Świat alternatywny

Tomasz Gołąb, GN 8/2011 Warszawa

publikacja 04.03.2011 06:30

Zza grubych na niemal metr ceglanych murów, które przez blisko 100 lat służyły za koszary, słychać śmiech. Sześćdziesięcioro dzieci odkrywa tu świat, jakiego nie zobaczą pod trzepakiem praskiej kamienicy.

Świat alternatywny Tomasz Gołąb/ GN Z sali na końcu korytarza dobiegają głośne komendy: harai-Goshi, o-Soto Gari, yoko-otoshi. Grupka dziewczyn ichłopaków w białych kimonach z hukiem rzuca się na maty. Małgorzata Szostało od kilku lat uczy dzieciaki z Pragi sztuki upadania, rzutów przez biodro i chwytów.

Z sali na końcu korytarza dobiegają głośne komendy: harai-Goshi, o-Soto Gari, yoko-otoshi. Grupka dziewczyn ichłopaków w białych kimonach z hukiem rzuca się na maty. Małgorzata Szostało od kilku lat uczy dzieciaki z Pragi sztuki upadania, rzutów przez biodro i chwytów. 

– Są bardzo zawzięci. Jeszcze nie umieją padać, ale już muszą pokazać, jak walczą. Takie zadziory – śmieje się trenerka judo. – Gdybym miała takich zawodników tam, gdzie rodzice muszą płacić za zajęcia, pewnie wychowałabym mistrzów Europy – dodaje.

W Świetlicy Alternatywnej dzieci nie płacą. Wynagrodzenia nie otrzymują też wolontariusze. Do budynku z czerwonej cegły przy ul. 11 Listopada (niedaleko ronda Żaba) przychodzą dlatego, że zobaczyli w dzieciach z Pragi Północ niespotykaną radość życia. Taką, której nie przekreślają małe, a czasem nawet nieco większe problemy.

Kara najgorsza

Olek Węgrzynowicz w świetlicy odkrył swoje marzenia: pewne jest, że będzie sportowcem. A sportowiec wiadomo – nie pali, nie pije, nie używa. No i uczyć się musi, bo zła ocena na semestr wyklucza z treningów. – Wiedzą też, że nie ma judo poza matą, na ulicy. Są bardzo ambitni. Zakaz treningów to najgorsza z możliwych kar – mówi trenerka.

Olek nie wie tylko, co wybrać: być piłkarzem czy judoką? Biało-czerwona flaga, którą powiesił na ścianie, cała jest w medalach. Ostatnio za wicemistrzostwo Warszawy w klasie młodzików judo. Praktycznie z każdych zawodów podopieczni Świetlicy Alternatywnej wracają z medalami. Te same dzieci za chwilę przechodzą do sali plastycznej. Na ścianie wielki czerwony smok, żywcem wyjęty z komiksów, których wielbicielem jest Waldemar Miśkiewicz, magister polonistyki i opiekun pracowni. Tu, pod jego czujnym okiem, powstają setki prac w technice decoupage i dziesiątkach innych, które zna tylko wujek Waldek. Tu rodzą się nowe wrażliwe artystycznie dusze.

Za ścianą, w rytm hinduskich piosenek, wygina biodra kilkanaście uczestniczek zajęć z tańca brzucha, prowadzonych przez ciocię Edytę. Zastępy wielbicieli mają tu każdy wujek i każda ciocia. Oni nie tylko pomogą odrobić lekcje, ale także pozwolą zwierzyć się z problemów. Na wszelki wypadek swój gabinet ma także Karolina Konwińska, psycholog. Na białej tablicy dzieci oznaczają u niej stan uczuć, z jakimi danego dnia przyszły do świetlicy. – Uczymy je, że poza złością i radością istnieje cały wachlarz innych emocji, które można wyrażać. Tu dowiadują się, że nie są złe, jeśli czymś się martwią albo coś im nie idzie. Że nikt nie nakrzyczy, gdy zbije się szklanka – mówi ciocia Karolina, przytulając Marysię i Klaudię.

Alterswiat

Budynek, w którym znajduje się świetlica, przez lata był wykorzystywany jako koszary. W pokojach, gdzie dziś mieszczą się poszczególne pracownie, przebywało po 12 żołnierzy. Budynki są stare. Czerwona cegła pamięta jeszcze XIX wiek. Do 1915 r. stacjonował tu 2. Orenburski Pułk Kozaków. Podstawowy remont przeprowadzono w chwili, gdy bp Kazimierz Romaniuk zaproponował, by wprowadziły się tu Siostry Misjonarki Miłości. Dla nich jednak trzypiętrowy gmach był zbyt duży. Wówczas powstał pomysł, żeby zagospodarowała go Caritas. Od lipca 2004 r. działał tu najpierw ośrodek wolontariatu, klub, a teraz Świetlica Alternatywna. Dlaczego alternatywna? – No bo to taka placówka naukowa. Żeby nauczyć się czegoś – wyjaśnia z miną specjalisty 11-letni Albert. – Tak byśmy siedzieli przed komputerem albo i telewizorem.

