Brakuje łez, brakuje słów

Beata Zajączkowska

GN 39/2022 |

publikacja 29.09.2022 00:00

O wizycie na linii frontu i żyjących tam pięknych ludziach, o braku słów i łez, by oddać potworności wojny, oraz o lekcji nadziei i człowieczeństwa otrzymanej od ukraińskich żołnierzy ekshumujących zbiorowe mogiły w Iziumie mówi kard. Konrad Krajewski.

Brakuje łez, brakuje słów archiwum kard. konrada krajewskiego

Beata Zajączkowska: To była już czwarta misja Księdza Kardynała w imieniu papieża na Ukrainie. Czym różniła się od wcześniejszych?

Kard. Konrad Krajewski: Podczas konsystorza Ojciec Święty zawołał mnie i powiedział: Dobrze by było, żebyś pojechał na Ukrainę, w rejony objęte wojną, i odwiedził wszystkie te wspólnoty – biskupów, księży, siostry zakonne, którzy od dwustu dni przebywają pośród ludzi, nie opuścili swoich miejsc, pomagają żołnierzom i pozostali z wiernymi, choćby to było dziesięć osób, co widziałem w niektórych parafiach. Wcześniej dwa razy dostarczyłem karetki od papieża – do Lwowa i do Kijowa. Ta wizyta miała charakter ewangelicznego podróżowania wzdłuż linii frontu, od Odessy aż do Charkowa. Jednak już jadąc od Lwowa, zatrzymywałem się we wszystkich parafiach, gdzie tylko było to możliwe. Kosztowało mnie to bardzo dużo, bo odległości są olbrzymie, wystarczy spojrzeć na licznik – od Watykanu do Charkowa zrobiłem 5600 kilometrów. Towarzyszył mi bp Jan Sobiło z Zaporoża, bo potrzebowałem miejscowego przewodnika, który zna lokalne realia i może wytłumaczyć żołnierzom, żeby nas przepuścili. Odwiedzaliśmy też wspólnoty greckokatolickie oraz księży i biskupów prawosławnych. Tam, gdzie się udało, uczestniczyłem w liturgiach sprawowanych w świątyniach zależnych od Patriarchatu Moskiewskiego.

Jak ludzie przyjmowali wysłannika papieża?

Reakcje na nasz przyjazd były nieprawdopodobne. Dzwoniliśmy z trasy, mówiąc: „Jeśli ksiądz jest, jeśli siostry są, to za godzinę będziemy”. Dzwonił na ogół biskup Jan, bo ja prowadziłem samochód. Spędzaliśmy u nich tyle czasu, ile było to możliwe – pół godziny, godzinę… Modliliśmy się, rozmawialiśmy. Byli zaskoczeni, że Ojciec Święty o nich pamięta, że tak daleko kogoś wysłał. Dla nich było to nieprawdopodobne, czasem pojawiały się łzy. Ważna była też konkretna pomoc. Środki sanitarne, przywiezione przeze mnie busem z Watykanu, ale i wsparcie finansowe, które papież przekazywał jak zatroskany ojciec swoim dzieciom. Mówili nam o swoich potrzebach, np. o przygotowaniu na zimę, bo prawdopodobnie nie będzie prądu ani gazu i trzeba będzie uruchomić tzw. kozy. Zostawialiśmy im pieniądze od Ojca Świętego, bo z taką misją wyjechałem. Mówił mi: pamiętaj, żebyś każdemu zostawił odpowiednią ilość wsparcia. Mój bus był małym bankiem watykańskim na kółkach. Pieniędzy starczyło aż do Charkowa, nawet wolontariusze Caritas dostali pomoc. A te pieniądze – nieduże w Europie, tam bardzo często przewyższają pensję.

A co spotykani przez Księdza Kardynała księża czy siostry zakonne chcieli przekazać Ojcu Świętemu?

