Tak lub nie, ale...

Rozmawiała Mira Fiutak, GN 8/2011 Gliwice

publikacja 02.03.2011 06:30

Dla mnie odpowiedź jest oczywista: jestem tu, żeby dawać świadectwo. Gdyby mnie i innych nie było, to nie byłoby tych trzech ochrzczonych, a Kościół by zanikł. W Japonii sama obecność ma sens - mówi ks. Wacław Nosal, salezjanin, który od 19 lat pracuje na misjach.

Tak lub nie, ale... Krzysztof Kusz/ GN – Podziwiam Japończyków, którzy potrafią wytrwać w wierze, pomimo presji otoczenia. Bardzo mało jest rodzin, w których wszyscy są katolikami – mówi kapłan.

Mira Fiutak: Niedługo wraca Ksiądz na wyspę Kiusiu.

Ks. Wacław Nosal: – Właśnie miałem telefon z Japonii w sprawie nominacji do nowej parafii w Suzuka, w diecezji Kioto, więc będę mieszkał na wyspie Honsiu. Nie znam tej parafii, ale to zdecydowanie inne środowisko niż wyspa Kiusiu, gdzie chrześcijaństwo rozwijało się najwcześniej i najprężniej, a w Nagasaki – duchowej stolicy Japonii – mieszkają rodziny od pokoleń katolickie. O nowej parafii wiem na razie tyle, że na jej terenie znajduje się tor Formuły 1.

Prawie 20 lat na misjach. Po takim czasie z urlopu w rodzinnym Zabrzu wraca się do Japonii jak do domu?

– Dobrze się tam czuję w porównaniu z innymi misjonarzami, którzy niekiedy sprawiają wrażenie, że męczą się w tym kraju. W moim przekonaniu rozumiem Japonię i Japończyków, a oni chyba to wyczuwają. Czasami mówią mi, że jestem bardziej japoński niż oni sami. Czuję się tam już u siebie i wracam z radością, chociaż też ze świadomością, że nie będzie łatwo.

Dlaczego Japonia? Salezjanie pracują w tylu miejscach na świecie.

– Chciałem pojechać do kraju, gdzie Kościół katolicki praktycznie nie istnieje. Tam, gdzie jest największa potrzeba głoszenia Chrystusa. W Japonii tak właśnie jest, to jest kraj na wskroś niekatolicki.

Jakie było pierwsze spotkanie z Japonią i z Tokio, do którego Ksiądz przyjechał?

– Zaskoczył mnie klimat. Był właśnie lipiec i żar po prostu lał się z nieba, brakowało powietrza do oddychania. Natomiast ludzie zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie – ich życzliwość i uprzejmość. Nawet nieznający angielskiego zawsze chcieli pomóc, podprowadzić, wskazać pociąg.

A kiedy mógł Ksiądz porozmawiać z nimi w ich języku?

– To trwało długo. Nawet Japończycy, chociaż rozumieją, nie potrafią wymówić wszystkich znaków. Przez dwa lata uczyłem się w szkole założonej przez franciszkanów. Później przez rok w typowo biznesowej i na uniwersytecie jezuickim, żeby osłuchać się z językiem teologicznym. Tam przekonałem się, że po dwóch latach codziennej intensywnej nauki zupełnie nie rozumiem wykładu. Dopiero kontakt z ludźmi sprawił, że zacząłem posługiwać się tym językiem. Rozumieć bez wysiłku i swobodnie wyrażać myśli. Japończycy mówią, że dobrze znam język, mam właściwą wymowę i akcent, ale ja uważam, że ciągle znam go słabo.

 

Język daje możliwość komunikowania się, ale nie zawsze zrozumienia.

– Z tym ciągle jest problem. Japończyk nigdy nie mówi „tak–nie”, „czarne–białe”, często kończy zdanie słowem „ale”. Taki językowy unik, który pozostawia furtkę. Wtedy nie wiem, czy zgadza się na coś, czy nie. Japończycy są ludźmi zamkniętymi. Żeby pozyskać ich przyjaźń i zaufanie, potrzeba miesięcy, a czasem lat. Nie mówią tego, co myślą, i nie jest to kłamstwem czy hipokryzją, ale wynika z mentalności. Ktoś myśli „nie”, a mówi „tak”, żeby nie urazić drugiego. Po pewnym czasie zacząłem wyczuwać, co może myśleć rozmówca, ale w relacjach duszpasterskich bardzo trudno formować sumienia na zasadzie ewangelicznego „tak–tak”, „nie–nie”. W języku japońskim są dwa ważne wyrażenia. „Tate mae” – w dosłownym tłumaczeniu „stawiać coś przed sobą” – określa, że to, co mówimy, nie musi być prawdą. I „honne” – co oznacza „prawdziwe”, i wtedy mówi się to, co myśli. Dla Japończyka jest zupełnie naturalne, że czasem coś, co mnie wydaje się już ostatecznie ustalone, było tylko „tate mae”. Akceptuję to, bo przecież nie zmienię ich mentalności, więc staram się jakoś dotrzeć do tego „honne”.

A co Ksiądz najbardziej ceni w Japończykach?

– Życzliwość. Nie odczuwam z ich strony wrogości, złości czy niechęci, nawet jeśli to jest trochę „tate mae”. Japończycy generalnie nie wywyższają się, nie dają poznać, że są w czymś lepsi. Zresztą w ich mentalności leży takie stawianie siebie na drugim miejscu, co często wynika z lęku przed porażką. W japońskich firmach nie ma indywidualizmu. Pracuję nie po to, żebym ja się wybił, ale moja firma.

Jak wygląda duszpasterstwo w kraju, gdzie chrześcijanie są bardzo nieliczną mniejszością, a tradycyjnie dominują inne religie?

