Bracia

Marcin Jakimowicz

GN 12/2022 |

publikacja 24.03.2022 00:00

Dzieli ich 230 kilometrów. Ich franciszkańskie klasztory położone są symetrycznie po obu stronach granicy. Bracia Piotr i Paweł w Medyce spotkają się w połowie drogi. Opowiadają, że nieprzypadkowo sam Jezus powoływał rodzeństwa…

Piotr i Paweł. Bracia pracujący po obu stronach granicy. roman koszowski /foto gośc Piotr i Paweł. Bracia pracujący po obu stronach granicy.

Piotr Odój (ur. 1985, pracuje w Krośnie): ​– Był dla mnie inspiracją. Wiadomo – starszy brat. Pamiętam, jak przyjechał raz z klasztoru „na przepustkę” i u taty znalazł tubę nagłośnieniową. „Przyda nam się” – rzucił krótko. Wsiedliśmy do auta i ruszyliśmy na ulice Rzeszowa. Włączyliśmy w tle ewangelizacyjną muzykę, a Paweł wystawił przez okno tubę. Zdumieni ludzie na ulicach i przystankach usłyszeli: „Tu Objazdowe Studio Dobrej Nowiny!”. Stanęliśmy na czerwonym świetle, obok nas zatrzymał się autobus. Zapamiętałem ciekawski wzrok pasażerów spoglądających na dwóch ewangelizatorów. Jednego w habicie, drugiego jeszcze nie… Paweł miewał takie szalone pomysły. Ja zawsze uchodziłem za spokojniejszego. (śmiech)

Paweł Odój (ur. 1980, pracuje w Lwowie): – Myślałem nie tyle o franciszkanach, ile o samym Franciszku. Bardzo fascynował mnie jako święty. Z naszą oazą co roku 4 października przygotowywaliśmy przedstawienie i tak się złożyło, że grałem rolę Biedaczyny z Asyżu. Pamiętam zwłaszcza dialog z Klarą (grała ją moja koleżanka, animatorka Sylwia). Śpiewała, że mnie kocha, a ja odpowiadałem, że bardziej kocham Boga. Wyjątkowo poruszające i prawdziwe słowa, bo sam miałem dziewczynę i w sercu musiałem dokonać podobnych wyborów. Co ciekawe, zadzwoniła do mnie przedwczoraj z Anglii, po ponad 22 latach. Pytała, jak może pomóc Ukraińcom, wśród których pracuję… Na początku nawet niespecjalnie wiedziałem, że są różne odcienie zakonu. Że są franciszkanie „brązowi”, konwentualni… Czułem, że jeśli będę kiedykolwiek księdzem, to właśnie w zakonie, bo jestem zorientowany na życie wspólnotowe. Decyzja o wstąpieniu do zakonu była radykalna. Zadzwoniłem pod numer, który znalazłem w „Rycerzu Niepokalanej”, i powiedziałem krótko: „Chcę wstąpić do franciszkanów”. Mój rozmówca odpowiedział: „Jasne, zapraszamy, proszę przyjechać, zobaczyć, zastanowić się”, ale odrzekłem stanowczo: „Ja już decyzję podjąłem, więc albo mnie przyjmujecie, albo nie”. (śmiech) Czułem, że trochę go zatkało, ale następnego dnia oddzwonił i powiedział: „Przyjeżdżaj”. Dziś taka akcja by nie przeszła, bo aby trafić do zakonu, trzeba przejść przez solidne sito… Rodzice bardzo się ucieszyli, czułem to.

Kaplica w domu

​O. Piotr: – To rodzice zarazili nas żywą wiarą. Stworzyli rodzinę, która naprawdę się modli. Zresztą na terenie domu mamy piękną drewnianą kaplicę z Najświętszym Sakramentem. W latach 90. XX wieku nasi dziadkowie z proboszczem i parafianami postawili w Nowym Borku pod Rzeszowem tuż przy domu jedną z kaplic parafii… pod wezwaniem Piotra i Pawła. (śmiech) Wcześniej nasi najbliżsi i sąsiedzi spotykali się na Mszy Świętej w naszym domu. Przyjeżdżali do nas księża z parafii. Rodzice angażowali się mocno w Domowy Kościół. My też wyrośliśmy w oazie. Jest nas pięcioro, a właściwie ośmioro, bo troje naszego rodzeństwa jest już w niebie… Gdy ​Paweł wstąpił do zakonu w 2000 roku, zadzwonił i powiedział: „Jedź na rekolekcje oazowe! Bardzo cię zachęcam”.

