Szedłem wprost do piekła

GN 26/2022 |

publikacja 30.06.2022 00:00

Gdy go zobaczyły, na wszelki wypadek spuściły psa i zamknęły bramę. Zaproponowały modlitwę, bo „tak wypadało”, a on był w takim stanie, że przyjął, bo… nie wypadało odmówić. I tak zniknęły nowotwór, żółtaczka typu C i zwapnienie wątroby.

– Wielkim odkryciem było to, że Jezus mnie uratował, wykupił, oddał za mnie życie. A przecież nie zasłużyłem – wyznaje Paweł Piątek. Daniel Pietryga – Wielkim odkryciem było to, że Jezus mnie uratował, wykupił, oddał za mnie życie. A przecież nie zasłużyłem – wyznaje Paweł Piątek.

Paweł Piątek: Ponieważ rozpadło się małżeństwo moich rodziców, wychowywali mnie dziadkowie. Pracowali i nie mieli dla mnie zbyt wiele czasu, więc szybko wpadłem w złe towarzystwo. Dziadkowie pozostawiali mnie pod opieką mieszkającej w tym samym bloku rodziny, w wieku moich rodziców. Nie wiedzieli jednego: to byli narkomanii i dilerzy. I tak zaczęła się moja straszna przygoda z narkotykami. Równia pochyła. Zacząłem brać w… wieku 12 lat. I to od razu z grubej rury: wszedłem w „kompot”, polską heroinę. Wielokrotnie w czasie imprez dilerzy mówili: „Zostawcie go, to dzieciak. Młodemu nic nie dawać!”, ale kiedyś byli tak naćpani, że „poczęstowali” mnie, a ciekawość, jak wiadomo, to pierwszy stopień do piekła… Ci ludzie już nie żyją. Zresztą ze znajomych, z którymi dawałem w żyłę, żyje tylko jedna osoba. I tylko dlatego, że odsiaduje długi wyrok.

Wrak

Coraz bardziej się pogrążałem. Robiłem coraz gorsze rzeczy, a w moim życiu było coraz mniej Boga. Jako piętnastolatek przestałem mieszkać w domu i odwróciłem się od Kościoła. Chodziłem nawet na spotkania satanistyczne. Pogrążałem się, dokonując coraz gorszych przestępstw. Część z nich odpokutowałem w czasie odsiadki w więzieniu. Tam interesowało mnie tylko jedno: nie to, jak przestać brać, ale jak zdobyć narkotyki.

Resocjalizacja nie pomogła. Wróciłem do brania i znów na okrągło: nałóg, przestępstwa, złe życie. Jeździłem na leczenie, odwyki i detoksy, ale po to, by na chwilę odpocząć, a potem wrócić do nałogu. Zrobiłem tyle krzywdy ludziom, że aż trudno mi o tym opowiadać. Byłem przekonany, że idę prosto do piekła. To było chyba najgorsze. Kompletny brak nadziei. „Będziesz smażył się w piekle!” – ten refren wracał nieustannie.

„To ostatnia zima, którą przeżyję” – myślałem. Jestem wysokim człowiekiem, a ważyłem niecałe 50 kg. Dramat. Czułem w kościach, że zbliża się koniec. Albo zrobię coś ze sobą, albo idę prosto w śmierć… Byłem bezradny, zrezygnowany.

Dostajesz ostatnią szansę

Znów trafiłem do Monaru. Bez większego przekonania, bo dotąd nic te pobyty nie dawały. Dziadek powiedział: „Zawiozę cię. Ostatni raz dam ci szansę”. Rodzina miała mnie dość, bo tak wiele krzywdy jej wyrządziłem. Przyjechałem z jedną rklamówką. Kilka dziurawych skarpetek na zmianę, nic więcej. Wiedziałem: albo się wyleczę, albo umrę. Leczenie przebiegało jak każde inne. Choć Monar to instytucja świecka, nasza kierowniczka była bardzo wierzącą osobą. Nie narzucała się, ale gdy z nią rozmawialiśmy, zachęcała nas do powrotu do wiary.

