publikacja 13.04.2023 00:00
Patryk Galewski opowiada o przyjaźni z ks. Janem Kaczkowskim, która go ocaliła, o trudnej sztuce przebaczania i o przepisie na dobre życie.
Żaneta Galewska
Agata Puścikowska:Co dobrego dziś Pan ugotował?
Patryk Galewski: Dziś byłem w domu, nie w pracy. Więc gotowałem po domowemu – indyka z surówką z białej kapusty. Proste i pyszne, dla całej mojej rodziny.
Na co dzień jest Pan szefem kuchni w jednej z helskich restauracji. Jak Pan tam trafił?
Właściciel mnie namierzył, ściągnął – i jestem. Pracuję czwarty rok i mieszkam w Helu, na końcu Polski. Mieszka się tu dobrze, bo jest pięknie, powietrze czyste i widoki wyjątkowe. Ale czasem bywa trudno, bo miejsce odcięte od świata, społeczność dość zamknięta. Staram się zachować balans między pracą, rodziną, działalnością społeczną.
Co jest Pana daniem popisowym w restauracji?
Smaczny, zdrowy… zespół. Bo najtrudniejsze w prowadzeniu dużej kuchni jest nie tyle gotowanie, ile bycie sensownym szefem, pozytywne i efektywne spinanie całego zespołu, mądre układanie zadań i pracy, doprawione dobrą atmosferą. Oczywiście, lubię gotować i umiem to robić. Ale stokroć ważniejszą przestrzenią w kuchni jest właśnie wspólna praca bez zbędnego stresu, z szacunkiem wobec zespołu. To najważniejszy przepis na każdy dzień: żeby ludziom smakowało, w ekipie musi być dobrze. A od kulinarnej strony moją specjalnością jest wołowina.
Przyrządzania wołowiny i traktowania ludzi nauczył się Pan przy ks. Janie Kaczkowskim…
Dla Jana, Johnny’ego, uczyłem się i smażyć dobrego steka, i dobrze traktować ludzi. Niedawno to wszystko opisałem w książce, którą trudno wprost nazywać „kucharską”, bo „Kuchnia na pełnej petardzie” to moje życie opowiedziane z perspektywy kuchni, niejako „przy garach”. Historia z przepisami – nie tylko na smaczne jedzenie.
Skąd pomysł, by od kuchni opisać życie nie zawsze pachnące różami i nie zawsze tak łatwe jak bułka z masłem?
Otrzymałem taką propozycję. Początkowo się wahałem i zastanawiałem, jak to ugryźć. Nie chciałem tylko wrzucić przepisów, bo to by była kolejna na rynku książka o gotowaniu. Chciałem, by moja niosła konkretny przekaz. W pięciu rozdziałach i wstępie opisałem swoje życie, ale po kucharsku – okraszając konkretnymi recepturami. Największy problem miałem z rozdziałem o dzieciństwie, bo był najsmutniejszy, dotykał mnie do głębi. Nosi tytuł: „Dom – coś z niczego”…
Nie przelewało się w domu?
Pochodzę z rodziny dysfunkcyjnej, przeszedłem w dzieciństwie wiele. Ojciec dużo pił. Było biednie. To wszystko spowodowało, że gdy miałem 13 lat, sięgnąłem po amfetaminę. Szybko wszedłem w konflikt z prawem. Gdy miałem 21 lat, miałem za sobą rozboje, kradzieże, próby samobójcze, odwyk. Opowiadam tu w telegraficznym skrócie…
Więcej można się dowiedzieć chociażby z filmu „Johnny” – to właśnie Pana biografia splata się z biografią ks. Jana…
Tak. A mówię o tym – i zgodziłem się na film – nie po to, by sobie o tym pogadać czy wzruszyć widza i czytelnika, lecz po to, by poruszać ważny społecznie temat: trudnych relacji, braku miłości, sposobu na odbicie się od dna i odzyskanie siebie. Dzielę się moim doświadczeniem, żeby komuś dać nadzieję. Uratować kogoś. Dać siłę do walki.
Gdy zamyka Pan oczy i myśli o dzieciństwie, jaki obraz się pojawia?
Taka scena: miałem z sześć lat. Siedzieliśmy z siostrą na blacie kuchennym, byliśmy okropnie głodni. Do jedzenia był tylko suchy korzeń pietruszki. Czekaliśmy na ojca, a więc i na jakieś jedzenie, bo miał przynieść wypłatę. Tata wrócił pijany, bez pieniędzy. I pamiętam tylko wzrok mojej matki: mieszaninę rozpaczy, bólu i niemego „przepraszam”…
Mama żyje?
