Czesław Domin – śląski biskup na „dzikim zachodzie”. Czy zostanie błogosławionym?

GN 40/2023 |

publikacja 05.10.2023 00:00

O biskupie Czesławie Dominie, porządnym życiu i przechodzeniu prób mówi ks. dr Henryk Romanik.

Ks. dr Henryk Romanik, proboszcz katedry w Koszalinie, poeta, teolog, biblista, duszpasterz pielgrzymów, diecezjalny konserwator zabytków. Ks. dr Henryk Romanik, proboszcz katedry w Koszalinie, poeta, teolog, biblista, duszpasterz pielgrzymów, diecezjalny konserwator zabytków.
ks. wojciech parfianowicz /foto gość

Barbara Gruszka-Zych: Nazywasz się kustoszem relikwii biskupa Czesława Domina...

Ks. Henryk Romanik:
Relikwie to szczątki ciał osób świętych lub związane z nimi przedmioty. Od starożytności pobierane z katakumb kości zmarłych uznawano za znak szczególnej więzi z osobami, które włączało się do tzw. albumu świętych. Najważniejsze, by znak, jakim są relikwie, wykorzystać do spotkania z tymi, o których przypominają.

W koszalińskiej katedrze, gdzie jesteś proboszczem, znajduje się grób biskupa Czesława Domina, o którym zaczyna się mówić jako o kandydacie na ołtarze.

Tam, gdzie jest grób, istnieje możliwość rozpoczęcia procesu beatyfikacyjnego na poziomie diecezjalnym. Kiedy pięć lat temu podczas wielkich prac renowacyjnych w katedrze powstał grób biskupa Czesława w obecnym kształcie, byłem świadkiem translacji jego ciała ze starego do nowego grobowca. Już wtedy zastanawiałem się, czy to będzie jego ostatnia wędrówka.

O wyniesienie biskupa Domina na ołtarze dopominają się wierni?

Świadectwa łask otrzymanych za jego wstawiennictwem zbiera Fundacja Biskupa Czesława Domina. Ludzie opowiadają, że modlili się o uzdrowienie czy uratowanie kogoś i zostali wysłuchani. Z korespondencji z różnymi osobami, które zetknęły się z biskupem Czesławem w Katowicach czy w Koszalinie, dowiaduję się o jego „działaniu”. Niedawno ze strony moich parafian pojawiała się prośba o klęcznik przy jego grobie. Od pięciu lat, kiedy zostałem tu proboszczem, obserwuję turystów i wczasowiczów ze Śląska, pragnących pomodlić się w tym miejscu. Kiedy pytają: „Gdzie leży nasz biskup?”, uświadamiam sobie, że jest to nasz wspólny biskup, choć może oni mają więcej do niego prawa, bo był duszpasterzem archidiecezji katowickiej ponad 20 lat, zwłaszcza w trudnym czasie stanu wojennego. W 25. rocznicę jego śmierci Fundacja Biskupa Domina, której przewodniczy ks. Wacław Grądalski, kustosz sanktuarium w Skrzatuszu, wydała obrazek z jego wizerunkiem i folder z informacjami biograficznymi. Dobry punkt wyjścia do wszczęcia procesu beatyfikacyjnego biskupa Czesława stanowi opublikowana w formie książkowej praca doktorska ks. Adama Rybickiego.

Widziałeś szczątki doczesne biskupa. Czy zachowały się w dobrym stanie?

W sarkofagu naziemnym, który istniał od pogrzebu w 1996 r. do 2018 r., znajdowała się drewniana trumna ukryta w metalowej z szybką na wysokości twarzy zmarłego. Zdecydowano się na taki zabieg, gdyż uznano, że poziom nasycenia jego ciała różnego rodzaju izotopami podczas terapii onkologicznej może być niebezpieczny dla otoczenia. Podczas przenoszenia szczątków doczesnych zobaczyliśmy, że po 30 latach ciało nie uległo rozkładowi. Bp Edward Dajczak pochylił się wtedy nad trumną i głośno się zdziwił, że bp Czesław wygląda podobnie jak za życia.

Biskup Domin został duszpasterzem diecezji koszalińskiej, można rzec, na finiszu życia. I to wam chyba, którzy mu wtedy towarzyszyliście, najłatwiej mówić, czym zasłużył sobie na uznanie go świętym.

Może i tak, ale ja mam przekonanie, że całe jego życie – od dzieciństwa w Michałkowicach, przez pracę duszpasterską, kiedy ówczesne władze kilkakrotnie nie przyzwalały, by objął probostwo w wyznaczonych mu kolejno parafiach, aż do momentu, gdy został biskupem diecezji katowickiej i potem koszalińskiej – było naznaczone świętością. Jego ostatnie lata tutaj, kiedy coraz częściej przebywał w szpitalu, cechowały się niezwykle dynamicznym sposobem duszpasterzowania. Nie bez przyczyny w Polsce nazywa się nasz region Dzikim Zachodem. Po rozpadzie starych struktur społeczno-ekonomicznych w tej popegeerowskiej diecezji poważnie podjął się ratowania tutejszych mieszkańców. Chciał ich przygarnąć do Kościoła, ale też ocalić ich godność, bo bieda nie uszlachetnia. Miał ogromne doświadczenie w pracy duszpasterskiej i charytatywnej, dlatego w kraju i za granicą szukał sposobów, jak im pomóc. W swoim stylu potrafił podpowiadać potrzebującym różne rozwiązania, rozkręcając np. akcję Koza Żywicielka, w której ramach każda rodzina dostawała do hodowania pomagającą jej się utrzymać kozę.