Mój powrót do Kościoła nie był chwalebny. Poszedłem tam jedynie dlatego, że mogłem zwiać z obowiązkowego punktu dnia, jakim była integracja, czyli jakieś gry w salonie. Nienawidziłem tego i wolałem już pójść do kościoła. Poszedłem raz, drugi i powoli weszło mi to w krew.

Lekki jak piórko

„A może pójdziesz do spowiedzi” – pytała mnie od czasu do czasu kierowniczka. „Nie!” – odpowiadałem krótko, ale kiedyś na odczepnego rzuciłem: „Dobra, pójdę”. „To świetnie, bo akurat przyjechał ksiądz” – powiedziała. (śmiech)

Podszedłem do księdza Arkadiusza. Dziś to bliska mi osoba, z którą sporo działamy, ale wtedy nie wiedziałem, co mówić i jak się spowiadać. Nie robiłem tego… od czasu Pierwszej Komunii. Spowiedź trwała przeszło dwie godziny. Ksiądz był chyba w szoku, bo opowiedziałem mu straszne rzeczy. Nie potrafię opisać stanu, jaki towarzyszył mi, gdy wstałem po spowiedzi. Nawet teraz łamie mi się głos… Poczułem się niesamowicie lekki. Jakby wszystko ze mnie spadło. Dostałem takiego kopa i takiej motywacji do życia, że nie jestem w stanie tego opisać. Wreszcie wybrałem dobrą drogę! Wreszcie znalazłem Boga i motywację!

Psychicznie czułem się coraz lepiej, ale byłem straszliwie słaby i zmęczony. Miałem żółtaczkę typu C (norma u narkomanów). Z dnia na dzień stawałem się słabszy, więc poszedłem do lekarza. Diagnoza zwaliła mnie z nóg. Wątroba jest zwłókniona od narkotyków, a jedyny dotąd zdrowy jej fragment zajęty jest przez wielkiego guza. Nowotwór. Wyrok śmierci.

Dlaczego teraz? W chwili, gdy odnalazłem Boga, a wszystko zaczęło się układać? To już koniec? Z jednej strony dopadały mnie ogromne wątpliwości, ale nie poddawałem się i nie wróciłem do nałogu. Zaczęło się jeżdżenie między szpitalami: zakaźnym w Zielonej Górze i transplantologią w Warszawie. Lekarze byli bezradni. Raka nie można leczyć, bo żółtaczka, a żółtaczki nie można leczyć, bo rak. Błędne koło. Byłem w martwym punkcie: leżałem dwa miesiące w jednym szpitalu, a potem trafiałem do drugiego. Miałem coraz mniej czasu.

Gdy jechałem ze szpitala w Warszawie do Zielonej Góry, moja znajoma, Hania, powiedziała, że w Siedlcu u Sióstr Duszy Chrystusowej organizowane są rekolekcje. „Może pojedziesz?” – zaproponowała. Nie bardzo było to po drodze, ale niech jej będzie. (śmiech) Nie miałem nic do stracenia. Wprawdzie były to rekolekcje o uzdrowieniu duszy, a nie ciała, ale pojechałem, bo miałem akurat wolny weekend między szpitalami.

Zajechałem z Hanią i Rafałem, kolegą z Monaru. W Siedlcu zostaliśmy mile przywitani. Mówię to sarkastycznie, bo siostry były spłoszone. Wystraszyły się nas: łysych, palących pod bramą papierosy. Próbowały nas postraszyć psem. (śmiech) Podczas spaceru z siostrą Bogną Młynarz opowiedziałem jej całą historię. „Nawróciłem się, a teraz umieram” – skwitowałem krótko. Zaproponowała modlitwę wstawienniczą. Okej. Co miałem do stracenia? Nie dopuszczałem myśli, że mogę zostać uzdrowiony. W dniu wyjazdu kilka osób pomodliło się nade mną, a w kaplicy przyjąłem sakrament namaszczenia chorych. Nic nie odczułem. Żadnego pokoju serca, ciepła, dreszczy. Nic.