– Podziwiam, że potrafią wytrwać w wierze, pomimo presji środowiska. Bardzo mało jest rodzin, w których wszyscy są katolikami. Zdecydowana większość Japończyków to jednocześnie buddyści i szintoiści, w zależności od potrzeby chwili. Dzieje się tak, gdyż nie widzą problemu w tym, żeby, niezależnie od wyznania, uczestniczyć w obrzędach innych religii. Do kapłanów szintoistycznych idą, kiedy biorą ślub lub urodzi się dziecko, do buddyjskich – kiedy ktoś umrze. Także ochrzczeni katolicy uczestniczą w buddyjskich festiwalach organizowanych w ich miastach czy dzielnicach. Czasem ulegają presji i przestają chodzić do kościoła. W Nakatsu, gdzie byłem proboszczem, około 30 proc. ochrzczonych chodzi do kościoła. Na niedzielnych Mszach św. w obu moich parafiach w sumie było około 100 osób. Przy takiej liczbie parafian każdego znam osobiście. Wiem, gdzie pracuje, jakie ma problemy. To jest takie rodzinne duszpasterstwo. Zawsze po niedzielnej Mszy ludzie zostają na herbatę, rozmawiamy, omawiamy istotne sprawy. Ważnym wydarzeniem, w pewnym sensie ewangelizacyjnym, są pogrzeby. Wtedy mam kontakt z całą rodziną, przychodzą buddyści, szintoiści, również mnisi buddyjscy. I do nich mówię kazanie o życiu wiecznym, o zbawieniu, tłumaczę wszystkie obrzędy. To okazja, żeby powiedzieć o podstawowych prawdach chrześcijańskich.

W czym znajdujecie płaszczyznę porozumienia z buddystami i szintoistami?

– Tą płaszczyzną jest dobro. Bycie dobrym człowiekiem, bycie dobrym dla innych. W diecezji Oita byłem odpowiedzialny za dialog z religiami niechrześcijańskimi. Stworzyliśmy w Nakatsu grupę przedstawicieli różnych religii – byli buddyści różnych odłamów, szintoiści, pastor protestancki i ja. Zaprosiłem ich na beatyfikację 187 męczenników w Nagasaki i razem uczestniczyliśmy w tej uroczystości.

Chrześcijanie stanowią tylko 1 procent mieszkańców Japonii…

– Z tego katolicy to 0,5 procent. Chciałoby się dotrzeć do jak największej liczby ludzi, a w ciągu roku są dwa, trzy chrzty dorosłych, czasem tylko jeden. Kościół nie rozwija się, to ciągle jest tylko przetrwanie. Wtedy pojawia się pytanie o motywację. Dla mnie odpowiedź jest oczywista: jestem tu, żeby dawać świadectwo. Gdyby mnie i innych nie było, to nie byłoby tych trzech ochrzczonych, a Kościół by zanikł. W Japonii sama obecność ma sens. Na 120 salezjanów, którzy pracują w tym kraju, połowa to Japończycy, ale jestem przekonany, że gdyby zabrakło misjonarzy, to skończyłyby się też miejscowe powołania. Ponieważ nawet ksiądz, jako jedyny ochrzczony w rodzinie, nie nawraca swoich bliskich. W nawróconych Japończykach nie widzę gorliwości, żeby nawracać innych Japończyków. To jest dramat, takie bardzo nikłe owoce.

To skąd brać zapał?

– Sama obecność i świadectwo po dłuższym czasie wywierają jednak wrażenie. W Tokio jeden mężczyzna, buddysta, przez kilkanaście lat przychodził do kościoła ze swoją żoną, która była chrześcijanką. Aż pewnego dnia poprosił mnie o naukę, a potem o chrzest. Jego żona powiedziała, że pod wpływem tego, co usłyszał na moich kazaniach, czyli świadectwa. Innym razem w czasie odwiedzin rodziny, gdzie też tylko żona była chrześcijanką, opowiadałem o tym, dlaczego chcę świadczyć o Chrystusie. Jej mąż nie mógł uwierzyć: opuściłeś rodzinę, swoją ojczyznę po to, żeby to robić? A po naszej rozmowie zaczął zastanawiać się nad tym, że jednak coś w tym musi być. I w końcu przyjął chrzest. Takie sytuacje są dla mnie siłą, motorem do pracy.

Misje na drugim końcu świata i rzadkie urlopy w kraju pozwalają wyraźniej widzieć zmiany w naszym Kościele?

– W internecie na bieżąco śledzimy to, co dzieje się w kraju i w miarę często przyjeżdżamy. Ks. Michał Moskwa, który dziś ma 96 lat, do Japonii przyjechał w 1937 roku, a po raz pierwszy odwiedził Polskę dopiero po śmierci Stalina. Teraz jest zupełnie inaczej. Kiedy przyjeżdżam do Polski, to, niestety, zauważam coraz mniej ludzi w kościele, i to martwi. Jeszcze gorsza sytuacja jest w Anglii i Irlandii, gdzie byłem ostatnio, zupełnie brakuje dzieci i młodzieży, same starsze osoby. I to jest wyzwanie dla Kościoła w Europie.

Kilka słów o misjonarzu

Pochodzi z Zabrza. Po studiach górniczych wstąpił do zgromadzenia salezjanów. Rok po święceniach, w 1992 roku wyjechał na misje do Japonii. W Tokio pracował jako wychowawca kleryków w seminarium salezjańskim i jako wikary w parafii Matki Bożej Wspomożenia Wiernych. Następnie został proboszczem dwóch parafii – św. Jana Bosko i św. Dominika Savio w Nakatsu, na wyspie Kiusiu. Od tego roku będzie proboszczem w Suzuka, w diecezji Kioto.