Kiedyś usłyszał: „Tomek, jak to jest biegać?” W ciągu 18 dni przebiegł przez całą Polskę. Biegł do Rzymu i Barcelony

GN 32/2023 |

publikacja 10.08.2023 00:00

W ciągu 18 dni przebiegł przez całą Polskę. Biegł do Rzymu i Barcelony. Ostatnio pobiegł ze Stadionu Śląskiego do Aten, odpoczął przez jeden dzień i… wrócił biegiem do Polski. Tomasz Sobania to biegacz ekstremalny.

Tomasz Sobania wyruszający do Aten. Podczas wszystkich biegów sportowiec prowadzi zbiórki charytatywne. archiwum Tomasza Sobani Tomasz Sobania wyruszający do Aten. Podczas wszystkich biegów sportowiec prowadzi zbiórki charytatywne.

Katarzyna Widera-Podsiadło: Biegłeś trzy miesiące do Aten i z powrotem – to 3600 km. Każdego dnia maraton, a ostatniego pełne 100 kilometrów. Mimo to nie nazbierałeś zaplanowanych 100 tysięcy złotych, tylko nieco ponad połowę tej kwoty. Z pięciu zaplanowanych uda się kupić jedynie trzy specjalistyczne przyrządy do rehabilitacji niepełnosprawnych dzieci. Szkoda.

Tomasz Sobania:
Nie wyszło mi to, na co czekałem przez trzy miesiące. Żal mi rodziców osób, dla których biegłem, ale co ciekawe, to właśnie oni podtrzymywali mnie na duchu, kiedy zbiórka szła tak opornie. Myślę, że widzieli moje załamanie i bardzo chcieli, bym się tak nie martwił. Czas mija i myślę już o kolejnej wyprawie. Nie mam w sobie żalu, wyciągam wnioski.

Nie żałujesz wysiłku? Warto było?

Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Poświęciłem kilka miesięcy na przygotowania; po wyprawie do Barcelony od razu zacząłem planować bieg do Grecji i z powrotem, co kosztowało mnie masę wysiłku – fizycznego i organizacyjnego. Na trasie przez trzy miesiące mieszkałem w kamperze i biegałem po 42 kilometry dziennie. Wiele razy zastanawiałem się, czy warto, ale dzisiaj mogę powiedzieć: tak, mój wysiłek był potrzebny. Mimo że nie uzbieraliśmy całej kwoty, przeznaczymy prawie 60 tysięcy złotych na zakup urządzeń do rehabilitacji i w ten sposób bardzo ułatwimy życie trzech osób z niepełnosprawnością ruchową. A dlaczego biegłem akurat dla nich? Bo spotkałem się z Agnieszką z Fundacji Qlavi, która sama jeździ na wózku i która zapytała mnie: „Tomek, jak to jest biegać?”. Tak to mną wstrząsnęło, że pomyślałem, iż muszę to zrobić dla osób, które nigdy nie będą biegać. Muszę pobiec i dać im urządzenia, które dają namiastkę podskakiwania, chodzenia, biegania – bez pomocy fizjoterapeuty. Wisi sobie człowiek na specjalnych gumach i może się poruszać. Świetny wynalazek polskiego inżyniera.

Kto jeszcze trafił pod Twoje skrzydła?

– Kajtek i Martyna, rodzeństwo, które jeszcze nie skończyło 10 lat, a na co dzień zmaga się z problemami. Oboje mają SMA, a urządzenie LeviActive to dla nich szansa. Jest Wioletta, osoba dorosła, która każdego dnia walczy o poprawę swojej sprawności. Te osoby dostaną urządzenia. Zabrakło m.in. dla Laury, dla której już kiedyś biegłem.

Biegałeś też dla innych osób – wtedy zbierałeś mniejsze kwoty, ale zawsze kończyło się sukcesem. Myślę, że wszystko przeanalizowałeś. Co zawiodło tym razem?

No tak, myślałem, że skoro wtedy się udawało, to jeśli pobiegnę do Aten i z powrotem, to skala tego przedsięwzięcia będzie taka, że pozwoli na uzbieranie większej kwoty. Liczyłem, że rozgłos będzie na tyle duży, iż wystarczy to wykonać i już.

Może to Twoje bieganie już się opatrzyło, osłuchało, spowszedniało...

Zastanawiałem się nad tym wiele razy. Żeby zaszokować, zwrócić uwagę, skłonić do wpłat, ostatniego dnia mojej wyprawy przebiegłem aż sto kilometrów, zachęcając do wpłacenia stu złotych na zbiórkę. Wiem, że to dużo, ale mój wysiłek też był duży. Chyba nasz świat strasznie się zmienia – tania sensacja lepiej się sprzedaje niż czyjeś poświęcenie. Trudno się przebić z czymś wartościowym. Mierzę się z tym zresztą od początku.

Co działo się przez ostatnie trzy miesiące?

To było bardzo trudne przeżycie, ale też piękna przygoda. Wybiegłem z Polski w marcu i pobiegłem na południe przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Macedonię, aż do Grecji. W Grecji byłem w maju, gdy tam robiło się ładnie. Zobaczyłem kawał świata, ale też spotkałem wielu wspaniałych ludzi – takich jak pani Bożena, Polka, która w Grecji mieszka od trzydziestu lat. Przez dwa dni gościła nas u siebie. Jej mąż zabrał nas na górę Olimp na wycieczkę. To był jedyny w ciągu trzech miesięcy moment, kiedy mogłem odpocząć.

Było bardzo trudno?

