Czy musimy mieć wzorce?

GN 2/2023 |

publikacja 12.01.2023 00:00

O przyczynach braku wiary u młodzieży mówi prof. Kaja Kaźmierska, socjolog.

Czy musimy mieć wzorce? Tomasz Gołąb /Foto Gość

Jakub Jałowiczor: Gołym okiem widać, że wielu Polaków, zwłaszcza młodych, odchodzi z Kościoła. Pani twierdzi, że pewne procesy należało zauważyć już w latach 90. Czego wtedy nie dostrzegliśmy?

Prof. Kaja Kaźmierska:
Zadawano sobie wtedy pytanie, czy wraz z otwarciem granic i wejściem w kulturę zachodnią doświadczymy sekularyzacji. Początek dekady na to nie wskazywał. Wskaźniki religijności były w zasadzie stabilne, więc wszyscy odtrąbili sukces. Nikt poza Janem Pawłem II nie patrzył w przyszłość i nie diagnozował zmian, które powoli zaczęły się dokonywać. Kościół nie myślał o tym, że będzie musiał coś zmienić w swoim funkcjonowaniu. I nie chodzi o zmianę doktryny, ale o to, że nie można tracić związku ze społeczeństwem, nie zauważać jego problemów. Skoncentrowano się na zmianach formalnych, jak konkordat czy wprowadzenie religii do szkoły. Uznano, że w wymiarze duszpasterskim sytuacja pozostanie bez zmian, skoro mamy np. dobre doświadczenie ruchu oazowego.

Czego w takim razie zabrakło?

Z dzisiejszej perspektywy można powiedzieć, że zabrakło refleksji i pokory. Postrzegaliśmy siebie – księża i wierni – jako społeczeństwo silne wiarą i religijnością, której nic nie może zagrozić. Tymczasem, nieco upraszczając, to, co w PRL-u trzymało ludzi w Kościele, oparte było w dużej mierze na katolicyzmie tradycyjnym – wyraźny podział na prezbiterów i Lud Boży, który siedzi i słucha księży, a ci jako kapłani mają niekwestionowany autorytet. Towarzyszyło temu duże przyzwyczajenie do tradycyjnych form pobożności. Wtedy to wystarczało – wiarę dosłownie dziedziczono, tradycja była wystarczającą ramą, nie trzeba było jakoś szczególnie pracować nad swoją wiarą. Oczywiście nie można oceniać, czy ktoś jest mniej, czy bardziej wierzący, ale są pewne wskaźniki określające, na czym wiara jest zbudowana. One pokazywały, że jeśli zabraknie komponentu tradycji, ludzie stracą motywację do łączenia religii z wiarą, a potem stracą wiarę. Okazało się na przykład, że rzadko modlimy się swoimi słowami, a jeszcze rzadziej sięgamy do Biblii. Według badań z 2018 r. niecałe 4 proc. modli się Słowem codziennie, a 16 proc. deklaruje, że często korzysta z Pisma Świętego w czasie modlitwy. To reprezentatywne badania ogólnopolskie; ja przeprowadzałam w archidiecezji łódzkiej badania, co prawda niereprezentatywne statystycznie, ale za to na dużej próbie wśród młodzieży maturalnej (4095 osób) i rodziców dzieci pierwszokomunijnych (10 308 osób) – 4 proc. młodzieży i 6,5 proc. rodziców modli się, czytając Biblię. Do tego trzeba dodać wyraźny dystans wobec moralnej nauki Kościoła; w latach 90. jeszcze nie przyznawano się do tego otwarcie, ale również wtedy kwestionowano te zasady. Najlepszy przykład to relacje seksualne przed ślubem. Wiadomo, że zawsze był to problem, tylko że kiedyś ludzie się z tego spowiadali i uważali to za przekroczenie normy. Teraz mieszkanie ze sobą przed ślubem to styl życia i w ogóle się tego nie rozpatruje w kategoriach moralności. W latach 90. w badaniach rodzice osób wkraczających dziś w dorosłość mieli zasadniczo te same poglądy jak ci młodzi. Jedyna różnica, że tych poglądów nie artykułowali. Badania pokazują też słabą znajomość doktryny, niezrozumienie liturgii, niemożność uzasadnienia, po co się na nią przychodzi. Skoro 20–30 proc. nie wierzy w zmartwychwstanie, a kolejne 30 proc. wierzy w reinkarnację, to trzeba naprawdę zadać sobie pytanie o jakość wiary. Reasumując, moje wytłumaczenie jest takie: kiedy mamy słabe podstawy wiary, to wobec sytuacji zewnętrznych, jak różne izmy i współczesne zmiany społeczne, nie ma już możliwości kontynuowania religijności w starym formacie, a my dość płynnie przeszliśmy od katolicyzmu tradycyjnego do kulturowego.

