Bliżej już się nie da

GN 43/2022 |

publikacja 27.10.2022 00:00

O wyjściu z doliny śmierci i odkrywaniu piękna w tych, których inni omijają szerokim łukiem, mówi brat ​Jacek Hajnos.

Bliżej już się nie da Henryk Przondziono /foto gość

Marcin Jakimowicz: Dlaczego prostytutki wchodzą przed nami do królestwa Bożego?

Br. Jacek Hajnos:
Gdy Jezus spotkał Mateusza, wezwał go do nowej rodziny. Kto znajdował się wokół Mesjasza? Cudzołożnice, celnicy, grzesznicy. Jezus ustanowił zasadę, że do rodziny należy ten, kto idzie za Nim i wypełnia wolę Ojca. „Pójdź za mną”, niezależnie od tego, w jakiej kondycji moralnej jesteś. Wielu jest z poszarpaną, burzliwą przeszłością. Bóg nie wymaga, abym zamieniał wodę w wino. Prosi jedynie, bym nalewał wodę do stągwi. A tyle jestem w stanie zrobić.

Mój znajomy bardzo się pogubił. Wyrok, życie w konkubinacie. Gdy chciał wrócić i wejść do kościoła, zobaczył baner: „Konkubinat to grzech”. „Nie chcą mnie tu” – pomyślał. Czego zabrakło?

Czy hasło na bannerze było prawdziwe? Tak. Konkubinat to grzech. To nie jest pełnia szczęścia. Bóg tego dla nas nie chce. Jednak podanie moralności bez miłości rani i odtrąca. Brakowało ewangelicznego światła, słowa: „Przyjdź!”. Czy osoba żyjąca w konkubinacie słyszy: „Nie chcę, abyś szedł za Mną?”. Nie! Jezus wysyła ten komunikat do ludzi z pogmatwaną historią, żyjących w moralnej biedzie. On szepcze: „Pójdź za Mną, spędzaj ze Mną więcej czasu”, a owocem tego będzie moralne życie.

Jako gniewny student krakowskiej ASP czułeś się piętnowany przez pobożnych ludzi?

Nie zwracałem na to uwagi. Motywem mojego buntu była moralna hipokryzja. Zżymałem się, widząc, że niektórzy księża mówią jedno, a robią drugie. Szukałem prawdziwości i odrzucałem to, co sztuczne, udawane. Nie spotykałem świadków.

Jak dziś reagują kumple z liceum czy ASP, widząc Cię na ulicy w habicie?

Koleżanka z liceum plastycznego zaprosiła na ślub wspólnych znajomych. Dziewięćdziesiąt procent niewierzących, rozdałem jedynie dziesięć komunii. Ale za to były szczere rozmowy. Zero agresji. Czuję się w takich miejscach jak ryba w wodzie. Oni pamiętali mnie jako imprezowicza, a tu taka przemiana.

Co ich zdumiało najbardziej?

Opowieść, że od dwunastu lat żyję w czystości. Słuchali poruszeni, zadawali mnóstwo pytań. Znali moje wcześniejsze rozwiązłe życie. Nie było w nich szyderstwa, bo wiedzieli, że szczery ze mnie chłopak. Czułem się wśród nich jak w rodzinie. Zobacz, znów wraca to słowo…

„Żarłok i pijak” – to określenie, jakim obrzucano Jezusa, pokazuje, jak dobrze czuł się wśród tych, których inni omijali.

Nie poznałem nikogo, kto zbliżyłby się do mnie bardziej, kto byłby tak bliski. Największą iluzją, w jaką wchodzą chrześcijanie, jest to, że gdy wejdą w grzech, Bóg się od nich oddala. Nie! On nigdy nie jest daleko. Odwrotnie: chce być w miejscach zranienia, ciemności, słabości.

To dlatego wyszedłeś na ulice, by portretować bezdomnych?

To było naturalne. Przez pięć lat realizowałem projekt portretowania bezdomnych. Wyjście na ulice nie było ekstrawagancją, ale naturalną konsekwencją mojego nawrócenia. Bardzo imprezowy dom, w którym mieszkali niemal sami artyści, przekształcił się w dom neofitów, a później schronienie dla bezdomnych. Gdy nawróciłem się z przyjacielem, który był właścicielem tego budynku, modliliśmy się za pozostałych znajomych. I nawróciło się jedenastu z dwunastu!

Niezła statystyka…

Mieliśmy doświadczenie działania Boga, który w tym naszym neofickim działaniu dotykał ludzi. Imprezowy dom stał się domem dewocyjnym. (śmiech) Bóg na początku drogi zaskakuje nas swym namacalnym działaniem, a potem stopniowo wycisza się, pozostawiając w naszych rękach większą odpowiedzialność.

Jeden zapalał drugiego?

Gorąco modliliśmy się za jedną z osób, a Bóg… robił resztę. Wśród tej ekipy był Kazek, artysta ateista, bardzo oczytany człowiek. Im więcej mówiliśmy mu o Bogu, tym bardziej się zamykał. Rozeznaliśmy, że trzeba porozmawiać z nim w najprostszy, niemal dziecięcy sposób. Zapukaliśmy. „Co znowu?” – burknął. „Jesteś naszym przyjacielem. Chcemy opowiedzieć ci o kimś, kto okazał się najważniejszą osobą w naszym życiu. Wiemy, jak abstrakcyjnie to dla ciebie brzmi”. Opowiadaliśmy, a on… rozpłakał się. Kolejnego dnia zaczął nas zagadywać, przyszedł też na spotkanie nawróconych studentów ASP. Nasza grupka otrzymała błogosławieństwo od bp. Grzegorza Rysia. To był czas szczególnej łaski. Wieczorem modliliśmy się za jakiegoś kumpla, którego Bóg dotykał kolejnego dnia…

Jako artysta nie boisz się kalki: Hajnos to kolejny brat Albert, czy – ze względu na habit – Fra Angelico?

