Świr na punkcie nieba

Karolina Pawłowska; GN 9/2011 Koszalin

publikacja 12.03.2011 06:30

W Tunezji zaprzyjaźnił się z ludźmi. Był ulubieńcem dzieci, po prostu oblepiały go, gdzie tylko się pojawił. A on wszystko robił z myślą o nich.

Świr na punkcie nieba Karolina Pawłowska/ GN To nie Tunezyjczycy zawinili, ale jeden człowiek – mówi mama ks. Marka.

 

U św. Rozalii w Szczecinku ludzie wciąż pamiętają skromnego, zamyślonego chłopaka ze szczerym uśmiechem na twarzy. Zaledwie kilkanaście lat temu wyruszył stąd swoją ewangelizacyjną ścieżką – najpierw do zakonu, potem dalej, na afrykańską misję. Z tym większym niedowierzaniem przyjęli wiadomość, która przyszła z Tunisu: ks. Marek Rybiński nie żyje. W swoim profilu na jednym z portali społecznościowych ks. Marek napisał o sobie tylko jedno zdanie: „Mam świra na punkcie nieba”. – Taki był. Otwarty, życzliwy, prosty – mówią pani Kasia i pani Magda, koleżanki ze szkoły i z parafii. – A przy tym pełen energii, pomysłów i zasłuchania w drugiego człowieka.

Boisko i ołtarz

– Nie mówił dużo, ale zawsze wiedział, co chce powiedzieć. Imponował nam. Dla nas, dziewczyn, był jak starszy brat, taki do pogadania, do pośmiania. Bardzo opiekuńczy. Przystojny chłopak, ale poza zasięgiem. Wiedziałyśmy już o jego planach, o kapłaństwie – dodaje Joanna Sobolewska. I tak trudno uwierzyć, że już go nie ma. W maju skończyłby dopiero 34 lata.

Najpierw jednak były szczecineckie boiska i ołtarz w kościele pw. św. Rozalii, przy którym razem z kolegami zbierali się na ministrancką służbę. I dom rodzinny, w którym nikogo nie dziwi, że zrodziło się powołanie. Przy jedenaściorgu dzieciach, z których czwórkę rodzina państwa Rybińskich przyjęła do swojego serca jak własne, mogło czegoś nie starczać. Ale nigdy nie brakowało miłości i wiary w Boga. – To dom i rodzina go ukształtowały. Pamiętam, że z podziwem patrzyłem, jak rodzina w komplecie stawia się codziennie rano na Roratach – mówi ks. kpt. Tomasz Szefliński, z którym Marek zaczynał ministrancką przygodę oraz drogę powołania. – Mieliśmy też dobry przykład księży z naszej parafii i zawsze otwartą dla ministrantów plebanię.

Wokół ołtarza zgromadziła się wówczas pokaźna grupa chłopców. – Był dobry klimat parafialny, w którym rodziły się powołania. Marek był w tej grupie – wspomina ks. Zbigniew Grzegorzewski, ówczesny wikariusz w szczecineckiej parafii św. Rozalii. – Miał w sobie taki naturalny spokój. Na początku niczym się specjalnie nie wyróżniał, nie rzucał się w oczy. Ale cały czas pamiętam jego głos, taki pewny, dobry do czytania słowa Bożego. Potem, kiedy zaczęliśmy organizować spotkania dla młodzieży, czuwania, grupę oazową, różne akcje, stopniowo włączał się do pomocy i coraz bardziej angażował. Oczywiście na tyle, na ile pozwalały mu obowiązki domowe, które spoczywały na najstarszym z rodzeństwa – opowiada ks. Grzegorzewski.

Tomek i Marek znali się z podwórka i z parafii. Razem szli pograć w piłkę, razem stawali przy ołtarzu. Potem pojechali na rekolekcje powołaniowe do salezjanów do Czerwińska. – Namówiłem go na ten wyjazd, przekonałem, że mój tata nas zawiezie, więc nie obciąży to jego kieszeni. Nie był specjalnie przekonany, że to właśnie to, że chciałby pójść akurat salezjańską drogą, ale dał się namówić. Spodobał mu się charyzmat zgromadzenia. Że dzieciaki, że sport, więc pojechał sprawdzić – opowiada ks. Tomek. Ostatecznie on poszedł do seminarium diecezjalnego, a Marek został u salezjanów.

– Nasze drogi rozeszły się, kiedy po maturze wyjechałam z Polski na studia. Kiedyś spotkaliśmy się na ulicy w Szczecinku. Ja byłam już we Wspólnocie, Marek tuż po obłóczynach. Trochę z zaskoczeniem przyjęłam tę jego sutannę, ale i radością, że dał się Bogu poprowadzić. I pomyślałam, że salezjanie to dla Marka strzał w dziesiątkę – wspomina s. Agnieszka Kukiełka ze Wspólnoty Dzieci Łaski Bożej, koleżanka z czasów szczecineckiej oazy i pielgrzymek.