Czym to się różni?

Tradycyjny to prosta, ale szczera wiara, może niekiedy naiwna – bez konieczności zadawania pytań i skomplikowanej pracy nad sobą, jednak oparta na zaufaniu i tym, co zawiera się w określeniu bojaźni Bożej. A katolicyzm kulturowy to przyzwyczajenie do pewnych praktyk, często już bez wiary albo z jakimś jej erzacem.

Skoro 20–30 lat temu sytuacja była podobna, to co się stało, że teraz ludzie wprost odrzucają naukę Kościoła?

Być może pierwsze dekady transformacji skoncentrowały naszą energię na budowaniu nowego ładu ekonomicznego i społecznego. Obecnie każdy może bardziej zająć się sobą – swoimi potrzebami i realizacją własnej wizji świata, do czego jesteśmy zachęcani przez współczesność. Doświadczenie społeczeństwa masowego i jednocześnie zindywidualizowanego stawia przed jednostką trudne zadanie eksponowania swojej indywidualności z jednoczesną potrzebą akceptacji przez innych, nawet za cenę swoich przekonań. Punktem zwrotnym, rewolucją kopernikańską jest pojawienie się nowych mediów, które pokazują, co należy robić, jak się zachować, jakie mieć poglądy, aby być akceptowanym. W tym kontekście trzeba też postrzegać antykulturę hejtu, której wcześniej nie było. Dzisiaj dotyczy ona między innymi Kościoła, który ma w mediach dość mroczny PR. Nie twierdzę, że brutalność języka w mediach przyczynia się do spadku religijności. Jednak kreowanie różnych dyskursów, np. w świecie młodych ludzi, już bardzo wyraźnie może wpływać na dokonywane wybory i deklaracje. Poziom wpływu środowiskowego jest dużo większy, niż był kiedyś. Dzisiaj nie jest łatwo przyznać się młodemu człowiekowi do wiary i jej praktykowania, zwłaszcza gdy to właśnie odpływ młodych ludzi z Kościoła jest najbardziej zauważalny. Oczywiście w ogólnym rozrachunku to nie media społecznościowe są odpowiedzialne za kryzys naszej wiary – odpowiedzialna jest jej płytkość, ale to moment, kiedy na dom na piasku przychodzą burze i zaczynają nim chwiać.

A jaką rolę odegrała sprawa przekazu wiary w rodzinie? W Pani badaniach na temat archidiecezji łódzkiej widać, że dwie trzecie młodych ludzi nie chodzi z rodzicami do kościoła, a tylko 3 proc. modli się z nimi.

Dla porządku dodam, że te 3 proc. to maturzyści i może nie jest to aż tak dziwne, natomiast badania wśród rodziców dzieci pierwszokomunijnych pokazały, że tylko 24 proc. modli się z dziećmi i zaledwie 4,6 proc. modli się ze współmałżonkiem. To już może realnie pokazywać, jakie miejsce zajmuje dziś wiara w życiu rodziny, a przecież tutaj jej przekaz pełni kluczową rolę. Zasadniczo wszystkie badania pokazują, że im bardziej wierzący rodzice, tym bardziej prawdopodobne, że i dzieci będą wierzące. Pamiętam PRL i mitem jest to, że teraz ludzie są zapracowani, a kiedyś nie byli. Wtedy punktem odniesienia była, jak mówiłam, religijność tradycyjna – chociażby uczono dzieci modlitw i pilnowano, aby zmówiły pacierz. Dzisiaj, zwłaszcza jeśli mówimy o katolicyzmie kulturowym, rodzicom wydaje się, że skoro wprowadzono religię do szkół, to można scedować wychowanie religijne na Kościół. Teraz często na katechezę przychodzą dzieci, które nie znają podstawowych modlitw. Rodzice nie modlą się (w moich badaniach modlitwę rano i wieczorem zadeklarowało 13 proc. rodziców), a skoro oni się nie modlą, to dlaczego dzieci mają to robić? Widzimy młodzież, która odchodzi, ale gdybyśmy spojrzeli na rodziców, zobaczylibyśmy, że nie socjalizowali do wiary swoich dzieci. Albo robili to na poziomie katolicyzmu kulturowego.

