Ojciec Jacek Woroniecki: arystokrata i erudyta. Zakończył się etap diecezjalny jego procesu beatyfikacyjnego

Marcin Jakimowicz

GN 19/2023 |

publikacja 11.05.2023 00:00

„Pamiętaj, że połowa w życiu ci się nie uda” – jak uwalniająco brzmią słowa o. Jacka Woronieckiego, arystokraty, erudyty, który mimo zmagania się z ogromną depresją szedł dziarsko naprzód, twierdząc, że… humor jest ważniejszy od honoru.

Ojciec Jacek Woroniecki  (1878–1949). 27 lutego zakończono etap diecezjalny procesu beatyfikacyjnego zmarłego 74 lata temu dominikanina. dominikanie.pl Ojciec Jacek Woroniecki (1878–1949). 27 lutego zakończono etap diecezjalny procesu beatyfikacyjnego zmarłego 74 lata temu dominikanina.

Owszem, wolno czasem jęknąć pod ręką Bożą, ale na dnie duszy trzeba mieć zawsze ogromną ufność w opatrzność Bożą i pamiętać, że miłującym Boga wszystko obraca się ku dobremu – powtarzał o. Jacek Woroniecki (1878–1949). A na pytanie o to, co robić w sytuacjach po ludzku beznadziejnych, odpowiadał: „Nic. Przytulić się do krzyża. Opatrzność Boża czuwa nad wami i wskazuje rozwiązania tam, gdzie były wątpliwości”.

27 lutego w Krakowie uroczyście zakończono etap diecezjalny procesu beatyfikacyjnego zmarłego 74 lata temu dominikanina, który swą szeroką działalnością odcisnął wyraźny ślad na historii zarówno swojego zakonu, jak i całej odradzającej się po zaborach Polski. Co więcej, dokonał tego mimo ciężkiej choroby neurologicznej. Tak, ten arystokrata i zakorzeniony w Biblii erudyta mimo depresji, która często powodowała, że nie był w stanie wyjść z celi, dokonywał śmiałych kroków wiary, które bracia dominikanie komentowali latami. Był bez wątpienia jednym z największych intelektualistów mających wpływ na kształt Kościoła nad Wisłą XX wieku. Nigdy też nie opuszczało go poczucie humoru. Gdy wyczerpanego chorobą bracia pytali: „Jak się dziś ojciec czuje?”, odpowiadał: „Bardzo dobrze. Lepiej, niż mi się należy”.

Arystokrata i łopata

Pochodził z książęcej rodziny, będącej gałęzią kniaziów Nieświckich. Adam Marian Tomasz Pius Leon Woroniecki (imię Jacek przyjął w zakonie) urodził się 21 grudnia 1878 roku w Lublinie. Wychowywał się w majątku Kanie należącym do jego rodziców: księcia Mieczysława Woronieckiego i Marii z Drohojowskich. Studiował na Katolickim Uniwersytecie Fryburskim w Szwajcarii, gdzie uzyskał licencjat z nauk przyrodniczych (1902 r.), a następnie z teologii (1905 r.). Wstąpił do seminarium duchownego w Lublinie i w 1906 roku przyjął święcenia kapłańskie. Po czterech latach przeniósł się do dominikanów.

Należał do hardego pokolenia, które nie rozdrapywało ran, zaciskało zęby i szło naprzód. Nie bał się ciężkiej pracy. – Chętnie przebywał z harcerzami. Już na początku niepodległości napisał dla nich kilka piosenek, a w czasie wojny w 1920 roku z łopatą w ręku razem z nimi kopał okopy – opowiada s. Gabriela Wistuba OP, wicepostulatorka procesu beatyfikacyjnego dominikanina. – Odwiedzał więźniów. Był bardzo przystępny.