Odwiedzaliśmy Pawła najpierw w Głogówku, potem w Kalwarii Pacławskiej, a później w Krakowie, bo w tych miejscach formuje się przyszłych franciszkanów naszej prowincji. Przyglądałem się z bliska życiu klasztornemu, poznałem mnóstwo fantastycznych braci i widziałem zakon „od kuchni”. Bardzo ułatwiło mi to wybór drogi życiowej. Zacząłem myśleć o franciszkanach rok przed maturą. Pamiętam pierwsze dni w zakonie, tę nutkę adrenaliny… Towarzyszył mi pokój serca, nie było żadnej szarpaniny. Trudniejsze były chwile przed samym podjęciem decyzji. Ważne było dla mnie to, by wybrać wspólnotę ewangelizacyjną, odważną.

Nie wszystko jedno

O. Paweł: – Pamiętam, że gdy usłyszałem o tym, że Piotr wstępuje do franciszkanów, bardzo się ucieszyłem. To jest to! Jako studenci spotykaliśmy prawdziwych świadków wiary. Ja naprawdę sądzę, że urodziliśmy się w czepku. Poznaliśmy Andrzeja Sionka (do dziś pamiętam błysk w jego oku, gdy mówił o Duchu Świętym na Miasteczku Studenckim AGH), ks. Petera Hockena. A wszystko dzięki otwartości i odwadze naszego ówczesnego rektora, a dziś prowincjała. Jego ówczesne decyzje dziś wydają piękne owoce… Po święceniach trafiłem do Zielonej Góry i znakomicie się tam czułem. Zaangażowałem się na całego w duszpasterstwo, byłem lubianym nauczycielem, zapraszano mnie na wszystkie wypady i wyjazdy, nawet zagraniczne. Nie myślałem o misjach. Tymczasem jestem na Ukrainie… od 12 lat. Od początku prowadził to Pan Bóg, widzę to wyraźnie. Jeździłem tu jeszcze w seminarium. Przeczytałem swoje nazwisko na liście i ruszyłem na wschód. Po raz pierwszy w 2004 r., gdy trwała pomarańczowa rewolucja; trafiłem wtedy na praktykę duszpasterską do Boryspola pod Kijowem. Wszystko działo się na moich oczach… Pokochałem tych ludzi. Myślę, że ze wzajemnością, bo gdy wyjeżdżałem, mieli łzy w oczach. A pracowałem w środowisku w 100 proc. ukraińskim. Gdy w Zielonej Górze usłyszałem pytanie przełożonych, czy pojadę na Ukrainę, odpowiedziałem od razu: „Tak”. Nie była to jednak łatwa decyzja, bo znakomicie odnajdywałem się w duszpasterstwie…