A czy ci, którzy chcą wychować dzieci do wiary, znajdą w Kościele w Polsce wzorce, jak to robić?

A czy my musimy mieć wzorce? To tak samo jak z byciem rodzicem. Możemy sobie poczytać poradniki, ale nikt nie jest w stanie nikogo nauczyć, jak być rodzicem. To za każdym razem rozpoznanie bojem. Inicjacja do wiary powinna być przede wszystkim związana z własnym świadectwem, które musi być autentyczne. Jeśli dziecko widzi spójność postaw – że np. chodzenie rodziców do kościoła przekłada się na ich życie codzienne – to później niezależnie od tego, jaką drogą pójdzie, ten obraz będzie w nim pracował. Odpowiadając na pana pytanie, powiedziałabym, że należałoby zmienić sposób przygotowania do I Komunii Świętej. Przygotowuje się dzieci, a mam wrażenie, że to moment, kiedy powinno się katechizować czy wręcz ewangelizować rodziców. Małe dziecko z dziecięcą wiarą jakoś da sobie na tym etapie radę, jeśli będzie widzieć wierzących rodziców, ale ci, obawiam się, w większości są zupełnie oderwani od religijności i Kościoła.

Czy jesteśmy najszybciej sekularyzującym się społeczeństwem Europy?

Jestem socjologiem jakościowym, więc bywa, że mam dystans do wielkich liczb, ale tu są one bezlitosne i wyraźnie na to wskazują. Także dlatego, że mamy z czego tracić. Być może przemiany religijności doprowadzą do tego, że do kościoła będą chodzić, jakkolwiek to zabrzmi, ludzie naprawdę wierzący. Ci, którzy chodzili z przyzwyczajenia, wypadną. Według Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego archidiecezja łódzka, która zawsze jest na końcu pod względem odsetka praktykujących mieszkańców, ma ostatnio mniejszy spadek liczby wiernych niż średnia krajowa. Ta średnia to ok. 8 proc. spadku dominicantes – w najbardziej gorliwych diecezjach jest ponad 10 proc., a u nas mniej więcej 6 proc. Chodzą do kościoła ci, którzy chcą chodzić. Kościół traci kontakt z młodymi, bo mówi całkowicie niezrozumiałym dla nich językiem. Do tego dochodzą wspomniane wcześniej wyobrażenia medialne, w których oni żyją. Najlepszym przykładem jest postać Jana Pawła II, którego nie pamiętają i nie znają jego nauczania, powiedziano im tylko, że to był wielki Polak. A oni wiedzą, że to gość, który robił jakieś ciemne rzeczy w Kościele i można się z niego nabijać, bo taki jest dyskurs mediów i zamieszczanych na temat papieża memów. Ostatnio podczas posiedzenia synodu ksiądz będący duszpasterzem młodzieży powiedział, że oni np. na imprezie o 21.37 dla śmiechu śpiewają „Barkę”. Dla nas to całkowicie niewyobrażalne, co zresztą świadczy o tym, że nie potrafimy przestawić myślenia i zrozumieć, skąd się to wzięło i czemu ten przekaz jest tak nośny. Żyjemy w swoim świecie i martwimy się, że młodzi odchodzą z Kościoła, ale w wielu przypadkach oni w nim nigdy nie byli i to zasadniczo nie jest ich wina. Natomiast nie jest tak, że nie da się z młodzieżą rozmawiać. Kiedy wspomniany ksiądz na lekcji dał uczniom fragment „Fides et ratio”, to wydawało im się to sensowne. „A wiecie, kto to napisał? Jan Paweł II”. „Tak? O, to jest dobre, a to jeszcze coś fajnego on napisał?”.

Można w takim razie odzyskać 18-latków i pozyskać jeszcze młodsze pokolenie, zanim będzie w podobnym stanie?