Fizycznie łatwiej niż w zeszłym roku, kiedy biegłem do Barcelony. Gorzej psychicznie. Od początku wyprawy mierzyłem się z poczuciem, że nie ma ona większego sensu. W końcu mój największy cel się nie ziści. Planowałem przybiec na ceremonię otwarcia Igrzysk Europejskich w Krakowie ze zniczem olimpijskim, już nawet rozmawiałem z organizatorami. Niestety, zrezygnowano z tradycji prawdziwej sztafety z ogniem olimpijskim. Zamiast przybyć z grupą biegaczy, został dostarczony do Polski prezydenckim samolotem i dojechał do Krakowa autem. Do tego doszło wycofanie się dwóch dużych sponsorów, bez których ledwo udało mi się spiąć budżet wyprawy, a ponad wszystko smuciło mnie, że zbiórka charytatywna idzie bardzo opornie. Były takie momenty, kiedy budziłem się rano i nie miałem sił mentalnych, żeby wstać i dalej biec. Pytałem siebie, po co kolejny maraton, skoro to może nic nie dać. Po co biec? Dużo czasu minęło, zanim sam siebie przekonałem, że się nie wygłupiłem i że to wszystko jednak ma sens.

Nie byłeś sam…

Była ze mną Agnieszka, kierowca i kucharz zarazem, i był Bartek, fizjoterapeuta, który codziennie rano pomagał mi się rozgrzać, a wieczorem robił mi sesję regeneracyjną, która czasem trwała nawet 2–3 godziny. To pomagało mi wrócić do formy i rano znów stanąć do kolejnego maratonu.

Żeby mieć ze sobą ludzi, móc biec przez trzy miesiące, jakoś przez ten czas funkcjonować, żywić się, opłacać wszystko, co niezbędne, musisz mieć sponsorów. Jest długa lista osób, które w Ciebie uwierzyły i Cię wspierają, ale czy nie boisz się, że zaczną się wykruszać, jeśli nie będziesz na tyle „medialny”, by wyprawy kończyły się sukcesem?

Pewnie, że się boję. To jest jeden z wielu aspektów życia sportowca, każdy się z tym mierzy. Wiemy, że sponsorzy są, dopóki są sukcesy. Gdy ich nie ma, pieniądze i wsparcie powoli się kończą. Tak jest w sporcie. Ja na razie nie muszę się jeszcze martwić. Moje wyprawy kończą się sukcesem, są zauważane w mediach, ale wiem, że może być różnie. Część sponsorów wspiera mnie dlatego, że mam fajny pomysł, że robię coś dobrego, a niekoniecznie dlatego, że sami coś z tego mają. Pociesza mnie, że kiedy byłem na Stadionie Śląskim, widziałem wielu sportowców, którzy przez całe lata każdą chwilę swojego życia poświęcają na ćwiczenia, a przecież tylko kilku spośród nich stanie na podium. Taki jest właśnie sport.

Jakie są Twoje plany. Dokąd następna wyprawa?

W przyszłym roku chcę wystartować z Bostonu i pobiec do Los Angeles. To będzie bieg przez całe Stany Zjednoczone.

Ile kilometrów?

6,5 tysiąca, pół roku w trasie.

Cel?

Dobroczynny. Jeszcze konkretnego celu nie mam, ale jest wiele osób, którym chciałbym pomóc. Teraz jednak najważniejsze, żeby uzbierać pieniądze na pokrycie kosztów wyprawy. Dopiero później, kiedy bieg będzie trwał, będę nagłaśniał zbiórkę charytatywną i zbierał w internecie pieniądze od prywatnych osób.

Na co dzień chodzisz czy tylko biegasz?

Chodzę, jeżdżę samochodem, pociągiem, latam samolotem. Ale faktycznie, ciągle jestem w ruchu. Dużo jeżdżę po Polsce, prowadzę prelekcje w szkołach, bibliotekach. W ten sposób przekazuję moje doświadczenia i buduję w młodych ludziach to, co pozwoli im dążyć do realizacji swoich marzeń. Bo opowiadam o tym, że jestem z małego miasteczka, że byłem zwyczajnym chłopakiem, ale odważyłem się marzyć i dzięki wytrwałości zrealizowałem wiele swoich celów.

Nawet jeśli po drodze są porażki.

Tak. I to staram się mówić, że nawet jeśli Twoje plany biorą w łeb, nawet jeśli nie widzisz sensu w tym, co robisz, nie poddawaj się, bo dopiero kiedy pokonasz trudności, dobiegniesz do mety, będziesz wiedział, czy było warto. Ja odkryłem, że potrafię walczyć mimo wszystko. Bez nadziei na lepszą przyszłość, mimo wszystkich możliwych przeciwności – walczę. Taką wybrałem ścieżkę.

Przed Tobą już kolejny wierzchołek do zdobycia. Masz na tę wyprawę jakiś pomysł?

Chciałbym dotrzeć do prezydenta Stanów Zjednoczonych albo przynajmniej kogoś z jego administracji.

Ambitnie.

Cóż, byłem u papieża po biegu do Rzymu, po biegu do Barcelony spotkałem się z Robertem Lewandowskim. Prezydent USA – to byłoby kolejne wyjątkowe spotkanie, a przy okazji medialna rzecz, która pomogłaby nagłośnić zbiórkę. Zastanawiam się też, czy nie zaprosić do biegu kogoś, z kim na całej trasie będę się ścigał. To byłby wówczas największy pieszy wyścig w historii. Na pewno na miarę Księgi rekordów Guinnessa.•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.