Jak albertyni pomagają ubogim w Zaporożu

Beata Zajączkowska

GN 8/2023 |

publikacja 23.02.2023 00:00

W Zaporożu albertyni wypiekają chleb dla ubogich. Wojna przyniosła nowe wyzwania, lecz ich posługa wciąż ma na celu udzielanie natychmiastowego ratunku każdemu potrzebującemu. – Nigdy nie pragnęli swego bezpieczeństwa. Zawsze idą tam, gdzie jest najtrudniej – mówi bp Jan Sobiło.

Rodzina albertyńska wspiera się w odpowiadaniu na kolejne wyzwania związane z wojną w Ukrainie. KS. MARIUSZ KRAWIEC SSP Rodzina albertyńska wspiera się w odpowiadaniu na kolejne wyzwania związane z wojną w Ukrainie.

To nic, że bywa straszniePewnie, że bywa strasznie. Gdy mury klasztoru drżą od wybuchów, modlę się, żeby Pan Bóg ochronił nasz dom i naszych podopiecznych. U nas nie ma schronu, a w piwnicy mamy zapas gazu i paliwa, by bez żadnych przerw móc pomagać potrzebującym. Nieopodal rakieta trafiła w 9-piętrowy blok. Zginęła m.in. rodzina z dziećmi, która uciekła tu z okupowanego Donbasu – mówi „Gościowi” brat Wiesław. Pełni on funkcję ekonoma wspólnoty. Dwoi się i troi, by w wojennych warunkach mogła ona w miarę normalnie realizować swą misję. Przez dwadzieścia lat szary albertyński habit zdążył wrosnąć w krajobraz Zaporoża, stając się symbolem miłosierdzia.

Pod dachem biskupa

Prawie milionowe miasto leży na Dzikich Polach, czyli stepach wschodniej Ukrainy. Kiedyś mieszkali tam potomkowie Kozaków, teraz jest bardzo mało rdzennej ludności. Wraz z rozwojem przemysłu w to miejsce przyjeżdżali ludzie poszukujący pracy i lepszego życia, stąd też ogromne blokowiska. W Zaporożu mieszka 120 narodowości reprezentujących różne religie i wyznania chrześcijańskie. – Bracia nigdy nie pytają, skąd ktoś pochodzi i w co wierzy. Dla nich najważniejsze jest, by potrzebujący człowiek poczuł się kochany, aby została udzielona mu pomoc – mówi bp Jan Sobiło. Gdy albertyni zaczynali pracę w Ukrainie, oddał im swój dom z maleńką kapliczką. W późniejszym czasie bracia kupili budynek i mieszczące się przy nim przytulisko wraz z łaźnią i piekarnią. – To chyba najtrudniejsza posługa. Idą tam, gdzie nikt inny nie chce, i z ogromną cierpliwością służą bardzo zranionym życiem ludziom, od których często zamiast słów podziękowania słyszą jedynie pretensje. Traktują ich jednak jak najbliższych członków rodziny i ta miłość sprawia, że ci ludzie powoli się zmieniają – mówi biskup Zaporoża.

– Kilka razy, kiedy rozdawaliśmy żywność, nieopodal spadły rakiety, ziemia się tak zatrzęsła, że myśleliśmy, że to koniec – mówi brat Euzebiusz. W czasie największych ostrzałów władze miasta poprosiły, by bracia na kilka dni zawiesili rozdawanie pomocy. – Obawiano się, że duże skupisko ludzi może stać się łatwym celem dla wroga – mówi zakonnik.

W parafii przy sanktuarium Boga Ojca Miłosiernego od 2005 roku działa albertyńska jadalnia Dobry Chleb. Przed wojną do stołu siadało tam około dwustu osób. Tak jak uczył brat Albert Chmielowski, ciepłą zupę i chleb podawano im na ładnych talerzach, a nie jednorazowych, plastikowych. W filiżankach czekała gorąca herbata, a przy odświętnych okazjach kawa i kawałek ciasta. – Mamy 160-litrowy kocioł, w którym gotowaliśmy zupę. Obecnie nawet on nie wystarcza, bo musimy wykarmić dziesięć razy więcej potrzebujących – mówi brat Wiesław. Bracia przerzucili się więc na suchy prowiant. Każdy dostaje pół bochenka wypiekanego przez nich chleba (jest to możliwe dzięki otrzymanemu generatorowi prądu) i konserwę, dla maluchów starają się mieć słodką niespodziankę. – Dzieci coraz rzadziej się uśmiechają… Przynajmniej w ten sposób chcemy ocalić ich dzieciństwo – mówi zakonnik. Zaporoże stało się miastem tranzytowym dla ludzi uciekających z okupowanych terenów. To właśnie tam schronili się mieszkańcy Mariupola, który stał się symbolem męczeństwa narodu ukraińskiego. – Bieda się zwiększa, ludzie stracili pracę, ceny w sklepach poszybowały w górę. Lęk o przyszłość jest ogromny – mówi brat Euzebiusz.