Nie. Po pierwsze, obie postaci są dla mnie bardzo ważne, a po drugie, nie dorastam im do pięt. Rozeznając powołanie, myślałem o albertynach, franciszkanach. Gdy pracowałem z bezdomnymi, przeczytałem wszystkie pisma i listy Brata Alberta. Bliskie stały się mi jego słowa, że gdyby miał dwa serca, jedno ofiarowałby sztuce, a drugie Bogu, ale ponieważ ma jedno, musi wybrać. Podjąłem decyzję, że wybierając zakon, rezygnuję ze sztuki.

Bardzo bolało?

Tak, ale był to konieczny etap oczyszczenia intencji i pragnień, trwający pół roku pogrzeb mych aspiracji i ambicji.

Doskonale pamiętam graffiti: „Uznaj sztukę za swego osobistego zbawiciela”…

A ja, wchodząc do zakonu, oddałem tę rzeczywistość Bogu, założywszy, że przyszedłem tu realizować marzenie Jezusa o mnie, a nie swoje pragnienia. W ogromnej wolności, wierząc, że On ma lepszy pomysł na mnie.

Gdy podchodziłeś, by portretować bezdomnych, byli tym onieśmieleni?

Nie wzbraniali się, ale często byli poruszeni, że chciałem poświęcić im czas.

Nie miałeś oporów przed podejściem blisko? Bezdomni raczej nie pachną...

Nie, być może dlatego, że miałem doświadczanie swego zaropiałego, zgniłego wnętrza i wewnętrznego smrodu. Był tak wielki, że nie przeszkadzał mi ten, z którym stykałem się na ulicy. Doświadczyłem zła, które chce zabrać wszelką nadzieję. Była to najtrudniejsza próba w moim życiu – dziś widzę, że z dopustu Bożego. To wydarzyło się po kilku latach depresji, myśli samobójczych, poczucia przeogromnej pustki. Po ludzku miałem wszystko: pieniądze ze sztuki, wygrane konkursy, dziewczynę, z którą mieszkałem, uznanie w środowisku… W 2009 roku odeszło pięć bliskich mi osób. Zmarł mój tata, dziadkowie, babcia, powiesił się przyjaciel. Śmierć była na wyciągnięcie ręki. Wiedziałem, że mogę być następny w kolejce. Uciekałem w pracę (tworzyłem po dwanaście godzin dziennie), alkohol, marihuanę. Byle nie myśleć, bo gdy zaczynałem to robić, wszystko mnie przytłaczało. Gdy przyjechałem do rodzinnego domu swej dziewczyny, zdecydowałem się na desperacką modlitwę. Ryzykowałem. To był krzyk z głębi serca: „Jeśli istniejesz, nadaj mojemu życiu sens!”. Położyłem się spać. Narastało we mnie poczucie niepokoju. W końcu zdarzyło się coś, wobec czego słowa pozostają bezradne. Ktoś przyciskał mi klatkę piersiową, zabierał oddech, wciskał w łóżko. Na jawie słyszałem głos, który syczał: „Jesteś potępiony! Nie ma dla ciebie nadziei”. Przeszywał mnie, trudno to oddać słowami. Byłem przerażony. Miałem wrażenie, jakby trwało to kilka dni. Jak gdyby na filmie widziałem obrzydliwe grzechy z przeszłości: scenę, gdy zabrałem tacie pieniądze na naklejki, kobiety, na które pożądliwie patrzyłem. Ta wyliczanka trwała i trwała, a ja czułem, że gniję, zatracam się, zapadam. Zobaczyłem taki ogrom grzechu, że wiedziałem, że idę prosto do piekła. Nie usprawiedliwiałem się, że są gorsi. Miałem doświadczenie przerażającej otchłani, obrzydzenia do samego siebie. I co najważniejsze, doskonale wiedziałem, że… jest to sprawiedliwe. Naprawdę na to zasługuję. Na potępienie, unicestwienie, pustkę, wieczne cierpienie. Od tego czasu modlę się za samobójców, bo przeczuwam, co może dziać się w ich głowach.

Próbowałeś się modlić?

Z ogromnym wysiłkiem szeptałem: „Aniele Boży, stróżu mój…”, ale miałem sparaliżowane usta. Cedziłem te słowa, wiele mnie to kosztowało. Gdy doszedłem do końca, do pokoju wpadły promienie słońca. Wstał świt. Moja dziewczyna i jej rodzice bali się, że zachorowałem. Rano powiedziałem: „Boże, wiem już, że istniejesz. Wyślij mnie na rekolekcje”. Tego samego dnia zadzwonił wujek, który… nigdy dotąd nie dzwonił. „Wiesz, Jacek, jest takie spotkanie” – zaczął. „Przyjeżdżają artyści, muzycy”. „Jadę!” – zawołałem ku jego zdumieniu. Przeżyłem tam szczerą spowiedź. To doświadczenie „z piekła rodem” nigdy się nie powtórzyło. Gdy na ulicy coś odrzucało mnie od bezdomnych, przypominałem sobie swą wewnętrzną biedę i ci ludzie zaczynali mi pachnieć. Z biegiem czasu przestałem przychodzić jako ten, który im pomaga, ale jako ich brat. To zmieniło perspektywę – i moją, i ich.•

Brat Jacek Hajnos

dominikanin, diakon, grafik, rysownik, malarz, rzeźbiarz. Współzałożyciel stowarzyszenia twórców chrześcijańskich Vera Icon. Wystawę jego prac można oglądać na katowickiej ASP.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.