Kilka dni temu do ks. Andrzeja Kowalskiego, dyrektora placówki i wiceszefa praskiej Caritas, przyszła pani, która chciałaby prowadzić tu zajęcia lepienia w glinie. Po feriach ktoś chciałby dzieciakom urządzić warsztaty fotograficzne. Na razie zajęcia prowadzi siedem osób. Dwa stałe etaty funduje urząd dzielnicy.

Olek zaprasza na piłkę

Karolina ma 15 lat. W świetlicy jest niemal codziennie, od trzech lat. Od godz. 17 do 19 odrabia tu lekcje, chodzi na zajęcia plastyczne i terapeutyczne z ciocią Karoliną. Podobnie sześćdziesięcioro innych dzieci z praskich, ale nie tylko, podwórek. – Nie chcemy ich tu trenować na mistrzów, tylko na porządnych ludzi – mówi Małgorzata Szostało.

Na zajęciach terapeutycznych siadają w kole. Mówią, jak minął im dzień, co wydarzyło się dobrego, z czym sobie nie radzą. – Tu uczą się czegoś innego niż na podwórkowym trzepaku: współpracy, zaangażowania, odpowiedzialności – dodaje świetlicowy psycholog. Ostatnio 12-letni Olek oświadczył kadrze, że on też chce prowadzić zajęcia. – Zebrał chłopaków i trenują piłkę, bardzo profesjonalnie – zachwyca się Adil Khelduni, kierownik placówki.

Matagrajta tu nie działa

Mieszkał z rodzicami niedaleko. Kończył właśnie studia z resocjalizacji, kiedy na murze zobaczył logo Caritas. Wszedł i został. – Gdy tworzyliśmy świetlicę, mieliśmy tylko jeden cel. Żeby było to miejsce, do którego dzieci z radością będą przychodzić – wspomina. Sam prowadzi zajęcia szachowe i kółko matematyczne. Ktoś inny – zajęcia kulinarne, polonistyczne, naukę gry na bębnach, informatykę. Nie ma ludzi typu „matagrajta”, którzy rzucą dzieciom piłkę, a sami popijają kawę w kantorku.

Ściany pomieszczeń i korytarzy obwieszone są pracami powstałymi w rozmaitych pracowniach. Gdy zrobi się cieplej – dzieciaki szaleją na kilkunastu świetlicowych rowerach. – To nierzadko dzieci, którym radość sprawia trójka w szkole. Ale z pewnością – nie dzieci ulicy. Takie nie poddałyby się wymaganiom, jakie im stawiamy – mówi wujek Adil.

Na ścianie jednego z pomieszczeń wisi regulamin świetlicy. 12 przykazań: od „Nie bijemy się” do „W naszym słowniku nie ma brzydkich słów”. Przestrzeganie zasad to warunek uczestnictwa. Dzieci łapią je w mig. Ale na wszelki wypadek Karolina Konwińska jest dostępna także dla rodziców. Gdyby uznali, że sami nie dają rady…  Mimo koniecznego rygoru (codziennie przebywa tu kilkadziesiąt chłopców i dziewcząt), wieczorem, gdy trzeba zamykać placówkę, zawsze znajdują się tacy, którzy proszą: ciociu, wujku, jeszcze nie zamykajcie…

W ferie zajęcia trwają od godz. 9 do 14. Wczoraj był basen, jutro ścianka wspinaczkowa, pojutrze kręgle. Latem dzieciaki wyjeżdżają z kadrą do Murzasichla. Albertowi świecą się oczy na myśl, że znowu pojedzie z Caritas. Ale ma jeszcze inne marzenia. Na przykład takie, by zostać pilotem. – Najlepiej takiego trójkątnego samolotu, co lata z prędkością światła – mówi.

O godz. 18 wszyscy gromadzą się na podwieczorku. Kiedyś zrobili zawody: kto więcej skoczy na skakance. Ktoś skoczył 5 razy, ktoś inny 30. Dominika wyskakała sto. Aż dostała duszności. Na pogotowiu okazało się, że tego dnia nic nie jadła. – Bywają i takie dzieci, dla których nasz podwieczorek był pierwszym posiłkiem dnia – przyznaje Adil. Robienie pizzy, pieczenie ciast, zawijanie sajgonek to dla każdego z nich wielka frajda. Lepiąc kluski, dzieciaki otwierają się.– Każde z tych zajęć wlewa coś do tych młodych dusz i głów – mówi Karolina Konwińska.

Ksiądz Andrzej Kowalski marzy, żeby w niewykorzystanej połowie budynku otworzyć dom dziennego pobytu dla niepełnosprawnych, a także centrum rehabilitacji i punkt wydawania leków czy żywności. Wszystko zależy od tego, czy Zarząd Mienia Skarbu Państwa – właściciel obiektu i miasto zechcą, żeby to miejsce jeszcze lepiej służyło praskiej społeczności.