Wszystko jest możliwe, ale trzeba odejść od myślenia masowego i nastawić się na relację indywidualną. To raz, dwa: trzeba być świadkiem. Musi nim być każdy, od duszpasterza, przez rodzica, do młodej osoby, która nie będzie się bała przyznać do wiary. Wiemy, co się zdarzyło na Zachodzie, więc mamy jakieś know-how, a zarazem mamy potencjał, bo mimo spadków jesteśmy wciąż w awangardzie Europy i mamy doświadczenie wspólnot zarówno zakorzenionych w religijności tradycyjnej, jak i w nowej ewangelizacji. Wszystkie karty w ręku. Pytanie, jak zaczniemy licytować – to spojrzenie socjologa. Ale przede wszystkim mamy Ducha Świętego, który wieje, kędy chce. Czasem możemy stawać na głowie i nic nam nie wyjdzie, a czasem ktoś powie jedno zdanie i ktoś inny się nawróci. Przy całym pesymizmie, który jako socjolog wyrażam, wydaje mi się, że mamy bardzo dużą szansę, ale powinniśmy odejść od nostalgii za tym, co było kiedyś. Po pierwsze, nie jest powiedziane, że tamten Kościół był lepszy. Chyba nie, skoro jesteśmy w obecnym miejscu. Po drugie, może musimy się pogodzić z tym, że katolicyzm nie będzie religią 90 proc. Polaków. To była złudna liczba.

A czy widać dziś wśród młodzieży tę małą trzódkę, która rzeczywiście jest blisko Kościoła?

Myślę, że tak. To na przykład osoby, które są w różnych duszpasterstwach, i trzeba bardzo o nie dbać – słuchać ich i mieć dla nich czas. To ci ludzie będą świadkami w swoich środowiskach i muszą czuć wsparcie wspólnoty. W kościele jezuitów w Łodzi jest wspólnota Mocni w Duchu. W czasie pierwszego lockdownu ci ludzie zaczęli nadawać audycje dla dzieci. Program zyskał bardzo dużą popularność – oglądało go online 40 tys. dzieci! Nie tylko z Łodzi, ale z całej Polski, a nawet zagranicy. W drugim lockdownie w czasie Adwentu organizowali dla dzieci „Roraty bez piżamy” – trzeba było się ubrać, żeby w nich uczestniczyć. W czerwcu 2020 r., poszłam tam na Mszę św. Wcześniej nabożeństwa w tym kościele były, powiedziałabym, niemrawe. Teraz wchodzę: tłum ludzi, małe dzieci z flagami, dorośli, zespół, losowanie nagród z jakiejś okazji. Ksiądz mówi: witamy rodziny z Manchesteru i Nowego Sącza. Okazało się, że dzieci życzyły sobie na Dzień Dziecka przyjazdu do Łodzi, żeby w realu uczestniczyć w Mszy św., w której dotąd brały udział tylko przez internet. W tej chwili działa tam dziecięcy zespół, wydali płytę, jest bardzo silny ruch formacyjny, szkoła podstawowa. Tam przekaz pokoleniowy ewidentnie jest, pewnie, że trzeba by zobaczyć za 10 lat, jak te rodziny będą wyglądać, ale to pokazuje, co można robić: przede wszystkim żyć wiarą. Nie tylko to, że idziemy do kościoła i coś tam przeżywamy, ale i wynoszenie doświadczenia na zewnątrz i bycie świadkami w naszej codzienności. Nasz arcybiskup mawia, że pandemia pokazała prawdę o nas. My ciągle chcemy wrócić do Kościoła sprzed pandemii, a jaki on był, skoro dzisiaj mówimy o jego kryzysie? Pandemia była tylko katalizatorem dzisiejszych zmian, a nie ich przyczyną, a my nie powinniśmy oglądać się za siebie, tylko zmierzyć się z dniem dzisiejszym i, jak mówi papież Franciszek, traktować kryzys jako szansę. •

Kaja Kaźmierska

profesor Uniwersytetu Łódzkiego, kierownik Katedry Socjologii Kultury Uniwersytetu Łódzkiego, dyrektor Instytutu Socjologii, specjalizuje się w badaniach biograficznych i zagadnieniach tożsamości.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.