Antoniego „Amen” na życie

Agata Puścikowska

GN 1/2023 |

publikacja 05.01.2023 00:00

To historia zwykłego człowieka, który niezwykle słuchał Boga.

Ksiądz Antoni przy grobie swojej żony na warszawskich starych Powązkach. Ksiądz Antoni przy grobie swojej żony na warszawskich starych Powązkach.
ks. piotr kieniewicz

Gdy w 2010 roku Warszawę obiegła wiadomość o „wyświęceniu księdza, ojca księdza” – dziwiło się wielu. A dziennikarze ustawiali się w kolejce, by poznać samego bohatera i jego historię. Historię męża, wielodzietnego ojca, wdowca, który został księdzem w momencie, gdy jego najstarszy syn był nim od siedemnastu lat. Bo oto kartograf, katechista neokatechumenatu, Antoni Kieniewicz, wówczas 69-letni emeryt, został kapłanem. Bo oto jego syn, ks. Piotr Kieniewicz, marianin, mówił kazanie na Mszy prymicyjnej, a wnuki ks. Antoniego towarzyszyły mu w tym dniu. Bo oto jako leciwy człowiek przewrócił swoje życie do góry nogami. Prawda, że mocno to działające na (nie tylko masową) wyobraźnię? A jednak nie ma tu sensacji, chociaż opowieść jest wciągająca i ma prawo fascynować.

Jestem Antek

Ksiądz Antoni, dla przyjaciół Antek, pisał bloga (www.antoni-kieniewicz.pl), traktując aktywność w sieci jako ewangelizację. W jednym z wpisów, w telegraficznym skrócie, opisał własne życie. I dodał wzruszającą fotografię: „Jestem wdowcem. Na zdjęciu powyżej, siedzę przy grobie żony, rok po Jej odejściu do domu Ojca. Rok później zostałem przyjęty do Archidiecezjalnego Seminarium Misyjnego – Redemptoris Mater, a w 2010 otrzymałem święcenia prezbiteratu. Przez 3 lata pracowałem jako wikariusz w parafii św. Aleksandra w Warszawie. Kolejne dwa lata byłem prezbiterem wędrownym i posługiwałem w dziele ewangelizacji prowadzonej przez Drogę Neokatechumenalną, ewangelizując w miarę sił w Bydgoszczy, Włocławku i Warszawie. Obecnie jestem rezydentem w warszawskiej parafii NMP Matki Kościoła i w dalszym ciągu, w miarę sił i możliwości, posługuję w ewangelizacji. Mam 4 dzieci i 8 wnuków. Najstarszy syn (1967) jest księdzem w Zgromadzeniu Księży Marianów. Kolejny syn 1970, córka 1979, a ostatni syn 1980”.

Ów syn marianin to ks. prof. Piotr Kieniewicz, bioetyk, związany z ojcem w sposób emocjonalny i głęboki. Przy czym i ojciec, i syn od zawsze szli własnymi drogami. W czasie, gdy Antoni został księdzem, wspólnie musieli też stawić czoła zainteresowaniu medialnemu. Dość agresywnemu. – Gdy tata rozpoczynał kapłańską posługę, nagabywało go wielu dziennikarzy z mediów katolickich i świeckich. Wielu prosiło go dość natarczywie o wywiad. Tata był osobą otwartą, życzliwą, z trudem odmawiał, lecz ta sytuacja bardzo go męczyła. Chciał w spokoju pracować i służyć ludziom. Wówczas zapytał kard. Kazimierza Nycza, co ma robić. Kardynał zalecił, by wywiadów nie udzielać. I ojciec się ogromnie z tego ucieszył. Udzielił tylko jedynego wywiadu i medialnie zamilkł. To, co chciał publicznie powiedzieć, pisał na blogu i na swoim profilu na portalu społecznościowym – wspomina ks. Piotr Kieniewicz. – Tata nie chciał, by jego życie, ale poniekąd i dzieje rodziny, stało się tanią sensacją. Jego powołanie było bowiem zupełnie zwyczajne: „Bóg wezwał, człowiek usłyszał i poszedł za Jego głosem”.

Zanim usłyszał i poszedł

Zwyczajne powołanie? Być może. Jednak wyjątkowo rzadkie... – Tata został wezwany jako wdowiec i emeryt – to faktycznie budziło zdziwienie. Jednak warto sobie uświadomić, że każdy z nas ma swoją historię i czyta Boże wołanie w jej kontekście. Bóg mówi do każdego z nas w sposób specyficzny, z uwzględnieniem wrażliwości i charakteru. Niezwykłe było więc nie to, że ojciec miał 64 lata, gdy Bóg go wezwał. Niezwykłe było to, że tata usłyszał i... poszedł – mówi ks. Piotr.

Rodzina Kieniewiczów: tata Antoni, matka Marzenna. On – kartograf, ona – lekarka. Pobrali się z wielkiego uczucia, mieszkali w Warszawie. Dwóch synów urodziło się niedługo po ślubie. – Żyliśmy dość skromnie, rodzice dużo pracowali. W sumie dość zwykła rodzina – wspomina ks. Piotr.