Tylko mi nie płacz

– Kiedy się to powołanie zrodziło? Nie wiem. Ani słowa nie powiedział. Wrócił z rekolekcji i oznajmił, że idzie do zakonu. Że nie będzie czekać do matury – uśmiecha się Barbara Rybińska, mama Marka. – Nigdy nie ingerowaliśmy w decyzje naszych dzieci, mogliśmy służyć radą, kiedy poprosiły, wysłuchać, ale nigdy nie kwestionowaliśmy ich wyborów.

Marek był konsekwentny, ale nie miał rogatej duszy. – Tylko raz w życiu się pokłóciliśmy, ale za to konkretnie. Awantura trwała od jednego wieczora do drugiego – wspomina mama. Marek miał 15 lat i chciał jechać do Francji na spotkanie Taizé. – Nie miał paszportu, nie wiedział, kto koordynuje wyjazd. Wtedy jeszcze nie było telefonów komórkowych, więc jak mogłam go puścić!? – opowiada mama. – Schodził z piętra ze swojego pokoju, przedstawiał mi swoje argumenty, po czym wychodził. Ja siedziałam i myślałam. Szłam do niego na górę, żeby powiedzieć swoje. I tak całą noc i dzień chodziliśmy. Ostatecznie wygrałam i nie pojechał. Wiele lat później sam z siebie się śmiał, jak się wtedy naiwnie uparł – wspomina mama ks. Marka.

U św. Rozalii, pod okiem proboszcza, Marek jako ministrant zdobywał też pierwsze dziennikarskie szlify. – Wciągnąłem go do pracy w „Posłańcu”, w gazetce parafialnej. Spodobało mu się pisanie, co później zaowocowało jego bogatą korespondencją z misji – dodaje ks. Andrzej Targosz. Teksty o swoich misjonarskich doświadczeniach ks. Marek publikował w polskich gazetach, był też korespondentem Katolickiej Agencji Informacyjnej. Wkrótce salezjanie chcą wydać książkę, w której ks. Marek zebrał opowiadania o swojej tunezyjskiej pracy.

Mama nie może się nadziwić, skąd miał takie lekkie pióro. – Teraz wiem, że był dyslektykiem, ale kiedyś nikt o czymś takim nie słyszał. Wtedy było tylko darcie zeszytów i przepisywanie ich na nowo. A tu okazało się, że ma taki dar ubierania myśli w słowa, i jeszcze potrafił je przenosić na papier – mówi pani Basia. – Ale listów nie pisał. To dziedziczne, po ojcu! Bardzo rzadko też dzwonił, o co ciągle były awantury. Ale kiedy z mężem pojechaliśmy do niego do Tunezji, to przestałam się dziwić, dlaczego tak było. Chociaż miał wtedy tydzień urlopu, żeby móc się nami zająć, wciąż musiał coś pilnie zrobić – wspomina mama ks. Marka.

Jego ostatni SMS do domu też był taki „po Markowemu”, króciutki. – Przysłał poprawki do pracy magisterskiej siostry. Napisałam mu, że aż nie wierzę, skąd mu się taka mądrość wzięła, bo chyba nie po mnie – mówi z uśmiechem pani Basia. – Odpisał mi po swojemu: tylko mi tu nie płacz… Jakby wiedział…

Z miłości do Afryki

Tunezyjczycy podbili jego serce. Wtopił się w klimat podmiejskiej dzielnicy Monouba, gdzie salezjanie prowadzą szkołę podstawową. Dlatego po trzech latach, gdy mógł prosić o powrót do Polski, nawet o tym nie pomyślał. – Nawet jeździł „po arabsku” – wspomina z uśmiechem Magdalena Chudzicka, fotograf przygotowująca reportaż z życia osób konsekrowanych w Tunezji. – Był niezwykle przyjacielski. Dzieciaki go wprost uwielbiały, po prostu oblepiały go, gdzie tylko się pojawił. A on wszystko, co robił, robił z myślą o nich. Stąd brały się kolejne pomysły, projekty, inwestycje. Bo „dzieciaki to lubią” – wspomina słowa Marka Magdalena. Nie mógł długo usiedzieć bezczynnie. – Grafik miał napięty, a i tak ciągle coś nowego wpadało mu do głowy. Cały czas się śpieszył, nawet chodzić wolno nie umiał. Planował ogromne przedsięwzięcie, remont szkoły, bo żal mu było patrzeć na coraz częściej sypiące się stiuki zabytkowego wnętrza. Zastanawiał się, czy może zaprosić z Polski studentów wydziału konserwacji zabytków, by pomogli przy tych pracach – opowiada.

Myśl o wyjeździe na misję zrodziła się w głowie młodego salezjanina wcześnie. Konsekwentnie prosił o zgodę. – Domyślał się, że nie będzie łatwo. Kiedy już wiedział, dokąd wyjeżdża, bardzo często pytałem go o to. Mam wrażenie, że mimo obaw ważniejszy był dla niego człowiek, i to niezależnie od tego, czy z Kościoła, czy nie. Mówił, że najpierw trzeba człowieka zdobyć dla Pana Boga – opowiada ks. Mariusz Skawiński, kolega z olsztyńskiej parafii, w której ks. Marek pracował tuż po święceniach. – Chciał, żeby muzułmanie widzieli, że on pracuje dla nich. Że pisze projekty i zbiera pieniądze, żeby pomóc szkole. A potem wybudować boisko do koszykówki i plac zabaw. Że to wszystko robi dla nich. Miał w sobie taką świętą naiwność, wierzył, że w każdym człowieku jest dobro. Pewnie dlatego ludzie tak do niego lgnęli – zamyśla się Magdalena Chudzicka.