Prosili, żeby opowiedzieć papieżowi, że choć ze wzglądu na niebezpieczeństwo śmierci biskupi proponowali im wyjazd, oni zostali. A tam naprawdę rakiety spadają wszędzie. Siostry zakonne, księża zostali, bo biskupi nie wyjechali. Byli przekonani, że nie mogą tych ludzi opuścić. Druga rzecz, która mnie urzekła – oni wszyscy byli pogodni, promieniowali nadzieją, że to się skończy, że z tymi ludźmi trzeba być; i gromadzili wokół siebie nie tylko rzymskich katolików, ale też bardzo dużo prawosławnych, grekokatolików. Jakby zacierał się ten historyczny podział. Mówili, że może to jest ten moment wojny, kiedy Kościół się zjednoczy, będzie razem, bo ludzie są tam naprawdę zjednoczeni. Najbardziej przeżyłem spotkania z tymi małymi wspólnotami. Niesamowite było jechać kilkaset kilometrów, żeby spotkać jednego księdza, dwie siostry i czterdziestu wiernych. Wszyscy pełni nadziei, wszyscy wdzięczni Opatrzności Bożej za to, że żyją. Cieszą się każdym dniem, każdą pomocą, nawet małą. Prosiłem księży, siostry, by jasno mówili o potrzebach, żebym mógł przez kogoś przekazać pieniądze, bo banki tam nie funkcjonują. Moim zadaniem jest sprawić, żeby konto miłosierdzia Ojca Świętego było puste.

Najtrudniejszy moment tej misji…

Na pewno odległości, które musiałem pokonać, i to po drogach, które znamy z Polski sprzed dwudziestu lat. Przejazdy przez mosty były bardzo karkołomne, samochód był obciążony ponad swoje możliwości, więc baliśmy się, czy w ogóle uda się dojechać. Ale z każdym spotkaniem bus stawał się lżejszy, więc było łatwiej. Tym razem nie brakowało ropy. Z Zaporoża pojechaliśmy z biskupem protestanckim Andrzejem do strefy ogarniętej wojną. Towarzyszył nam żołnierz, który jako jedyny znał hasła pozwalające dostać się na ten teren. Przeszliśmy cztery kontrole. W strefie objętej działaniami wojennymi zostało około czterech tysięcy ludzi, przede wszystkim starszych, schorowanych, którzy nie mieli sił opuścić swoich domów. Tam nie ma prądu, gazu i wody od ponad dwustu dni. Co jakiś czas zawożona jest pomoc żywnościowa i medyczna. Robią to dwaj biskupi z Zaporoża, bo tam jest niezwykle niebezpiecznie. Pojechaliśmy do tych ludzi. Moi przewodnicy wiedzieli, w których miejscach mają na nas czekać. Wychodzili ze swych domów, głównie z bloków. Były to spotkania bardzo szybkie, bo wiedzieliśmy, że nie możemy długo gromadzić ludzi, bo jest to niebezpieczne. Podczas przekazywania żywności podeszliśmy do jednego z domów. Starsza samotna kobieta witała nas jak kogoś z najbliższej rodziny. Od pół roku jest tam zupełnie sama, została na ojcowiźnie, dzieci i wnuki ratowały się ucieczką, a ona trwa, po wodę musi chodzić do odległej studni. Rozmowa z nami była dla niej jak spotkanie z kimś bliskim, wyczekiwanym od początku inwazji. Trochę zawstydził mnie biskup protestancki, który zbierał wszystkich, mówiąc: „Jutro dzień jest niepewny, dzisiaj też, możemy za chwilę zginąć, powierzmy się Bogu!”. I wszyscy powtarzaliśmy za nim słowa zawierzenia Bogu.

Były też sytuacje bardzo niebezpieczne…

To było drugie miejsce, w którym rozdawaliśmy pomoc. Rosjanie namierzyli komórki albo ktoś zdradził i nastąpił ostrzał rakietowy tego miejsca. To jest przeżycie nieprawdopodobne, bo strach człowieka tak paraliżuje, że nie wie, gdzie uciekać. Nie wystarczy biec, trzeba jeszcze wiedzieć, w którą stronę. Dzięki towarzyszącemu nam żołnierzowi wiedzieliśmy, gdzie się schronić, przeczekaliśmy kilkuminutowy ostrzał i pojechaliśmy do miejsca położonego najbliżej pozycji żołnierzy rosyjskich. Tam też zawieźliśmy jedzenie. Robiliśmy to dosłownie w biegu. To było naprawdę bardzo trudne i bardzo niebezpieczne, choć byliśmy w kamizelkach kuloodpornych i hełmach. Pojechaliśmy na linię frontu, tam, gdzie nie ma już cywilów, by spotkać się z ukraińskimi żołnierzami. Ujęło mnie, że oni chętnie brali różańce od Ojca Świętego, a miałem ich ze sobą kilka tysięcy, i niezależnie od wyznania zakładali sobie na szyję.