Jednak ostatnie lata jego duszpasterzowania tutaj były pełne zmagań z chorobą onkologiczną.

Przebywając wśród nas od 1992 do 1996 roku, ten z natury pogodny, radosny człowiek przeżywał ogromne cierpienie wywołane gwałtownie rozprzestrzeniającym się po całym organizmie nowotworem. W tym czasie z jednej strony dawał świadectwo cierpliwości i zaufania do medyków, z drugiej – odznaczał się pokorną wiarą dziecka Bożego, godzącego się na wszelkie wyroki. Szukał pomocy u Matki Bożej, Anioła Stróża, ufał w Boże miłosierdzie. Kierując się nim, nie brzydził się ludzkimi słabościami, nie potępiał wykluczonych, wchodził między najbiedniejszych i był z nimi.

Żywił szczególny kult Bożego Miłosierdzia?

Gdybym miał go krótko scharakteryzować, powinienem powiedzieć, że w czynie i w ufnej modlitwie był żarliwym głosicielem prawdy o Bożym Miłosierdziu. Ksiądz Rybicki, studiując jego homilie, katechezy i listy, odkrył, że wszystko, o czym w nich wspominał, łącznie z polityką, krąży wokół tego tematu. Biskup lubił przypominać, jakie oparcie daje ufność Bogu, kiedy mechanizmy społeczne, polityczne, ekonomiczne, w które jesteśmy uwikłani, zabiją w nas nadzieję.

Sam starał się nie tracić nadziei.

I przekazywał innym wiarę, że nie wolno załamywać się w doświadczeniu ciężkiej próby. Cierpiał na chorobę, którą wielu postrzega jako wyrok śmierci. Właśnie dlatego przy jego grobie staram się podczas modlitwy na Anioł Pański, czy odmawiając Różaniec, pamiętać o chorych na raka księżach z naszej diecezji. Jeden z nich – ks. Jarek – zmaga się z tą chorobą już od 10 lat. Co dzień modlę się za niego podczas Mszy św., dodając w duchu: za wstawiennictwem bp. Czesława. Ponieważ sam znalazłem się w gronie onkoprzyjaciół, w modlitwach traktuję go jako swojego sojusznika u Pana Boga.

O co prosisz za jego wstawiennictwem?

O łaskę spokoju i równowagi wewnętrznej podczas trudów poszukiwania pomocy medycznej. No i żebym umiał traktować zdrowie jako dar, a nie coś zagwarantowanego na zawsze. Mówiąc najprościej – gdyby szukać specjalizacji świętego Czesława z Koszalina – może być to patron chorych na raka.

Zabezpieczenie po śmierci jego napromieniowanego ciała świadczy o tym, jak intensywną terapię musiał przejść.

Na ostatnim etapie leczenia otrzymywał ogromne dawki kobaltu i innych izotopów. Poddawał się wskazaniom lekarzy, prosząc, by jeśli to możliwe, oddalili od niego ten kielich. Chciał żyć…

Można się domyślać, jak trudno zachować dzielność w takiej chwili.

Jako biskup był przyzwyczajony do nieustannego podejmowania inicjatyw, ale w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że powoli zmierza ku śmierci. Zwykle odkrywa to każdy, którego choroba stopniowo wycisza i wygasza. Chciałoby się pożyć, przygotować kolejne projekty, następców, ale widać, że brakuje już sił. Nie słyszałem, żeby narzekał na swoje przejścia, jeżeli już – to na siebie, że nie jest w stanie służyć innym. Nie był męczennikiem z wyboru, nie chciał tej choroby, ale dotrwał w niej do końca i dawał innym świadectwo wiary w cierpieniu. Ważne, że jako ksiądz i biskup był też przede wszystkim porządnym człowiekiem. Żeby zilustrować, co mam na myśli, przytoczę, co powiedziała Inka Siedzikówna, idąc na śmierć: „Zachowałam się, jak trzeba”. Patrząc na jego życie, możemy dostrzec jego świętość, jeszcze zanim zaczną pisać hagiografię.

Znałeś biskupa osobiście i pewnie masz w pamięci jakieś spotkania z nim.

Nigdy nie zapomnę, kiedy w październiku 1993 r. poprosiłem go o błogosławieństwo na pielgrzymkę do Grecji. Kiedy usłyszał, gdzie jadę, powiedział, żebym zaczekał, i wyszukał w szufladzie biurka bursztynowy różaniec. „Masz go zawieźć do Aten i przekazać ode mnie pani o imieniu Elpida, pracującej w tamtejszej Caritas”. Wyjaśnił, że niedawno dowiedział się, iż zachorowała na stwardnienie rozsiane. Nie miałem do niej żadnego kontaktu, a na dodatek po naszym przyjeździe Ateny zalała powódź. Mimo to znaleźliśmy ją. Dopiero po jakimś czasie dowiedziałem się, że imię Elpida pochodzi od greckiego słowa elpis, czyli nadzieja.

To poszerza znaczenie słowa „święty” – jako dający nadzieję, jak to czynił bp Domin. Do czego są nam potrzebni święci?

Wszyscy jesteśmy powołani do świętości. Ale ciągle chcemy mieć blisko siebie kogoś lepszego, o kim można powiedzieć: „Jemu się udało, dał radę dobrze żyć”.

barbara.gruszka@gosc.pl

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.