Święci są wśród nas. Ładysław z Gielniowa – bernardyn z Krakowskiego Przedmieścia

Bogdan Miś

GN 34/2023 |

publikacja 24.08.2023 00:00

Ładysław pisał pobożne pieśni, które trafiły i do modlitewników, i do historii literatury. Spoczął w warszawskim kościele wyjątkowo naznaczonym przez historię.

Święci są wśród nas. Ładysław z Gielniowa – bernardyn z Krakowskiego Przedmieścia Monkpress /East News

Marcin Jan urodził się w czwartej dekadzie XV wieku w Gielniowie, za panowania Władysława nazwanego po śmierci Warneńczykiem. Właściwie już po tym pierwszym zdaniu biografista mógłby ustąpić miejsca specjaliście od przemian społecznych, który zwróci uwagę na dynamikę społeczeństwa polskiego w jesieni średniowiecza, na – mówiąc językiem dzisiejszych korporacji – otwarte ścieżki awansu. Bo spójrzmy: XV-wieczny Gielniów liczy niespełna sto dusz, leży przy szlaku z Radomia i Piotrkowa, nie ma jeszcze statusu miasta (lokował je niejaki Tomasz Mszczuj, dopiero król Kazimierz Jagiellończyk nadał mu prawo urządzania jarmarków; prawa miejskie stracił zresztą Gielniów, jak tyle innych miasteczek, w ramach represji po powstaniu styczniowym). Fortuny dorobić się tam nie można, żyje się z uprawy roli, kamieniarstwa (w okolicy są pokłady piaskowca, w sam raz na skromne nagrobki) lub z piwowarstwa. Możnowładców nie uświadczysz.

Gdyby dziś syn właściciela przydrożnego baru piwnego lub pracownika zakładu kamieniarskiego z małego miasteczka trafił na jedną z najwybitniejszych uczelni w tej części Europy (UW lub UJ, Humboldt-Universität czy Politechnika w Stuttgarcie), po czym został przełożonym zakonu, podróżował służbowo po świecie, był rozchwytywanym przez wydawców (i krytyków) autorem oraz doradcą prezydenta – uznalibyśmy to za przykład naprawdę nieprzeciętnej kariery, wielkiego sukcesu. A tak przecież wyglądała „droga zawodowa” Ładysława z Gielniowa – mieszczańskiego syna, który trafił na Akademię Krakowską, został prowincjałem, a potem gwardianem zakonu bernardynów, brał udział w kapitułach generalnych zakonu w Urbino i Mediolanie, otwierał kolejne domy zakonne od Skępego na ziemi dobrzyńskiej po Połock na krańcach ówczesnego świata, na północy dzisiejszej Białorusi, a wreszcie został powiernikiem i spowiednikiem Anny Fiodorówny, księżnej mazowieckiej.

Zostawmy jednak karierę, wróćmy do pobożności i pieśni – bo wszystkie sukcesy spotkały Marcina Jana niejako mimochodem, jako owoc jego talentów, nie jego starań. Prowadziła go pobożność. To ona kazała mu, być może wbrew woli rodziców, porzucić studia na Akademii Krakowskiej i wstąpić do rozwijającego wówczas działalność na ziemiach Korony i Litwy zakonu bernardynów.

„Bernardyni” to zresztą nazwa zwyczajowa, choć na dobre przylgnęła ona do Zakonu Braci Mniejszych Obserwantów – rygorystycznej, obserwanckiej gałęzi zakonu franciszkańskiego (franciszkanie zresztą to też nazwa potoczna...). Owszem, św. Bernardyn ze Sieny był jednym z franciszkańskich reformatorów, ale nazwa zakonu – tak zakorzeniona w sarmackiej kulturze, że odzywa się echem jeszcze w „Panu Tadeuszu” – pochodzi raczej od pierwszego klasztoru braci obserwantów w Krakowie, założonego przez kaznodzieję św. Jana Kapistrana, pod wezwaniem św. Bernardyna.

Czy tam właśnie, na Stradom, na dzisiejszą ulicę Bernardyńską, trafił dwudziestokilkuletni Marcin Jan? Najpewniej, choć tego nie wiemy. Na pewno w Krakowie przyjął popularne w XV-wiecznej Polsce (ale i na całej Słowiańszczyźnie) imię (W)ładysława, czyli „władającego sławą” (dzielił je zarówno z królem, pod którego panowaniem się urodził, jak z tuzinem Piastów i jednym z patronów Węgier).

Z Krakowa ruszył w świat, do wspomnianych już kapituł generalnych we Włoszech. Do tworzenia natomiast nowych domów zakonnych na ziemiach całej Rzeczypospolitej dorzucić można zwołanie kapituły polskich bernardynów w klasztorze w Przeworsku (1489), udział w procesie beatyfikacyjnym św. Szymona z Lipnicy, wreszcie – posługę w nabierającej wówczas znaczenia na mapie politycznej i gospodarczej Polski Warszawie. Przez cały ten czas czynny był jako spowiednik, liturgista i kaznodzieja – w polszczyźnie, która w XV wieku doświadcza niesłychanego skoku, można rzec – nabiera sił przed renesansowym rozkwitem.