Po wizycie przy zbiorowych mogiłach w Iziumie powiedział Ksiądz Kardynał: „Brakuje łez, brakuje słów…”. To po Buczy kolejna odsłona okrutnego barbarzyństwa Rosjan…

150 kilometrów z Charkowa do Iziumu jechaliśmy asfaltem, który przeżył przejazd wielu czołgów, był więc jak tarka. Tej podróży towarzyszył huk opon, a potem nagle znaleźliśmy się na cmentarzu, gdzie panowała idealna cisza, choć było tam ponad dwieście osób. Słychać było tylko szum drzew. Nieopodal stało jeszcze ze dwadzieścia rosyjskich czołgów ukrytych w jamach. To nieprawdopodobne, jakie siły były tam zgromadzone. Po przepędzeniu Rosjan żołnierze ukraińscy odkryli w lesie ogromny cmentarz. Wiedzieliśmy, że cały jest zaminowany, że można się poruszać tylko po wyznaczonych ścieżkach, bo dzień przed nami ukraiński major, który pojechał zabrać ciało swego podwładnego żołnierza, tam właśnie zginął, bo zszedł ze ścieżki. I te otwarte groby, które są jak groby katyńskie. Celebracja tajemnicy śmierci nieprawdopodobna. Mówi się, że jest tam pochowanych około pięciuset osób. Byliśmy przy ekshumacjach. Pięćdziesięciu żołnierzy, policjantów, strażaków ubranych w białe kombinezony wydobywało te ciała. Zostały pochowane bez trumien, po prostu wrzucone w piach. Identyfikacja dokonywana jest potem, jeśli to możliwe, bo niektóre groby pochodzą sprzed kilku miesięcy, inne są bardzo świeże. Odbywało się to z wielką godnością, w absolutnej ciszy. Nikt nie rozmawiał, nikt nie palił papierosów. Pracujący przy ekshumacji wyjmowali ciała z tak ogromnym szacunkiem, jakby to były ich matki, bracia, siostry. Z wielką delikatnością oczyszczali je z piasku, potem wkładali do białych worków i przenosili do punktu zbornego. Nieśli je w taki sposób, jakby to była intronizacja, pochód z wielkimi bohaterami. Wyrażało to szacunek tych młodych ludzi do niewinnych ofiar. Potem wracali i odkopywali następne groby.

Trudno w takiej sytuacji cokolwiek powiedzieć, zostaje modlitwa…

Kiedy nie wiem, jak się zachować, szukam w Ewangelii podobnych sytuacji i zastanawiam się, co by zrobił Jezus. I na cmentarzu w Iziumie myślałem, że Jezus, kiedy był ukrzyżowany, kiedy doświadczył wielkiej nienawiści, modlił się: „Boże, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Chodząc między grobami, odmawiałem Koronkę do Miłosierdzia Bożego, bo nic innego nie potrafiłem. Trzeba zdać sobie sprawę, że przy ekshumacjach, gdy odkrywa się tyle grobów, zapach zwala z nóg. Uderzyło mnie, że u tych młodych, 20-letnich chłopców, którzy wydobywali ciała, nie było widać nienawiści, nie było widać chęci zemsty. Oni celebrowali tajemnicę śmierci. A parę kilometrów od nas stały wojska rosyjskie. Ci chłopcy robili to prawie pod ostrzałem. I nie było w nich nienawiści. Przychodziły mi wtedy do głowy słowa z Pisma Świętego, że zło można tylko dobrem zwyciężać. Nie ma innego sposobu. Jeśli będziemy na zło odpowiadać złem, to idziemy w kierunku, który zniszczy nas wszystkich. I ci chłopcy właśnie, wśród których byli ateiści, prawosławni, może też był jakiś katolik, pokazali mi siłę dobra dającą nadzieję. Byłem też w sali tortur w Iziumie, gdzie śladów barbarzyństwa oprawców nie da się opisać. Jeśli żołnierze ukraińscy będą walczyć, ale nie będą się mścić, nie będą robili tego, co robią Rosjanie, to bardzo szybko zwyciężą. I jeszcze taki osobisty akcent. Widziałem wiele samochodów służących ukraińskiemu wojsku na polskich rejestracjach. To owoc naszego dzielenia się z Ukrainą. Poczułem się dumny, że jestem Polakiem.