Tam, gdzie jest piekło

Albertyńska noclegowania może pomieścić 30 mężczyzn, obecnie korzystają z niej także uchodźcy. W razie potrzeby są dodatkowe materace. – Kobietom z dziećmi łatwiej znaleźć dach nad głową, samotni mężczyźni mają z tym problem – mówi zakonnik. Bezdomni bardzo go lubią, doceniają jego ewangeliczne spojrzenie na życie. Wielu korzysta z towarzyszenia duchowego, ponieważ brat Euzebiusz jest jednym z dwóch kapłanów w Zgromadzeniu Braci Albertynów. Drugi ksiądz także pracuje obecnie w Zaporożu. To pochodzący z Ukrainy brat Maksymilian, który wzmocnił wspólnotę po wybuchu wojny. Jego dziadek był Polakiem. Wstąpił do zakonu niedługo po upadku Związku Radzieckiego. – Za czasów sowieckich nie widziało się u nas ludzi biednych, wywożono ich gdzieś w głąb Rosji. Głoszono propagandę, że takie osoby same nie chcą pracować. Dostrzeżenie ich obecności i ludzkiej godności było dla mnie odkrywcze – mówi. – Ludzie często przychodzą i chcą uporządkować swoje życie. Wielu z nich to osoby ochrzczone w Cerkwi prawosławnej, które nigdy nie praktykowały, a teraz chcą wrócić do Boga. Bezdomni nie pójdą do konfesjonału. Potrzebują księdza, którego ich stan nie zniechęci – mówi brat Maksymilian. Dzięki pomocy braci bezdomnym udaje się nawiązać kontakt z rodziną, którą z różnych względów porzucili, czy zerwać z nałogiem, choć nie jest to łatwe. – Nieraz trzeba nimi w pozytywnym sensie potrząsnąć, zmobilizować i pokazać światełko w tunelu – mówi brat Wiesław, który dba o to, by w przytulisku nie było alkoholu, a przy rozdawaniu pomocy panował porządek. Angażuje też bezdomnych do prostych prac. Biskup Zaporoża wyznaje, że z podziwem patrzy na tę często, zdawać by się mogło, syzyfową pracę braci. – Nie brzydzą się strzyc zapchlonych głów i nie odrzuca ich smród niemytych ciał i gnijących ran, których nie chcą opatrywać pielęgniarki. Takiego oddania próżno szukać nawet wśród bliskich w rodzinie. Bracia dają poczucie stabilności i bezpieczeństwa, bo biedni wiedzą, że nie dadzą im zginąć z głodu – mówi bp Sobiło. Dodaje, że wielu ludzi na tych terenach ma niewiele wspólnego z Kościołem, ale jest w nich ogromne poczucie sacrum. Dzięki swej duchowej intuicji potrafią nawiązać kontakt z Bogiem. – Teraz ludzie bardzo potrzebują nadziei, w Bogu szukają odpowiedzi na pytanie, dlaczego cierpią ich dzieci i giną bliscy. Na ruinach naszych domów tworzy się nasza ukraińska tożsamość i umacnia przekonanie, że z nami jest Bóg i prawda – podkreśla brat Maksymilian.

Kiedy albertyni zastanawiali się, jak postąpić, jeżeli miasto zostałoby zdobyte przez Rosjan, brat Maksymilian powiedział, że zostanie z ludźmi. – Tam, gdzie jest piekło, to my mamy podtrzymywać nadzieję. Nasi bracia robili to nawet w obozach koncentracyjnych – mówi. Albertyni wspominają, że już ich założyciel wiedział, czym jest „ruski mir”, gdyż walczył w powstaniu styczniowym, gdzie stracił nogę.