powtarzali trzy razy

Tej nocy wyspałem się pierwszy raz od dwóch lat. Wreszcie czułem się dobrze. Miałem wewnętrzne przekonanie, że zostałem uzdrowiony. W szpitalu w Zielonej Górze jak zwykle zostałem podany drobiazgowym badaniom: USG, badanie krwi. Po dwóch godzinach przyszedł lekarz: „Coś nie wyszło. Musimy powtórzyć”. Pomyślałem sobie: „Wiem, co nie wyszło”. (śmiech) Powtarzali trzy razy. W końcu usłyszałem: nie ma raka, żółtaczki ani zwłóknienia wątroby. Wszystko jak ręką odjął. Oj, wtedy to naprawdę zawierzyłem Bogu całe życie i widzę, że kieruje nim aż do teraz. Pracuję w DPS z osobami potrzebującymi pomocy. Sam nie wiem, dlaczego nie zadzwoniłem do sióstr. Dowiedziały się o moim uzdrowieniu dopiero po roku, a franciszkanin, który udzielił mi sakramentu, pewnie do dzisiaj o tym nie wie. Było to dziewięć lat temu. Regularnie jestem badany i jestem zdrowy. Długo towarzyszyło mi przeświadczenie, że nie zrobiłem w życiu żadnej dobrej rzeczy i będę smażył się w piekle. Wielkim odkryciem było to, że Jezus mnie uratował, oddał za mnie życie. A przecież nie zasłużyłem... I tak oto historia mojego życia stała się świadectwem.

Zamknięta brama

Siostra Bogna Młynarz: Troszkę się przeraziłyśmy, widząc nowych uczestników rekolekcji. Nikogo nie znali, słabo integrowali się z resztą. Psem nie szczułyśmy, ale na wszelki wypadek spuściłyśmy go z łańcucha. (śmiech) Prawdę mówiąc, nie zrobiłby nikomu krzywdy, ale raczej zalizał na śmierć, ale „ci nowi” przecież o tym nie wiedzieli. (śmiech) Nie zamykałyśmy dotąd na noc bramy wjazdowej, ale teraz, gdy mogą nas okraść i wywieźć z klasztoru rzeczy? Wyobraź sobie mój wstyd, gdy wychodzący na papierosa Paweł z Rafałem obiecali: „Siostro, my po powrocie tę bramę zamkniemy”. Nie wiedzieli, że dotąd była otwarta. Po rozmowie z Pawłem czułam się przytłoczona jego opowieścią i próbowałam zareagować „eschatologicznie: „To wszystko, co dobrego zrobiłeś ze swoim życiem, zostanie już na wieki!”. Na szczęście miałam tyle przytomności umysłu, by odesłać go do wstawienników… To była ogromna lekcja pokory i zaufania. Organizowaliśmy rekolekcje o uzdrowieniu duszy, a Pan Bóg potraktował temat całościowo. Miał inny pomysł. To była lekcja, by nie pisać własnych scenariuszy… A o cudzie uzdrowienia dowiedziałam się po roku…

Mariola Polok (jedna z osób, które modliły się za Pawła): Modliliśmy się za niego w pokoju. Dziś mieszkają w nim ukraińskie rodziny. Zapytałyśmy, czy jest pojednany z Bogiem. Odpowiedział, że tak. Ponieważ sama wówczas chorowałam i odkrywałam, jak wielkim darem jest sakrament namaszczenia chorych, zaproponowałyśmy Pawłowi, by franciszkanin, który był w klasztorze, udzielił mu go w kaplicy. W październiku minie dziewięć lat od tamtych wydarzeń. Pamiętam, jak siostra Bogna rzuciła mi przez telefon: „Napisał do mnie Paweł. Jest zdrowy!”. Przychodziły coraz lepsze wiadomości: Paweł z Małgosią się pobierają, możemy ich odwiedzać… To była lekcja tego, że „Jego drogi nie są naszymi drogami, a Jego myśli naszymi myślami”.

wysłuchał: Marcin Jakimowicz

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.