O. Piotr: – Czy udało nam się przeżyć formację bez strat w ludziach? Jasne! To był świetny, braterski czas. Wspólna droga. Podczas studiów w tym samym klasztorze mieszkaliśmy jedynie przez dwa lata. Dzięki o. Marianowi Gołąbowi, rektorowi seminarium, a obecnie prowincjałowi, uczyliśmy się tego, że Kościół jest różnorodny i jest to jego ogromną zaletą, a nie wadą. Jeździliśmy do Andrzeja Sionka na spotkania ekumeniczne. Rektor nie tylko dawał zielone światło, ale i zachęcał nas do podobnych akcji. Ileż poruszających świadectw słyszeliśmy w Lanckoronie! Można sobie wyobrazić, jak ogromny wpływ miały na duchowe życie seminarzystów! W klasztorze odbywały się Paschy żydów mesjańskich. Współorganizowaliśmy takie wydarzenia, a to kształtowało nasz model duszpasterstwa. Paweł trafił na kurs Alpha na Miasteczku Studenckim w Krakowie i zobaczył, jak świetnie sprawdza się to narzędzie ewangelizacyjne. Niebawem sam się w to zaangażowałem. Wczoraj tu, w Krośnie, przeżyliśmy weekend wyjazdowy… Widzę, że Bóg prowadzi nas z Pawłem podobnymi drogami, płynęliśmy podobnymi rzekami. Po doświadczeniach lanckorońskich Paweł napisał magisterkę pt. „Czy Bóg odrzucił swój naród?”, a ja – „Znaczenie Izraela dla Kościoła w myśli ks. Petera Hockena”. Ta tematyka bardzo mocno nas połączyła i przemieniła nasze serca. Co tu dużo gadać: sami się nawracaliśmy… Już w seminarium stworzyliśmy z braćmi sekcję ekumeniczną (z błogosławieństwem kolejnego rektora). Odkrywaliśmy to, co niedawno pięknie sformułował abp Grzegorz Ryś: „Ekumenizm jest ortodoksją”. Czytaliśmy z wypiekami na twarzy dokumenty Kościoła i gdy ktoś rzucał hasło o „podejrzanym ekumenizmie”, od razu wyjeżdżaliśmy z pytaniem: „A czytałeś w encyklice….”. To zamykało temat. (śmiech) Po wielu latach część naszej grupy spotyka się od czasu do czasu na rekolekcjach. Byliśmy razem m.in. w Asyżu, w Ziemi Świętej…

Morze łez

O. Paweł: – O świcie 24 lutego, gdy przeczytałem, że Federacja Rosyjska napadła na Ukrainę (do końca nie wierzyłem w taki scenariusz), usiadłem na łóżku z rozdartym sercem. Zrodził się we mnie płacz. I wewnętrzny szloch, i zewnętrzny, w postaci łez. Nie były one wyrazem rezygnacji czy bezradności, ale raczej wewnętrznym krzykiem: „Zmiłuj się nad nami! Boże, bądź ze swoim ludem!”. Dziś (wiem, jak brutalnie to zabrzmi) przyzwyczaiłem się już nieco do wojny. Widzę na co dzień ogromną solidarność Ukraińców, entuzjazm, mobilizację. Oni naprawdę szczerze wierzą w zwycięstwo. Co chwilę słyszę: „Ojcze, Pan jest z nami!”.

O. Piotr: – Podczas formacji zadawałem sobie trudne pytania: Czy poszedłem do franciszkanów ze względu na brata? Na ile jego historia miała wpływ na moje życie? A co będzie, gdy on w czasie studiów odejdzie? Te momenty spojrzenia w siebie były czyste, kluczowe. Choć wiele rzeczy czujemy i widzimy podobnie, każdego z nas Bóg zawołał indywidualnie, po imieniu. Staramy się spędzać ze sobą część wakacji, a gdy w domowej kaplicy odprawiamy Msze Święte, zza ołtarza zawsze widzimy wzruszenie rodziców. Ile łez wylałem na wieść o rozpoczęciu wojny! Kilkakrotnie byłem u brata na Ukrainie. Poznawałem tych ludzi. Teraz, gdy słyszę o ich tragediach, krwawi mi serce. Nasze klasztory działają, bracia pozostali z ludźmi. Do Pawła trudno się dodzwonić, bo jako ekonom kustodii od świtu do nocy zaangażowany jest w pracę charytatywną.

Co ciekawe, w naszej prowincji Pan Bóg ma upodobanie do powoływania rodzeństw – między innymi​ Edwarda Kawę, biskupa pomocniczego archidiecezji lwowskiej, i o. Stanisława Kawę, kustosza i przewodniczącego Konferencji Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich na Ukrainie; są bracia Dąbkowie, Zającowie, Lizunowie… Odkąd dotarło do mnie, że Jezus powoływał rodzonych braci – Piotra i Andrzeja, Jana i Jakuba – na nowo odkryłem nasze powołanie. Tu nie ma przypadków! To coś pięknego i bardzo pierwotnego, ewangelicznego, gdy rodzeństwo idzie razem za Chrystusem. Nie na zasadzie, że jeden drugiego ciągnie za uszy, ale każdy ma indywidualną misję… Po prostu ogień! •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.