Panie Boże, prowadź!

Hmmm. Chyba lepiej tak stawiać sprawę, niż mówić "Panie Boże, wspieraj nasze pomysły", prawda?

Panie Boże, prowadź!

Taki a taki dzień wedle kalendarza, pandemii w Polsce z kolei dzień taki a taki. Tak rozpoczynałem swego czasu większość swoich komentarzy. Dziś data z kalendarza, owszem, ciągle chyba ważna, ale o pandemii już raczej zapominamy. I słusznie. Inne zmartwienia na głowie, inne priorytety. W mediach częściej można teraz znaleźć informację, że dziś taki a taki dzień wojny na Ukrainie. Bo to faktycznie coś ważnego, co wiele zmienia; przytłaczającego i nie pozwalającego głębiej odetchnąć. Ale to nie wszystkie niepokoje, które nas dziś dotykają. Na to nakładają się zawirowania w gospodarce z drożyzną i wysoka inflacją na czele (niekoniecznie związane z wojną, a będące w jakiejś mierze także efektem sposobów walki z pandemią), niesnaski na linii Polska – Komisja Europejska, ciągłe wytykanie, jaki to Kościół i wierzący są źli i parę innych, z trwającą już ponad dekadę wojną polsko-polską na czele. Don Kichot ze swoimi wiatrakami w porównaniu z zafiksowaniem niektórych na punkcie możliwości wytknięcia politycznemu przeciwnikowi błędów i posądzenia go o najgorsze wysiada. A do tego wszystkiego ta jesień, ponura w ostatnich dniach, że człowiek chciałby albo wyć jak pies do księżyca albo, wzorem niedźwiedzi, zakopać się w jakiejś jamie, by do wiosny spać, nie widzieć tego wszystkiego i obudzić się w lepszym świecie.

Beznadzieja? No nie. W każdym razie niekoniecznie. Rozmawiałem ostatnio z ludźmi, którzy po latach życia w pewnym dystansie od Kościoła postanowili doń wrócić. Pokrzepiające w czasach, gdy głośno mówi się raczej o krokach w przeciwną stronę. Uderzyło mnie, że ich decyzja nie była podyktowana spotkaniem z jakimś fajnym księdzem czy odkryciem wspólnoty, w której dobrze by się czuli. Nie. Z tego co mówili wynikało, że to sam Bóg różnymi okolicznościami dotknął ich serc i otworzył na swoje działanie. Ciekawe. Nie sądzę przy tym, by ci, których spotkałem, byli jedynymi, którzy coś takiego w ostatnim czasie przeżywali. Zapewne sytuacje takie zdarzają się znacznie częściej. A to piękna sprawa. Okazuje się - który to już raz widzę w swoim życiu? - że kiedy czujemy się bezradni (nie wiem czy wszyscy, ale ja akurat ostatnio tak), kiedy załamujemy ręce, że nie da się, że nie umiemy, że nie damy rady, sam Bóg zaczyna działać. Trochę podobnie jak w tych opowieściach nawróconych z islamu, dla których impulsem dla przyjęcia Chrystusa był sen...

A więc Bóg ciągle działa; nie zrezygnował z nas, nie obraził się ale, jak obiecał, jest z nami. Dokąd nas w tych ostatnich latach prowadzi? Dokładnie nie wiem, ale jestem – mimo całego mojego pesymizmu – dobrej myśli. Pisałem w pierwszych miesiącach pandemii, że nieszczęście to może być szansą na zobaczenie naszej samoniewystarczalności, a przez to zwrócenie się do Boga. Okazało się, że jeśli było, to dla nie tak wielu. Generalnie to ludzie raczej uznali, że medycyna dała radę, natura (wirusa) pomogła, że jest OK, a Bóg dalej do niczego nie jest im potrzebny. Teraz ta sytuacja niepewności się powtarza. Przychodzi obawa o to, czy wojna się nie rozleje, a jeśli nawet nie, to czy nie zubożejemy tak, że na niewiele będziemy mogli sobie pozwolić. Jest jednak między tymi sytuacjami pewna znacząca różnica.  Zagrażający nam wirus był wspólnym wrogiem wszystkich. Teraz niebezpieczeństwo nie przychodzi z zewnątrz; ono wynika z działań człowieka; z jego niepohamowanej żądzy posiadania więcej niż inni i panowania nad innymi ( nie mam tu na myśli tylko wojny). Czy to nie jeszcze bardziej bolesne doświadczenie małości i kruchości tego, co może ludzkość?

Dla mnie to wszystko układa się w dość jasny ciąg przesłania Opatrzności: Edenu na ziemi nie odbudujecie, nie jesteście w stanie swoją zmyślnością zastąpić Boga. Bo nie walczycie jedynie z przeciwnościami przychodzącymi niejako z zewnątrz, z trudnymi do okiełznania siłami przyrody, ale i z tym złem, które wskutek zranienia grzechem pierworodnym i szatańskich podstępów, czai się w zakamarkach serca najbardziej nawet porządnego z was. A tego zła sami nie jesteście w stanie pokonać.

Czy ku uświadomieniu ludziom owej samoniewystarczalności to wszystko zmierza? Czy świat w najbliższej przyszłości faktycznie w pokorze na powrót klęknie przed Bogiem? Zobaczymy. Kierunek, który Bóg dopuszczając tyle zła wydaje się nam wskazywać, jest jednak chyba jasny. A jeśli tak, to my, pokładający w Bogu swoją nadzieję, nie musimy się bać. Bo wiemy, że w ostatecznym rozrachunku włos z głowy nam nie spadnie.