Czy lubisz swój Kościół

ks. Dariusz Kowalczyk SJ; GN 13/2011

publikacja 06.04.2011 12:48

Na emocjach opiera się większość internetowych dyskusji o Kościele

Czy lubisz swój Kościół Agencja GN Ks. Dariusz Kowalczyk SJ

W życiu tak już jest, że niektórych lubimy, a innych nie. Niekiedy mamy obiektywne powody, ale bywa też i tak, że sami do końca nie wiemy, dlaczego jedni budzą naszą sympatię, a inni nas irytują. A jeśli podajemy jakieś przyczyny, na przykład nielubienia, to jest to tzw. racjonalizowanie problemu, to znaczy najpierw żywimy negatywne, dość irracjonalne uczucia, a potem dorabiamy do nich niby racjonalne uzasadnienia. Ktoś powiedział, że niejednokrotnie myślimy, że myślimy, a tak naprawdę kierują nami uczucia, również jeśli nie przede wszystkim, te do końca nieuświadomione.

Popatrzmy na upodobania polityczne. Są ludzie, którzy starają się oceniać politykę na zimno: posiadają własne poglądy i analizują, które ugrupowanie ma program im najbliższy, i na nie głosują. Ale śmiem twierdzić, że wielu ludzi nie ma własnych, w miarę jasno określonych poglądów, a ich wiedza o polityce jest raczej marna. W swoich wyborach kierują się uczuciami lubienia lub nielubienia, które odznaczają się sporym stopniem irracjonalności. Dlatego też tak często przy ocenie różnych sytuacji stosuje się „logikę Kalego”. Prezydent Komorowski napisał, że łączymy się z narodem Japonii w „bulu” i „nadzieji”. Ci, którzy lubią obecnego prezydenta (albo nie lubią Kaczyńskich), fakt popełnienia przez niego błędów ortograficznych bagatelizowali, obracali w żart. Gdyby podobną gafę popełnił śp. Lech Kaczyński, ich reakcja byłaby całkowicie inna. Drwiliby z prezydenta nieudacznika, który „nas kompromituje”. Oczywiście analogiczny mechanizm reagowania można zauważyć u tych, którzy lubią Kaczyńskich, a nie lubią Komorowskiego.

Zupełnie jak w tym dowcipie, teologicznie słabym, ale dobrze ilustrującym rolę lubienia w ocenie sytuacji. Przychodzi Kowalski do spowiedzi, spowiada się gorliwie z nie tak znowu ciężkich grzechów, ale ksiądz odmawia mu rozgrzeszenia. Za jakiś czas idzie do drugiego księdza, ale i ten nie jest łaskawy. Kiedy sytuacja powtarza się po raz trzeci, zbulwersowany Kowalski podnosi oczy ku górze i pyta: „Ale dlaczego!”. Na co słyszy głos z nieba: „Bo ja cię, Kowalski, po prostu coś nie lubię”. Nie zapomnę pewnego redaktora, z którym robiłem swego czasu programy religijne dla jednej z telewizji prywatnych. Ów redaktor Panu Bogu się nie naprzykrzał, a o Kościele miał dość mgliste pojęcie. Można by powiedzieć, że byliśmy z różnych światów. Ale się polubiliśmy. Kiedyś redaktor zaprosił mnie do siebie, a jak już skosztowaliśmy tego i owego, to zebrało mu się na zwierzenia. W pewnym momencie rzekł: „Wiesz, mój Kościół to jesteś ty, Wacek Oszajca i ks. Czajkowski. Bo ja was lubię”. Szczerze się wówczas uśmiałem… Dziś sądzę, że taka postawa jest dużo częstsza, niżby się mogło wydawać.

Jako uczestnik różnego rodzaju dyskusji o Kościele zauważam, że niejednokrotnie większą rolę odgrywają emocje niż znajomość rzeczy. Ja na przykład bardzo cenię Benedykta XVI, ale znam katolików, którzy z trudem ukrywają, że go nie lubią. Zapytani, o co chodzi, odpowiadają w sposób, który można by streścić: „No bo on taki jakiś jest…”. I wyglądają na zadowolonych, jeśli uda im się znaleźć jakiś argument, a raczej pseudoargument, by zracjonalizować to swoje nielubienie.


Na emocjach opiera się większość internetowych dyskusji o Kościele. Są tacy, którym jakikolwiek temat związany z katolicyzmem kojarzy się źle. Ich wiedza o Kościele sprowadza się do kilku stereotypów, którymi żywią swe negatywne uczucia. Tacy ludzie, nawet jeśli znajdą tekst o współczesnych prześladowaniach chrześcijan, ich dramatycznych losach w wielu krajach, to wykorzystają tę informację, aby zaatakować, że Kościół to inkwizycja i wojny religijne, itd. Bo nie lubią Kościoła i już. Dlatego są za prawami człowieka, ale już niekoniecznie za prawami prześladowanych mniejszości chrześcijańskich.

 

Ciekawym przypadkiem są osoby duchowne, które nie lubią Kościoła w jego konkretnym kształcie. Od lat tkwią w jakiejś strukturze kościelnej, ale jej nie lubią. By usprawiedliwić ten stan rzeczy, bardzo chętnie mówią o rzeczywistych i urojonych słabościach Kościoła. Tłumaczą, że taka postawa wypływa z troski o wiarę. Sugerują, że papież i większość biskupów nie rozumieją wyzwań współczesności i pchają Kościół w złym kierunku. Jednocześnie można u nich zauważyć jakieś kompleksy w stosunku do środowisk dalekich od wiary wyrażonej w katechizmie. Gotowi są pochylić czoło przed każdą antykatolicką bzdurą… W zamian są komplementowani jako duchowni mądrzy, odważni i otwarci na dialog. Nie chcę oczywiście powiedzieć, że każda krytyka jakiejś sytuacji w Kościele wypływa z negatywnych uczuć, a nie z merytorycznych przemyśleń. Twierdzę natomiast, że w niejednym przypadku w pewnej mierze irracjonalne, nieuświadomione uczucia odgrywają zasadniczą rolę w formułowaniu opinii.

W Ćwiczeniach Duchowych św. Ignacego z Loyoli zachęca się rekolektanta, aby przed podjęciem decyzji uporządkował najpierw swoje uczucia, to znaczy uświadomił je sobie, nazwał i spróbował zobaczyć, skąd się biorą. Warto w ten wielkopostny czas zadać sobie pytanie: Czy tak po prostu lubię swój Kościół, ten konkretny, a nie jakiś wyidealizowany? A potem: W jakiej mierze moje opinie o Kościele są oparte na wiedzy i przemyśleniach, a w jakiej na dość ślepych odczuciach?

TAGI: