Z jednej nienawiść, z drugiej miłość…

Agata Puścikowska

GN 24/2022 |

publikacja 16.06.2022 00:00

Gdy wyją syreny, są z podopiecznymi. Wszyscy pod Bożym płaszczem.

Siostra Adrianna z panią Stanisławą, 88-letnią podopieczną: – Nikomu z nas do głowy nie przyszło, by zostawić naszych pensjonariuszy... – mówi zakonnica. archiwum sióstr służebniczek dębnickich Siostra Adrianna z panią Stanisławą, 88-letnią podopieczną: – Nikomu z nas do głowy nie przyszło, by zostawić naszych pensjonariuszy... – mówi zakonnica.

Siostra Adrianna Kiś, służebniczka dębicka, kiedy jeszcze mieszkała w Polsce, z ogromnym oddaniem pochylała się nad starszymi i schorowanymi współsiostrami. Od lat pracuje na Ukrainie, w Gródku Podolskim – wśród biednych i chorych. Nie zostawiła swoich starszych podopiecznych, gdy wybuchła wojna.

Moje miejsce

– W Polsce pracowałam m.in. w Krakowie-Płaszowie i w Tuchowie. Cieszyłam się każdą chwilą spędzoną z niedołężnymi siostrami, a gdy były szczęśliwe i zadowolone z opieki, dodawało mi to chęci do dalszej pracy. Założyciel sióstr służebniczek bł. Edmund Bojanowski pisał: „Oddanie uszanowania starszym szczególne zadowolenie mi sprawia”, a ja czułam to samo – opowiada s. Adrianna. – Chciałam więc na stałe pracować ze starszymi ludźmi. Jednak nie sądziłam, by było to możliwe: nie byłam wykwalifikowaną pielęgniarką.

Pewnego dnia s. Adrianna odebrała telefon od przełożonej. Padło pytanie: „Czy podjęłaby się siostra wyjazdu na Ukrainę, do Domu Miłosierdzia w Gródku Podolskim?”. Dom jest własnością księży marianów, którzy potrzebowali pomocy i wsparcia w jego prowadzeniu. Od 2002 r. pomagają im służebniczki. Siostra Adrianna nie wahała się ani chwili. Na Ukrainę dotarła 5 sierpnia 2009 r. – Wówczas w Domu Miłosierdzia przebywało od 40 do 60 pensjonariuszy. Były to osoby starsze, ale też chore, z różnego rodzaju dysfunkcjami, problemami, najczęściej z bardzo biednych środowisk. Ich rodziny nie mogły się nimi zaopiekować, więc powierzyły bliskich naszej opiece – mówi s. Adrianna. Wielokrotnie po przyjeździe pytano siostrę, jak długo przyzwyczajała się do nowego życia. – W zasadzie od razu poczułam się jak u siebie. Wszystko tu było swojskie i rodzinne, takie… moje. Pewnie to dar od Boga, by łatwiej było pracować – odpowiada.

W centrum domu znajduje się kaplica, codziennie sprawowana jest Msza św. Siostry służebniczki, personel świecki oraz pensjonariusze w każdej chwili mogą modlić się i korzystać z sakramentów świętych. – Opieka duchowa czasem jest ważniejsza od tej fizycznej i materialnej – twierdzi służebniczka. – Człowiek starszy, schorowany, po różnych dramatycznych przejściach potrzebuje miejsca, w którym otrzyma całościową opiekę – ciała i duszy, gdzie nawet na stare lata poczuje się kochany i potrzebny. I gdzie będzie czuć bliskość Boga w codziennym zmaganiu z chorobą, cierpieniem, niedołęstwem.

Do Domu Miłosierdzia trafia wiele osób w ostatnim stadium choroby, będących na skraju życia i śmierci. Czasem zbuntowanych, trudnych. Wiele z nich nigdy nie korzystało z sakramentów, niektóre pochodzą z rodzin niewierzących lub takich, które w czasach komunizmu utraciły wiarę. – Na tych terenach osobom wierzącym przez całe dziesięciolecia było bardzo trudno – tłumaczy s. Adrianna. – Za praktykowanie wiary byli prześladowani, a gdy Ukraina odzyskała niepodległość, także nie było łatwo wrócić do wiary: ludzie albo nie mieli odwagi, albo nikt im nie pomógł zbliżyć się do Boga. Dlatego niektórzy z naszych podopiecznych dopiero u nas, pod koniec ziemskiego życia, przystąpili do spowiedzi, przyjęli Komunię. Wielu właśnie pojednanych z Panem Bogiem umarło w spokoju – opowiada.

Jak mówi s. Adrianna, cierpiący i chorzy są świadectwem wiary, nadziei, miłości. – Byłam wielokrotnie przy umierających, którzy z wielką ufnością czekali na Jezusa. Jednego razu siedziałam przy starszej pani i zapewniałam ją, że Jezus na nią czeka. Ona krzyknęła z radością: „Też na Niego czekam i już chcę z Nim być!”. Wkrótce spokojnie umarła. Druga starsza pani na zapewnienie, że Jezus ją kocha, odpowiedziała: „Dziękuję Mu”.

Wojna!

Przed 24 lutego 2022 r. Dom Miłosierdzia funkcjonował w zwykłym rytmie opieki nad chorymi i modlitwy. Jednocześnie marianie i siostry musieli troszczyć się o zapewnienie mieszkańcom godziwych warunków: ośrodek nie był bowiem utrzymywany przez państwo, funkcjonował dzięki niewielkim emeryturom podopiecznych. Jednak to nie wystarczyło, aby zapewnić godne warunki. Ludzie dobrej woli, zarówno z Polski, jak i Ukrainy, od lat wspierali placówkę. Pensjonariusze otrzymywali od rolników zboże, ziemniaki i warzywa, a przyjaciele ośrodka wspierali go swymi wpłatami. Zwykle skromnymi, ale z Bożą pomocą i przy dobrym gospodarowaniu zasobami starczało na ogrzewanie, jedzenie, dach nad głową. Miłość opiekunów była i jest gratis.

Wybuchła wojna. Niezrozumiałe zło, z którym przyszło się mierzyć schorowanym ludziom… – Tu mówiło się o wojnie od dawna. Jednak nie chciałyśmy wierzyć, nie dopuszczałyśmy do świadomości, że to naprawdę może się wydarzyć – opowiada s. Adrianna. Cały czas modlili się z podopiecznymi się o pokój.

24 lutego rano na Mszy ludzie szeptali: „Wojna!” i przerażeni z pośpiechem wracali do domów. – Nie ukrywam, że i ja bardzo się bałam. Nie wiadomo było, co stanie się za chwilę, za dzień lub dwa. Paradoksalnie wcześniejszy czas pandemii i ówczesne problemy zahartowały mnie i niejako pomogły w zaplanowaniu działania, odzyskaniu spokoju. W trakcie pandemii również bałam się o podopiecznych, o to, co z nimi będzie, lecz w pewnej chwili dotarło do mnie, że mam robić swoje: pomagać, modlić się i pracować. A Bóg zrobi resztę. Doszłam do wniosku, że w czasie wojny będzie tak samo: my pracujemy i modlimy się, a On zatroszczy się o nas – opowiada służebniczka.

Nawet przez chwilę nie rozważała możliwości wyjazdu do Polski, pozostawienia swoich podopiecznych. – No jakże to! Nikt tu nie myślał o wyjeździe. Nawet gdy było dość strasznie, bo przez okna widzieliśmy rakiety lecące na Lwów, nie planowaliśmy ewakuacji. Zresztą na co dzień jest tyle pracy, że na strach nie starcza czasu – uśmiecha się s. Adrianna. Ot, przewijanie, karmienie, sprzątanie…

Gródek Podolski, leżący w centralnej Ukrainie, nie został na szczęście ostrzelany, nie toczą się w nim walki. Co nie oznacza, że nie odczuwa się tam skutków działań wojennych. Mieszkańcy i siostry wciąż słyszą alarmy bombowe. Gdy wyją syreny, oznacza to, że gdzieś niedaleko leci rakieta. W takiej sytuacji powinni schronić się w (miarę) bezpiecznym miejscu – czyli najlepiej zejść do piwnicy. – Jak mają to zrobić? Większość naszych podopiecznych nie porusza się samodzielnie. Są to osoby leżące, wymagają spokoju. Każdy ruch wzbudza u nich stres. Trzeba je nakarmić, przewinąć, przytulić. Nie jest możliwe, by na każdy alarm bombowy znosić je do piwnicy. Inni poruszają się na wózkach inwalidzkich, więc nieustanna ewakuacja byłaby dla nich niewyobrażalnym trudem. Mówiąc wprost – jest to niewykonalne. Czasem osoby nieznające tutejszych realiów pytają, gdzie się chronimy, gdy wyją syreny. Odpowiadam niezmiennie, że pod Boży płaszcz. Innej możliwości nie mamy – mówi s. Adrianna. – Pod Bożym płaszczem jest najlepiej.

Niektórzy mieszkańcy doskonale pamiętają drugą wojnę światową. Znają ból, lęk, straszne sceny, głód. Są przerażeni podwójnie, bo wojnę i jej konsekwencje już raz widzieli.