Tak. Jest już starszą, ale spokojną kobietą, która cieszy się mną, wnukami. Tym, że życie naszej całej rodziny tak diametralnie się zmieniło. W każdym z nas były otchłanie pustki i bólu, musieliśmy to wszystko przepracować, walczyć o siebie. Poskładaliśmy się dzięki Janowi.
A ojciec?
Zapił się.
Co by było z Panem, gdybyście się z ks. Janem nie poznali?
Przypuszczam, że skończyłbym podobnie jak mój ojciec. Scenariusze są dwa: wersja ekskluzywna to więzienie lub bezdomność. Wersja bardziej prawdopodobna: samobójstwo. Janowi zawdzięczam życie.
Wasze pierwsze spotkanie to…
Miałem 18 lat i kręciłem się przed szkołą, w której Johnny uczył religii. Sprzedawałem narkotyki. Johnny podszedł i warknął: „Wyp…”. Więc ja do niego w podobnym tonie i słowie. Zapamiętałem go, a on chyba mnie. To dobrze pokazuje scena w filmie. Po trzech latach miałem kolejny wyrok na koncie i musiałem odrobić prace społeczne w puckim hospicjum, które założył Jan. Oczywiście nie kwapiłem się, by tam pójść. Któregoś wieczoru snułem się z kumplami, po wódzie i trawie, uliczkami Pucka. Znów zobaczyłem tego klechę. Wszyscy wiedzieli, kim jest. Mnie zresztą i moją gębę też Puck znał, a nie była to dobra sława. Johnny zbliżył się do mnie. Byłem pewny, że zacznie jakieś umoralniające gadki, więc najeżyłem się. Wówczas rzucił, tak totalnie na luzie: „Może wpadniesz w końcu odpracować te godziny?” – i coś tam o jaraniu trawy. Zbaraniałem: bo ksiądz nie próbował mnie zgnoić czy nawrócić, lecz zagadał moim językiem i stylem. Potrafił dostosowywać kod językowy do potrzeb i wrażliwości rozmówcy.
Poszedł Pan od razu do tego hospicjum?
A skąd. Happy endu nie było jeszcze dość długo. Tym bardziej że wówczas przechodziłem trudniejszy czas niż zwykle. Byłem po trzeciej próbie samobójczej. Paradoks, że wówczas to ojciec mnie uratował. Nadal jednak nie zamierzałem nic dobrego zrobić ze swoim życiem. Nie umiałem, nie miałem narzędzi. Po którejś z imprez przypomniałem sobie o hospicjum, pracy społecznej i Johnnym. Poczłapałem tam, bo musiałem. Nie wiedziałem tak naprawdę, dokąd idę i po co. Była sobota. Jakaś pani poprosiła, bym się przebrał, miałem pomóc pielęgniarce. Wszedłem z nią do sali numer 9. W środku zobaczyłem umierających, cierpiących ludzi. Świat tak inny, że stałem jak wryty i nie mogłem z siebie nic wydusić. Głos pielęgniarki sprowadził mnie na ziemię: chciała, bym przytrzymywał pacjentów, by mogła ich obmyć. Trzymałem chorego mężczyznę za ramiona. To był strzał. Nie umiałem odnaleźć się przy tej bezradności. Ale gdy pielęgniarka otworzyła pampersa i zobaczyłem głębokie rany od odleżyn, uciekłem z sali. To był 2011 rok.
Ale wrócił Pan i pracował wśród chorych. Pamięta Pan konkretne osoby?
Oczywiście, bardzo wielu pacjentów. Dawali mi poczucie, że jestem potrzebny, uśmiechali się do mnie. Nawiązywałem dużo dobrych relacji. Szczególnie pamiętam człowieka – w filmie ma na imię Romek – z którym często rozmawiałem. Był samotny, nie odwiedzała go rodzina. Kiedyś powiedział, że nikt nie przychodzi, bo był gnojem, bił żonę, źle traktował dzieci. Poczułem się, jakbym…
…rozmawiał z własnym ojcem?
Właśnie. I poczułem gniew. Ale ten człowiek mówił też, jak bardzo żałuje, że tęskni za rodziną, a gdyby mógł cofnąć czas, zrobiłby wszystko, by naprawić życie. No nie da się. Roman umierał w samotności i bólu, mimo że byliśmy przy nim z Janem. Modliliśmy się przy nim, aż skonał.
Był Pan wówczas wierzący?