Adorują twarz Zbawiciela

Pomimo trwającej wojny we Lwowie trwa budowa albertyńskiego przytuliska dla kobiet. Wcześniej w tym mieście dom dla mężczyzn otworzyli albertyni. Andrijowi to miejsce najprawdopodobniej uratowało życie, gdy trafił tam prosto z ulicy z poważnym odmrożeniem, w wyniku którego stracił kilka palców. – Ten ostatni rok wojny zmienił życie w całej Ukrainie i zastanawiałyśmy się, czy kontynuować budowę. Ale kiedy pracowałyśmy na dworcu, stałyśmy na granicach, pracowałyśmy w szpitalu przy rannych, zobaczyłyśmy w oczach dzieci, jak wielka jest potrzeba tego domu. Patrząc na matki, które rodziły w piwnicach i przez parę miesięcy w nich przebywały, stwierdziłyśmy, że trzeba wybudować ten dom – mówi s. Hieronima, przełożona miejscowych albertynek. – Na ulicach widać bezdomne kobiety siedzące na ławkach, z jakąś torebką w ręce, obok których często są dzieci. Wiele z nich trafia tu ze wschodu, potrzebują dachu nad głową i domowego ciepła – mówi albertynka. Po przybyciu do Lwowa siostry zaczynały od zera, spały na podłodze na materacach. Od razu zaczęły odwiedzać chorych i samotnych w ich domach. – Pochylamy się nad ich biedą i niemocą, kąpiąc ich, sprzątając i opatrując rany. Pomagamy też kobietom na oddziale szpitala psychiatrycznego, gdzie przywozimy ciepłe posiłki i podtrzymujemy pacjentów na duchu – mówi siostra Hieronima. Albertynki niosą także pomoc w ośrodku terapii dla młodzieży uzależnionej od narkotyków, hazardu, alkoholu i pornografii. Metropolita lwowski nazywa albertyńskie domy miejscem uważnej troski o człowieka, gdzie w twarzach lekceważonych i wyśmiewanych ludzi adorują twarz Zbawiciela, jak twórca ich zgromadzeń w namalowanym w tym mieście słynnym obrazie „Ecce Homo”.

Dziś uczniowie „brata naszego Boga” na lwowskich ulicach nadal wyszukują oblicza Chrystusa w ubogich i bezdomnych. – W wielkiej biedzie znajdują się osoby upośledzone i chore psychiczne, które błąkają się po mieście – mówi brat Bernard. W przytulisku schronienie odnalazło 40 mężczyzn, prowadzone są też warsztaty, w których bezdomni mogą zostać zatrudnieni i zarobić na swoje utrzymanie. Siostra Hieronima wspomina bezdomną kobietę, która miała złamany staw biodrowy, a ponieważ była brudna i zawszona, żaden szpital nie chciał jej przyjąć. – Umyłyśmy ją i zmieniłyśmy jej ubranie, dopiero wtedy otrzymała pomoc medyczną. A przecież pod tymi łachmanami jest człowiek! Każdy stworzony jest na obraz i podobieństwo samego Boga i ma godność. I żeby ją wydobyć na powierzchnię, czasami trzeba zacząć od podstawowych rzeczy – umyć, odwszawić – mówi albertynka. – Czasami wystarczy uśmiech, obecność i poczucie, że osoba ta jest potrzebna i kochana – mówi albertynka.

Misza szesnaście lat żył na ulicy, zanim trafił do przytuliska w Zaporożu. Bracia pomogli mu stanąć na nogi i nauczyli go wypiekania chleba. Dziś tą pracą zarabia na utrzymanie. Założył rodzinę, ma dwóch synów. W swym testamencie brat Albert zachęcał, by bracia i siostry szli zawsze tam, gdzie warunki są najtrudniejsze, gdzie człowiek opuszczony znajduje się w wielkiej potrzebie, a gdzie nikt inny mu nie usłuży. Zawierzać się mają w tym wszystkim uprzedzającej miłości i Opatrzności Bożej. Albertyńskie placówki nie mają własnych pieniędzy. Przekazują tylko to, co dobrzy ludzie ofiarują na rzecz ubogich.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.