Z tą „zwykłością” to lekka przesada. Kieniewiczowie to kresowa arystokracja, ród z wielowiekową tradycją. Stefan Kieniewicz, ojciec Antoniego, był wybitnym profesorem historii, powstańcem warszawskim, więźniem niemieckich obozów koncentracyjnych. Tradycje rodziny zatem to umiłowanie ojczyzny, nauki, również i Kościoła. – Moja matka chrzestna, ciotka Teresa, docent filologii amerykańskiej, w wieku 38 lat wstąpiła do Karmelu – wspomina ks. Piotr. – To była rodzona siostra ojca. Miała silny charakter, była wymagająca i stawiała nam, bratankom, wysoko poprzeczkę – również rozwoju duchowego. Miała też duży wpływ na ojca, jego życie duchowe.

W rodzinie Kieniewiczów każdy chciał i próbował odnaleźć własną drogę do Boga, bez kopiowania cudzych wyborów i wzorców religijności. – Ojciec faktycznie wyrósł w konkretnym domu. Pamiętam jego rodziców, jak codziennie, wspólnie, na kolanach, modlili się po łacinie – mówi ks. Piotr. – Na grobie dziadka jest dająca do myślenia sentencja: „Beati immaculati in via” (Błogosławieni nieskalani w drodze). Ale własną drogę każdy z nas odkrywał. Bo albo wchodzimy w życie z cudzym bagażem, albo z przygotowanym na własną miarę. W tym drugim przypadku odchodzimy od kulturowego postrzegania religii i Pana Boga, a dojrzewamy do żywej z Nim relacji.

Dla Antka i Marzenny Kieniewiczów drogą był neokatechumenat. Pod koniec lat 70. weszli do wspólnoty. Czy było to również spowodowane kryzysem małżeńskim? Prawdopodobnie. – Szczegółów nie znam. Ale ojciec wielokrotnie wspominał o kryzysie i o tym, że wejście na Drogę Neokatechumenalną ich uratowało, że w końcu potrafił naprawdę pokochać żonę – mówi ks. Piotr. – Rodzice weszli do wspólnoty w sposób całkowity. Modlitwa była ich życiem, nie zwyczajem. Wstawali codziennie o godzinie 5, by modlić się jutrznią, liturgią godzin, medytować. Mnie to wręcz... zawstydzało. Rodzice wspólnie nauczyli się słyszeć, czego Pan Bóg od nich oczekuje. Od 1983 roku byli katechistami, a więc głosili Słowo, ale też pomagali ludziom je rozpoznawać.

Rodzina wówczas powiększyła się o kolejną dwójkę dzieci. – Przyznam, że czasem miałem do rodziców rodzaj żalu, że bardzo dużo czasu poświęcali wspólnocie zamiast nam – dzieciom. Potem dopiero odkryłem, że dzięki temu mogli nas, trzech synów i córkę, coraz lepiej poznawać i kochać – mówi ks. Piotr.

Po wielu wspólnych i bardzo aktywnych latach Marzenna, ze względu na stan zdrowia, przeszła na rentę. Antoni kilka lat później na emeryturę. – Gdy mama chorowała, ojciec się nią opiekował. Przeżył bardzo jej śmierć we wrześniu 2005 roku – wspomina ks. Piotr. – Mimo upływających lat nie przestał jej kochać. Ilekroć przychodziliśmy na grób mamy, również po święceniach kapłańskich, w oczach ojca wiedziałem łzy. To były łzy wzruszenia i tęsknoty, nigdy jednak rozpaczy.

Wezwanie emeryta

Po śmierci żony Antoni zaczyna odczytywać nowe powołanie. Powie później synowi, że „Bóg go wołał do posługi przy ołtarzu”. Czy sam był tym zaskoczony? Możliwe. Jednak sprawę rozeznawał. – Tata się tym nie chwalił. Sam długo nic nie wiedziałem. Miał spowiednika i kierownika duchowego, który potwierdził jego rozeznanie, lecz... chciał go sprawdzić. Polecił mu najpierw studia teologiczne dla świeckich i całkowite milczenie. Ojciec mógł się zwierzyć wyłącznie siostrze karmelitance, która była wówczas przeoryszą w Bornem Sulinowie. Ciotka – stary belfer, miała nosa do ludzi, potrafiła słuchać i prowadzić.

Antoni studiował więc teologię, co było intelektualnym wyzwaniem. – Dowiedziałem się o planach ojca, by wstąpić do seminarium, dopiero w marcu 2007 roku. Przyznam, że byłem zaskoczony. Z drugiej strony przeszedłem przecież sam formację neokatechumenalną i doświadczyłem tego, że jeśli się słucha Boga, On formuje drogę. Ociec usłyszał, a były znaki, które to potwierdziły...