To się mogło zdarzyć wszędzie

Ks. Marka Rybińskiego znaleziono z podciętym gardłem rankiem 18 lutego w salezjańskiej szkole w Manoubie koło Tunisu, gdzie był ekonomem wspólnoty zakonnej. Według tunezyjskich władz, które prowadzą śledztwo, zabójstwa dokonał szkolny stolarz. Motywy zbrodni nie są jeszcze znane – w grę najpewniej jednak wchodzą pieniądze, które zabójca miał być winien ks. Markowi.

Mama zamordowanego kapłana nie może zrozumieć, jak doszło do tego. – Tunezyjczycy to życzliwi ludzie, byłam nimi zachwycona. Pomocni, uśmiechnięci. Widziałam, jakim szacunkiem otaczają misjonarzy, którzy w Manoubie dawali pracę 80 osobom. Widziałam, jak ludzie są za to wdzięczni. Miałam dowody na to, że syn jest lubiany, wszędzie spotykał się z olbrzymią serdecznością i tak witali też mnie, jego matkę – mówi cicho pani Basia. – Ja mijałam tych robotników, musiałam przechodzić koło tego człowieka, który zabił mojego syna. Nie przypomnę sobie jego twarzy…

– Niech pani napisze, że przez ułamek sekundy, nawet w najgorszym momencie, nie łączyłam tego człowieka, który to zrobił, z Tunezyjczykami. Tunezja to nie jest ten jeden człowiek. To mogło zdarzyć się wszędzie – mówi po chwili mama zamordowanego ks. Marka.

W 100 procentach dla Chrystusa

To już druga śmierć misjonarza pochodzącego z naszej diecezji w ostatnich trzech miesiącach. W grudniu do Polski dotarła wiadomość o zamordowaniu w Ekwadorze franciszkanina o. Mirosława Karczewskiego. – Nasze rekolekcje rozpoczęłyśmy w grudniu od wiadomości o śmierci o. Mirosława, pochodzącego z Rąbina, a więc z parafii, gdzie mamy dom macierzysty. Rozpoczynamy drugą turę rekolekcji, a tu wiadomość o śmierci ks. Marka. Mam wrażenie, że Bóg stawia mi pytanie: czy jestem gotowa do oddania życia za Chrystusa, jeśli zajdzie taka potrzeba? Nie wszystkich Bóg powołuje do śmierci męczeńskiej, ale być może warto zapytać samą siebie, czy moje życie w 100 procentach należy do Jezusa? – zastanawia się s. Agnieszka.

Gdy dotarła wieść o śmierci ks. Marka, Szczecinek pogrążył się w milczeniu i modlitwie. – Najpierw trudno było nam wszystkim uwierzyć. Salezjanie, którzy jechali z Warszawy, żeby poinformować rodzinę, mieli wypadek. Poproszono mnie o przekazanie tej strasznej informacji. Spóźniłem się pięć minut, rodzice już dowiedzieli się telefonicznie – ks. Andrzej Targosz, proboszcz szczecineckiej wspólnoty, kiwa ze smutkiem głową. – Kiedy już mogłem poinformować parafian, wiele osób przyłączyło się do modlitwy za ks. Marka.

Misja wykonana?

Wielu mieszkańców Szczecinka zostawia też swoje kondolencje w kościele, przypina je do tablicy, ustawia świeczki. – Św. Rozalia też wcześnie odeszła z tego świata. Szczecinek ma następnego młodego orędownika w niebie – dodaje duszpasterz. Prezydenta Bronisław Komorowski nadał pośmiertnie ks. Markowi Rybińskiemu Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w kształtowaniu postaw moralnych dzieci i młodzieży, za dawanie świadectwa miłości do człowieka oraz osiągnięcia w pracy misyjnej. Apelowali o to znajomi i przyjaciele ks. Marka, którzy założyli nawet specjalną stronę w internecie, na której można było poprzeć prośbę.

– Jego codzienna praca, świadectwo życia, a w końcu śmierć to kolejne ziarno rzucone w glebę, która już wydaje owoce. Myślę, że tak bardzo konkretnie powinniśmy to odczytywać. To łaska dla wszystkich, którzy poznali Marka. Możemy mówić, że miał jeszcze tyle do zrobienia, tyle planów, tyle zamiarów. A może właśnie zrobił wszystko, co miał do zrobienia? Dziękuję za to kapłaństwo Markowe. Nawet jeśli na ziemi trwało tak krótko, wiem, że to nie koniec – mówi ks. Zbigniew Grzegorzewski.