Misja na Ukrainie pokazała, że w kardynalską purpurę wpisana jest gotowość na śmierć…

Wyspowiadałem się przed wyruszeniem w drogę i uwspółcześniłem testament napisany przed pierwszą misją na Ukrainie, który zostawiłem na biurku w pracy. Wiedziałem, że jadę na teren wojenny, skąd mogę nie wrócić. Dlatego nie brałem żadnej osoby towarzyszącej poza biskupem Janem. Oczywiście, że się bałem. Pierwszy raz byłem w takiej sytuacji, kiedy wybuchały koło nas rakiety, kiedy wszystko wkoło się trzęsło i nie było wiadomo, gdzie uciekać. Jestem jednak pewny, że moje życie nie zależy ani od lekarzy, ani też od wojsk rosyjskich, tylko zależy od Pana Boga. Kiedy On będzie chciał, żebym zakończył swoją misję, to tak będzie. I to nie jest żadne bohaterstwo, to wynika z Ewangelii, że wszystko naprawdę zależy od Niego. To tylko nam się wydaje, że kierujemy swoim życiem, ale jeżeli Mu zaufamy, to każdy wybór będzie dobry, bo to będzie Jego wybór, nie mój. Zresztą bardzo często powtarzałem sobie w tych dniach: „Bądź wola Twoja, a nie moja”, bo po przekroczeniu granicy ukraińskiej nie ma żadnego kodeksu prawnego, nie jesteśmy ubezpieczeni. Przy tych ogromnych odległościach, jakie przemierzaliśmy od jednego miasta do drugiego, gdy się zepsuje samochód, nie ma szans na pomoc drogową, na naprawę. Po drogach przemieszczają się tylko żołnierze i czołgi. Więc jest to taka wyprawa, w czasie której trzeba zaufać Panu Bogu, nie sobie. Skoro udało mi się wrócić do Watykanu, to znaczy, że ten plan był do wypełnienia i że jeszcze Pan Bóg czegoś ode mnie chce. Nie wiem czego, ale „bądź wola Twoja”.

Czy na bieżąco informował Ksiądz Kardynał Ojca Świętego o przebiegu swojej misji?

Dzwoniłem z Ukrainy do papieża wielokrotnie, by opowiedzieć mu o tym, co widziałem, wysyłałem mu też zdjęcia i nagrywałem krótkie relacje. Robiłem to, ilekroć miałem zasięg, bo w strefie wojny często go nie ma, nie można też używać telefonów, żeby nie naprowadzać Rosjan na miejsce swojego pobytu. Chciałem potwierdzić mu to, że każdego dnia trzeba mówić światu, że są ludzie cierpiący, żebyśmy nie zapomnieli o tej wojnie. Zresztą nikt tak często jak Franciszek nie mówi o dramacie Ukrainy. Od samego początku nazywa tę wojnę barbarzyńską i świętokradczą. Jest tylko jedna rzecz, którą trudno może dziennikarzom zrozumieć: pontifex pochodzi od słowa most. Papież jest tym, który ma łączyć, a nie dzielić. On ma budować mosty, a nie je rujnować. Wszędzie, gdzie byłem wzdłuż linii frontu, mosty były rujnowane, żeby przeciwnik nie mógł wejść. A papież ma przeciwne zadanie – ma te mosty tworzyć, budować, żebyśmy mogli się spotkać. I to robi cały czas. Ukraińcy cały czas czekają na jego przyjazd.

Jaką lekcję dali Kardynałowi tym razem Ukraińcy?

Spotkałem tam przepięknych ludzi. Przy tej całej tragedii, której jesteśmy świadkami, i niepewności jutra spotkałem ludzi pełnych zaufania, wiary, którzy żyją dniem dzisiejszym, a to jest Ewangelia. Jutrzejszy dzień ma swoich problemów bardzo dużo, to dziś mamy być piękni. Ta wizyta była ważniejsza dla mnie niż moja obecność dla nich. To oni mnie obdarzali pokojem, dawali mi nadzieję. Jadąc, myślałem, że to ja będę musiał ich pocieszać, dodawać nadziei, a było inaczej. W szpitalu, gdzie byli żołnierze przywiezieni z frontu, mocno pokiereszowani, jeden z nich powiedział mi: „Księże, ja niedługo wracam na front”. A on nie miał nóg. To jest nieprawdopodobna miłość do ojczyzny. Żebyśmy my mogli spokojnie jeść dzisiaj obiad, oni tam giną. Oni walczą za nas. Ta ich nadzieja, ta pogoda ducha są nieprawdopodobne przy całej tragedii, jaką przeżywają. •

Kard. Konrad Krajewski

(ur. w 1963 r. w Łodzi).Prefekt Dykasterii ds. Posługi Miłosierdzia, doktor nauk teologicznych w zakresie liturgiki. Od 2013 r. jest arcybiskupem tytularnym Beneventum, a od 2018 r. kardynałem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.