Ludzi dobrej woli jest więcej

Jak mówi s. Adrianna, Ukraina doświadcza wielkiej nienawiści, ogromu zła. Doniesienia z frontu, z miast i wsi, w których potworne represje dosięgły cywilną ludność, nie napawają optymizmem. Jednocześnie na każdym kroku widać dobro, czuje się Bożą opiekę i ludzkie wsparcie. – Z jednej strony dzieje się zło, z drugiej – jest wielka i bezinteresowna miłość – zapewnia służebniczka. – Ludzie modlą się, nawracają – dodaje.

W Domu Miłosierdzia nigdy nie gromadzono wielkich zapasów żywności czy środków higieny. Codzienne życie charakteryzowało się skromnością, pieniędzy starczało z miesiąca na miesiąc, więc nie było możliwości zbierania zapasów. – Po wybuchu wojny przez chwilę brakowało żywności i pampersów – tak przecież u nas potrzebnych, których ogromna ilość zużywana jest każdego dnia. Zaczęłyśmy drzeć prześcieradła na pieluchy… – mówi s. Adrianna. – Jednak modliłam się i wierzyłam, że Bóg przyśle ludzi, którzy nas wesprą.

I tak się stało.

Księża marianie sprawnie zaczęli organizować pomoc i dary. Z siostrą skontaktowali się również nieznani jej wcześniej Polacy, którzy w kilka dni zebrali duży transport darów, potem kolejne. – To było jak dar z nieba – uśmiecha się s. Adrianna. – Przywieźli nam jedzenie, środki higieny. Nasi dobrodzieje to s. Marietta – misjonarka Świętej Rodziny, Agnieszka Rychcik-Nowakowska, Agnieszka Milewska, Marta i Paweł Stawińscy, Grzegorz Dzikowski – ludzie wielkich serc i odwagi. Bez takich jak oni nie dalibyśmy rady…

Domowi Miłosierdzia pomaga również Zespół Pomocy Kościołowi na Wschodzie KEP, a Zgromadzenie Sióstr Służebniczek organizuje zbiórki darów. – Ten wojenny czas umocnił mnie w przekonaniu, że Bóg posługuje się ludźmi. I że to On prowadzi nasz ośrodek. Nie zamartwiam się więc, bo Opatrzność czuwa nad nami – dodaje siostra.

Wojenni mieszkańcy

Na początku wojny do Gródka Podolskiego przyjechały też służebniczki dębickie pracujące w Charkowie. Musiały się szybko ewakuować i właściwie nie mogły zabrać ze sobą niczego. Ich podróż była niebezpieczna: teren, na którym zatrzymały się w drodze, został ostrzelany. Siostry zaangażowały się w życie Domu Miłosierdzia. Wspierają również funkcjonowanie parafii i wspólnie z marianami opiekują się uchodźcami wewnętrznymi, których w mieście przebywa wielu. Przy parafii działa punkt wydawania humanitarnej dopomogi – którą organizuje proboszcz ks. Wiktor Łutkowski. Ludzie otrzymują żywność i potrzebne artykuły. Bieda wokół coraz większa… – Siostry z Charkowa bardzo nas wspierają. Jednocześnie modlą się o możliwość rychłego powrotu do pracy u siebie, w Charkowie – tłumaczy s. Adrianna. – Od początku wojny schronienie znajdowali także u nas uchodźcy z Kijowa, rodziny z Charkowa, które zatrzymywały się przejazdem – dodaje.

Siostry przyjęły także uchodźców, którzy nie mieli gdzie wyjechać. Jak chociażby 92-letnią panią Ninę. Przywieźli ją do Domu Miłosierdzia z terenów ogarniętych walkami. Staruszka była przerażona. Opowiadała, jak na jej podwórko wjechały rosyjskie czołgi. Jakimś cudem szkody wyrządzone przez nie były niewielkie, a jej nic się nie stało. Jednak myślała, że to koniec, że nie da sobie rady sama. Bez opieki, bez jedzenia. Szczęśliwie znaleźli ją ukraińscy żołnierze i zabrali do siebie. A potem przekazali wolontariuszom, ci z kolei przewieźli staruszkę do Żytomierza, a potem do Gródka Podolskiego. U sióstr pani Nina odzyskuje spokój.

Podopieczną Domu Miłosierdzia od wielu już lat jest Stanisława Zamorska, Polka. Pamięta ona drugą wojnę światową, wybuch kolejnej był dla niej doświadczeniem ekstremalnym. Mimo ciągłego niepokoju stara się nie tracić ducha. – Mój wnuk jest na froncie. Nie wiem, co się z nim dzieje – opowiada. – My tu wciąż modlimy się o pokój i za naszych chłopców. Nadzieję mamy w Bogu, że nas ochroni. I że nie da zginąć. Siostry są dobre, księża dobrzy. I ludzie dobrzy. Jaka ja dumna, że moi rodacy z Polski nie zapominają o nas, pomagają. Niech was Bóg błogosławi!•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.