„Każde usposobienie musi się podobnej pracy samowychowawczej poddać, tem bardziej, gdy chodzi o powołanie kapłańskie. Jak człowiek o usposobieniu do spokoju będzie musiał je wychować i przez to wyplenić zeń zamiłowanie do lenistwa i skłonność do sobkostwa, tak inny o usposobieniu lekkomyślnem będzie musiał nabrać stateczności i wytrwałości, a jeszcze inny, zbyt popędliwy i ambitny, będzie się musiał ćwiczyć w łagodności, skromności i panowaniu nad sobą” – bez stosowania taryfy ulgowej pisał o powołaniu do kapłaństwa. „Święty Franciszek z Asyżu, żyjąc w czasach, kiedy ogólne obniżenie świętości życia w duchowieństwie wywołało herezję katarów, nie pozwalającą na przyjmowanie sakramentów z rąk niegodnych kapłanów, ukląkł raz przed kapłanem, znanym z nieodpowiedniego prowadzenia życia, i nogi mu całował; chciał on przez to pokazać, jak tę godność narzędzia łask Bożych nawet w niegodnym człowieku czcić należy” – dodawał.

Akcja ratunkowa

W 1922 r., po śmierci ks. Idziego Radziszewskiego – założyciela KUL, został drugim w historii rektorem uczelni. Funkcjonowała w rzeczywistości raczkującej, pogrążonej w hiperinflacji II Rzeczpospolitej i przeżywała ogromny finansowy kryzys. Groziło jej nawet ryzyko zamknięcia. Ojciec Woroniecki pozyskał środki na funkcjonowanie uniwersytetu i sprowadził najlepszych wykładowców. Wykładał tu przez dziesięć lat etykę (lata 1919–1929), a następnie został profesorem teologii moralnej i pedagogiki na rzymskim Angelicum. Zreformował prowincję dominikanów, m.in. fundując tętniące dziś życiem klasztory na warszawskim Służewie i w Poznaniu. Książkowy dorobek tego rozchwytywanego rekolekcjonisty arystokracji i inteligencji (powołanie zakonne zawdzięczał mu m.in. bł. Michał Czartoryski), tytana pracy i mistrza duchowości to aż trzysta wydawnictw! W tym trzytomowa, wielokrotnie wznawiana „Katolicka etyka wychowawcza”, która stała się punktem odniesienia dla pokoleń pedagogów.

„W samej rzeczy człowiekowi nie wolno nawet w porządku nadprzyrodzonym zajmować się tylko sobą; nie wolno mu nawet o własnem zbawieniu myśleć z wykluczeniem tego ogólniejszego celu, któremu ma ono być podporządkowane, a którym jest chwała Boża. (…) Najkrótsze streszczenie jednej z najwznioślejszych pobudek powołania kapłańskiego: gorliwość o zbawienie dusz. W stosunku do wiernych winien on szczególnie na to baczyć, aby w niczem nie szukać siebie, swego powodzenia, tego, coby mogło mile połechtać jego miłość własną”. Czy to nie kwintesencja jego życia?

„Nie ten kapłan jest lepszym działaczem narodowym i społecznym, który dużo kazań patriotycznych mówi i na czele różnych instytucji społecznych staje, ale ten, który przede wszystkim swoje obowiązki duchowe względem dusz z całą gorliwością i zaparciem siebie spełnia” – pisał o. Jacek. Był człowiekiem odważnych wizji: w 1932 roku ze wspólnot tercjarek utworzył w Warszawie Zgromadzenie Sióstr Dominikanek Misjonarek Jezusa i Maryi.

W ciemnej dolinie

Rozmowę z ojcem Joachimem Badenim zapamiętam do końca życia. – Czy Ojcu jako arystokracie ciężko było przyjąć, że Pan Jezus urodził się w stajni? – zapytałem. – Nie. Nie miałem z tym nigdy problemów, szkoda mi było zawsze tylko św. Józefa. Chodził biedak od domu do domu, pukał do gospody: nie ma miejsca, pukał tu i tam: nie ma miejsca. A przecież odpowiadał za rodzinę. Wreszcie znalazł jakąś stajnię. Dla niego było to wielkie upokorzenie… Ale wytrwał.