Nie zachowały się kazania Ładysława, wiemy tylko, że jako jeden z pierwszych wygłaszał je po polsku, zdumiewając nieraz współczesnych tym, że wprowadzał elementy polszczyzny również do liturgii. A i tak bibliografia jego utworów – polskich oraz łacińskich – zajęłaby kilka stron. Utwory łacińskie (epitafium św. Szymona, modlitwa do św. Brygidy, tzw. Taxate penitencie metrice, czyli wierszowany wykaz kar pokutnych) przeplatałyby się w tej bibliografii z polskimi: modlitwą przeciw najazdom Tatarów („O Jezu Nazareński...”), pieśnią na Boże Narodzenie, bardziej uroczystą niż nowożytne kolędy („Augustus kiedy królował...”) czy pieśnią o cudzie św. Weroniki („Jasne Krystowo oblicze”). Utwory spisane przez współbraci Ładysława z tymi, których autorstwo sporne jest do dziś; zapiski odnalezione dopiero w XIX wieku (tak było choćby z tzw. Rękopisem Pawła z Wągrowca) z pieśniami wydanymi drukiem już na początku XVI wieku. Na pewno jednak prymat ma pieśń znana pod skróconym tytułem „Żołtarz Jezusów” lub od pierwszego wersu – „Jezusa Judasz przedał za pieniądze nędzne”. Pierwszy tytuł nieraz zresztą prowadził do nieporozumień. „Żołtarz” to nie staropolski wariant słowa „ołtarz”, lecz po prostu określenie pieśni żałobnej, „Jezusów” to oczywiście nie liczba mnoga, lecz ówczesna postać dopełniacza: chodzi po prostu o pieśń żałobną opłakującą ukrzyżowanie, opis sądu, męki i śmierci wraz z wezwaniem do ich pobożnej kontemplacji.

Tak, to jest poezja staropolska – inna, osobna, z frazą grubiej ciosaną niż wiersz Kochanowskiego, ale przecież w pełni zrozumiała, nie jak choćby starsza o półtora wieku „Bogurodzica”:

Jezus w ogrodek wstąpił

swymi miłosniki,

Trzykroć się Oćcu modlił

za wszytki grzeszniki;

Krwawy pot s niego płynął

dla boju silnego.

Duszo miła, oględaj

miłosnika twego!

(…)

Jezus gdy ubiczowan,

na stolcu posadzon,

Cirnim jest koronowan,

a przeto jest wzgardzon;

Przed Jezusem klękali

rycerze niewierni,

S niego się naśmiewali,

na oblicze plwali.

Dobrze opanowane rzemiosło literackie najpełniej za to widać we wspomnianym już „Wymierzaniu kary pokutnej”. Taxate to w zasadzie wierszowany poradnik mnemotechniczny, tak zwany abecedariusz. 144 wersy utworu rozpoczynają się od kolejnych liter alfabetu (czwarte „okrążenie” doprowadzone zostało do litery „i”), a każdy z nich opisuje inne przewinienie, o jakim mógł usłyszeć spowiednik, i stosowną doń pokutę. Jakie to niezrównane źródło (westchnąć musi współczesny historyk) poznania ówczesnej obyczajowości i życia codziennego! (I jaka surowość reguł – dodać musi współczesny grzesznik).

W maju 1505 roku pochowano Ładysława – oczywiście – w kościele powstałym przy warszawskim klasztorze bernardynów, ufundowanym przez księżną Annę. Pierwotnie był to budynek gotycki; już jednak dwa lata po śmierci kaznodziei wybuchł pożar, który solidnie nadwyrężył i klasztor, i kościół, a w roku 1511 – kolejny. Nawet w doświadczonej przez historię Warszawie niewiele jest kościołów tak doświadczonych przez historię na dobre i na złe jak ten pod wezwaniem św. Anny. Wielu pamięta, że to tu 3 czerwca 1979 roku papież Jan Paweł II, podczas pierwszej pielgrzymki do Polski, spotkał się z warszawską młodzieżą studencką. Mało kto kojarzy, że dwukrotnie miał tu miejsce hołd pruski – nie ten najbardziej znany, z obrazu Matejki, z 1525 roku (który oczywiście został złożony przez Albrechta Hohenzollerna w Krakowie), ale i następne, bo wszakże kolejni elektorzy Prus Książęcych przysięgali królom polskim lojalność właśnie w tym miejscu: w 1578 Jerzy von Ansbach – Stefanowi Batoremu, w 1611 Jan Zygmunt Hohenzollern – Zygmuntowi III Wazie.

To na dobre. A na złe? Spustoszenie kościoła w roku 1657, podczas potopu szwedzkiego (co gorsza nie przez Szwedów i Rakoczego, lecz przez maruderów), wieszanie w maju 1794 zdrajców, którzy zaprzedali się Targowicy i kolejne pożary: ten najstraszniejszy, połączony z ostrzałem, w sierpniu i wrześniu 1944 roku, podczas powstania warszawskiego. Nawet wówczas jednak ocalały mury: w 1945 Biuro Odbudowy Stolicy składowało w nich wszystko, co udało się ocalić podczas odgruzowywania Starego Miasta, w 1946 roku przystąpiono do odbudowy kościoła.

Ładysław przynosił w nim łaski od chwili pochowania. 245 lat po śmierci, w 1750 roku, papież Benedykt XIV wydał dekret aprobujący kult błogosławionego; dziewięć lat później Klemens XIII ogłosił go patronem Królestwa Polskiego i Litwy. Szczątki doczesne, przeniesione w 1572 pod ołtarz główny, przetrwały kolejne pożary – aż do ostatniego. W 1966 roku kanonicy z archikatedry wawelskiej podarowali jednak parafii św. Anny swój relikwiarz, w którym znajduje się ręka patrona Warszawy – ta sama, którą pisał pieśni.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.