Zostałem ochrzczony. Religia była jednak… tradycją. Pamiętam, że kiedyś Jan mnie zapytał, co myślę o Panu Bogu, a ja odpowiedziałem bez namysłu: „Myślę, że ma na mnie wy…”. Jan nic nie odpowiedział. Wiedział, że nie jestem jeszcze gotowy. Czekał. A że był sprytny, to sposób znalazł. Zastawiał na mnie różne pułapki, sytuacje, które dawały do myślenia, prowokowały zmiany, przemieniały. To do niego, po raz pierwszy od kilkunastu lat, poszedłem do spowiedzi.
W konfesjonale?
Nigdy w życiu! W hospicjum. Nawet założyłem marynarkę, bo Jan mówił, że gdy przed człowiekiem ważne wydarzenie, trzeba się ubrać stosownie, by ta chwila miała wyjątkową wartość. Więc kupiłem marynarkę w lumpie, zarzuciłem ją na dresik i poszedłem. Spowiadałem się bardzo długo. Za pokutę dostałem trzy mocne punkty do wykonania. Dwa zrealizowałem, trzeci cały czas realizuję. Myślę, że teraz Jan na mnie patrzy, uśmiecha się i mówi z przekąsem: „Rudy, załatwiłem cię na bank”. Bo załatwił.
Zawdzięcza mu Pan nawrócenie?
Myślę, że to dobre słowo. Na usta ciśnie mi się jeszcze „zmartwychwstanie”. Na pewno przebudziłem się dzięki Janowi duchowo. Nawiązałem dawno zerwany kontakt z Duchem Świętym. Mam wokół siebie porządek i czyste sumienie. Jan nie używał słów napuszonych, nie gadał: „Jezus cię kocha”. A udało mu się przekazać mi miłość, nadzieję. I to zaowocowało dobrem.
Wierzy Pan w miłosierdzie Boże?
Oczywiście! Wierzę w Boga, który stwarza przestrzeń miłości, wybaczenia, prostoty, bezpieczeństwa. Gdy wracam wieczorem, po pracy, witają mnie moje dzieci i żona. Patryczek i Jasiek kładą się przy mnie. Usypiam ich. Mówimy, że się kochamy. Ten spokój jest właśnie od Pana Boga. Dzięki temu mam siły, by myśleć o kolejnym dniu. To wszystko dzieje się w oparciu o wiarę i w oparciu o miłość, której nauczył mnie Jan. Zresztą ostatnim słowem Jana było: „Miłosierdzie”…
Po kim Pan bardziej płakał: po własnym ojcu czy po ks. Janie?
Pracuję cały czas, by ojcu wybaczyć. Wiem, że był chory, wiem, że nie spotkał na swojej drodze kogoś takiego jak ks. Jan. Ale mały Patryk pamięta traumatyczne dzieciństwo i trudno wybaczyć smutek, głód, biedę. Staram się modlić za ojca. Gdy umarł Jan, ogromna część mojego świata zniknęła. To boli do dziś. Johnny zrobił w moim życiu ogrom dobra. Robił to, co powinien robić mój tata. By jakoś spłacić ten dług, oddać dobro, które otrzymałem, staram się trafiać do młodzieży podobnej do mnie. I pomagać.
Przez projekt PaKa?
To przestrzeń bardzo Janowa. Stanowi część działań Fundacji im. Jana Kaczkowskiego. Dzieje się w niej wszystko to, co robił Jan poza hospicjum. Jeżdżę więc do miejsc, w których przebywają poranieni młodzi ludzie, ludzie nazywani „złymi” – do ośrodków wychowawczych, poprawczaków… Prowadzę dla nich warsztaty kulinarne, a pod pretekstem gotowania przemycam przestrzeń Janową.
Przy garach, gdy jest odpowiednia komunikacja i język, znikają bariery i dystans. Młodzi się otwierają i słuchają. Dużo dobra się dzieje. Wielu z nich robi krok naprzód. I w końcu staną przed lustrem, uczciwie spojrzą sobie w oczy. Jestem pewny.
Myśli Pan o ks. Janie jako o przyszłym błogosławionym?
Często z nim rozmawiam, a przez jego wstawiennictwo udaje się wiele spraw załatwić. Nie wiem, czy „czuję” Jana jako błogosławionego. Jeśli jednak to ma czemuś dobremu służyć, w czymś pomóc, coś odnowić – to niech się to i formalnie stanie. Ja i tak wiem, gdzie jest teraz Jan.•
Patryk Galewski
ur. w 1988 roku w Pucku. Szef kuchni, mąż i ojciec. Pierwowzór Patryka – bohatera filmu pt. „Johnny” o ks. Janie Kaczkowskim.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.