W tym mniej więcej czasie siostra Antoniego, a ciotka Piotra – karmelitanka Teresa wraz z inną siostrą były w Koszalinie. Spotkały się z mianowanym na stolicę warszawską arcybiskupem Nyczem i... opowiedziały mu o planach Antoniego. Wręcz poleciły arcybiskupowi Antoniego i jego plany. Gdy w czerwcu Antek się do niego zgłosił, arcybiskup porozmawiał z nim, pobłogosławił. Antoni wstąpił do seminarium i został przyjęty od razu na trzeci rok. Miał przecież za sobą wieloletnią formację...

Czy seminarium dla mężczyzny w wieku emerytalnym to prosta sprawa? Bynajmniej. Dużo młodsi klerycy, chociaż nastawieni pozytywnie, bywało, że dokuczali. Dla doświadczonego człowieka był to więc czas nauki... pokory. A jeden jedyny raz nawet własny syn pozwolił sobie na odrobinę uszczypliwości. W czasie odwiedzin niewinnie zapytał prefekta: – I jak się tata sprawuje? Mina Antoniego była bezcenna. Bo ojciec takie pytanie zadawał regularnie sam, gdy wiele lat wcześniej odwiedzał syna w mariańskim seminarium.

Wyrwał go z kapci

– Bóg mojego ojca wyrwał z oczywistej na pozór perspektywy „normalnej emerytury”: kapci, fotela i zabawy z wnukami – uśmiecha się ks. Piotr. – To taka lekcja dla wszystkich, że warto się poddać Bogu, by nas wyrwał z własnego pomysłu na życie. W przypadku ojca wydawało się, że jego historia się zamyka, lecz Pan Bóg stwierdził: „Od zamykania to jestem Ja”. I dalej poprowadził ojca.

Po święceniach kapłańskich ks. Antoni pracował w warszawskich parafiach, gdzie mimo wieku z oddaniem spowiadał, spotykał się z małżeństwami, wspierał małżonków w kryzysach. Do dziś można usłyszeć anegdoty z tych spowiedzi, gdy oporny penitent do znudzenia skarżący się kapłanowi na małżeński żywot... mało nie zemdlał po mniej więcej takiej reprymendzie: „Ale co ty mi mówisz, że nie da się! Czterdzieści lat byłem mężem, i mówię ci: da się!”.

W konfesjonale ks. Antoni był uważny, poświęcał spowiadanemu tyle czasu, ile ten potrzebował. Nawet gdy w ostatnich latach tracił siły, odzyskiwał je właśnie dla potrzebującego człowieka i dla Pana Boga. Eucharystię celebrował z oddaniem, przejęciem, głęboko. Pozostał też sobą: prostolinijnym facetem z błyskiem w oku, dowcipnym i ciepłym. Gdy kilka lat temu z rąk kard. Nycza otrzymał przywilej rokiety i mantoletu – ucieszył się z daru, szanował go. Nawet czasem zakładał pełen strój kanonika. Jednocześnie do wszelkich kościelnych godności miał spory dystans, a wrodzone poczucie humoru szło temu w sukurs. – Ostatecznie stał się cichym i pokornym starym księdzem, który kochał łagodnie i cierpliwie, który z radością spowiadał i przepowiadał, który cieszył się Eucharystią… – mówił o ks. Antonim na Mszy św. pogrzebowej jego syn Piotr.

Ksiądz Antoni odchodził w ciszy, gasł powoli. Do końca niemal codziennie wysyłał przyjaciołom przez komunikatory internetowe dobrą wiadomość, dobre słowo, cytat z Pisma Świętego. Do końca też układał sobie wiele spraw – relacje z Bogiem. – We wtorek 13 grudnia rano niosłem mu do szpitala Pana Jezusa. Chciałem mu podać Wiatyk i nie zdążyłem – przyszedłem cztery minuty za późno. Byłem nieco rozczarowany. Widocznie jednak Pan Jezus uznał, że Wiatyk jest ojcu niepotrzebny, że droga doszła do kresu, że miejsce jest gotowe… – mówi ks. Piotr. – Kilka dni wcześniej przyszedł do ojca do szpitala wspólny znajomy – ks. Sławek. Gdy się przy ojcu modlił, tata nagle i wyraźnie stwierdził: „Amen!”. „No mówię, Amen!” – jakby przerywając niedokończony psalm. To było jego „Amen” na życie. Na całe życie...

Z bloga ks. Antoniego – jeden z ostatnich wpisów: „Dwanaście lat temu Pan mnie powołał, bym służył Mu jako prezbiter. Przez 5 lat mnie kształtował, a ja, choć niewiele z tego rozumiałem, pozwoliłem się biedaczek formować. Przez te lata niczego mi nie brakowało. A gdybym wtedy, na początku, nie zaufał Panu? Włos mi się jeży na głowie, a zimne ciarki chodzą po plecach. Czarne scenariusze. Bezdomność, skłócenie z dziećmi. Ale: »Uwiodłeś mnie, Panie, a ja pozwoliłem się uwieść«. Dziś stary, ale szczęśliwy. Niczego mi nie braknie”...•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.