A jakie upokorzenia przeżywał o. Woroniecki? Ciemność – dziś diagnozowana jako depresja – przykuwała go na całe godziny (a bywało, że i dni) do łóżka w klasztornej celi. Zaciskał zęby i dziarsko maszerował do krakowskiej kliniki neuropsychiatrycznej, choć ludzie bezlitośnie nakleili jej łatkę „szpital dla wariatów”. Nie przejmował się takimi opiniami. Ważniejsze było dla niego to, że kuracje mu pomagały i pozwalały nabrać sił do kolejnego roku posługi. – Był bliski chorym, bo sam wiele chorował, co powodowało stan przygnębienia i apatii. Dziś pewnie byłoby to zdiagnozowane jako depresja – opowiadała Magdalenie Dobrzyniak z naszej redakcji s. Gabriela Wistuba OP. – Miał wagotonię, chorobę nerwu błędnego, która towarzyszyła mu całe życie. W czasie kilkudniowych ataków tracił równowagę, czemu towarzyszyły torsje, zachwianie rytmu snu i aktywności, odczuwania zimna i ciepła. Przeszedł kilka operacji, w młodości miał gruźlicę, która – zaleczona – odezwała się jednak pod koniec życia. Mimo to umiał się mobilizować, by wykrzesać siły do pracy, kontaktu z ludźmi, relacji, a przy tym nie tracił humoru. Myślę, że będzie patronem ludzi zmagających się z zaburzeniami depresyjnymi.

Leczy mnie szewc

– Mimo dość intensywnej pracy i męczącej go często wagatonii o. Jacek był zwykle pogodny i w dobrym humorze, który nie opuszczał go nawet wtedy, gdy cierpiał – opowiadał o nim dominikanin o. Innocenty Bocheński. W Rzymie wraz z o. Garrigou-Lagrange odwiedził współbrata, profesora Angelicum. Ojciec Woroniecki chorował wówczas na wrzody. Gdy do niego wchodzili, w drzwiach minęli się z szewcem. „To szewc ojca pielęgnuje?” „Oczywiście, to jest najbardziej logiczne” – odparował Woroniecki. „Chodzi przecież o pielęgnowanie skóry, a szewc się na skórze z nas wszystkich zna najlepiej”. „Widzę, że humor ojca nie opuszcza”. „Można wszystko stracić, ale nie wolno perdre son humour [stracić swojego humoru – przyp. M.J.]”. „No oczywiście, to rzecz zaszczytna zachować honor niesplamiony w cierpieniu”. „Ale ja wcale o honorze nie mówiłem, powiadam, że można wszystko stracić, ale nie wolno perdre son humour. Jestem przekonany, że humor jest ważniejszy od honoru. Honor, jak wiadomo każdemu, jest częścią składową męstwa. Humor, inaczej radość, jest skutkiem cnoty miłości. Tak uczy św. Tomasz i to jest oczywista prawda!”

Umrę jutro

10 marca 2010 roku o. Joachim Badeni nie potrafił już mówić. „Dzisiaj… wieczorem… – wyszeptał – nastąpią… zaślubiny… z Jezusem. Wszystko… przygotowane”. Po kilku godzinach zmarł.

Podobne doświadczenie miał jego starszy współbrat, również arystokrata. Ojciec Woroniecki 17 maja 1949 r. powiedział zaskoczonemu prowincjałowi o. Bernardowi Przybylskiemu: „Boję się. Jutro stanę przed Bogiem sędzią, a On będzie kartkował wszystkie tomy mojej »Etyki«. Wodząc palcem po stronicach, zacznie mi wykazywać: »Tego się dopuściłeś, to popełniłeś«. Ale kiedy Bóg skończy, wtedy Mu odpowiem: »To prawda, Panie, wszystko to uczyniłem, lecz racz zauważyć, że jestem autorem innej jeszcze książki: Tajemnica Miłosierdzia Bożego…«”. Zmarł, jak zapowiedział, następnego dnia.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.