Misje, sum i kardynał

GN 6/2011 Sandomierz

publikacja 21.02.2011 06:30

Kardynał do końca życia pracował jako zwykły misjonarz. Mógł zamieszkać w domu arcybiskupim w Lusace. On jednak wybrał Chimgombe. Z ks. Zbigniewem Wiatrkiem, świadkiem misyjnej działalności ks. Adama Kozłowieckiego, rozmawia ks. Tomasz Lis.

Ks. Tomasz Lis: Afryka taka duża, jak doszło do tego, że spotkaliście się z ks. Kozłowieckim na misji?

Ks. Zbigniew Wiatrek: – 14 czerwca 1987 r. otrzymałem krzyż misyjny z rąk Jana Pawła II i już 12 stycznia 1988 r. wylądowałem w Lusace, stolicy Zambii. Tam przebywałem dwa tygodnie, następnie trafiłem do Mulungushi Mission. Tu odwiedził mnie ks. Marceli Prawica. Przyjechał ciężarówką załadowaną bananami, ananasami i mrowiem ludzi z tobołkami. Powiedział, że jedzie ze swoim wikarym do Kabwe, miasteczka powiatowego. Po chwili z samochodu wyszedł uśmiechnięty starszy pan. Przedstawił się jako ks. Adam Kozłowiecki. Mimo że widzieliśmy się po raz pierwszy, po godzinie miałem wrażenie, jakbym go znał od dawna. Bezpośredni, niestwarzający dystansu, pogodny, uśmiechnięty, inteligentny. Miał wtedy 77 lat. Powiedział, że będzie moim częstym gościem, bowiem Mulungushi leży pośrodku drogi między Lusaką a Chimgombe, gdzie pracuje jako szeregowy misjonarz.

Misje, sum i kardynał   Archiwum ks. Z. Wiatrka Ks. kard. Kozłowiecki i ks. Zbigniew Wiatrek na placówce misyjnej. Jak wyglądała placówka misjonarza Afryki?

– Od początku chciałem odwiedzić najstarszą misję w Zambii. Okazja nadarzyła się niebawem. Ks. Marceli wracał z Kabwe. Zabrał mnie na kilka dni. W drodze powiedział, że za nami jedzie ks. kardynał z grupą jezuitów, a w domu nie ma nic do jedzenia. Nie zdążył nic upolować. Powiedział: „Będę jechał wolno, a ty zbieraj grzyby. Tylko uważaj, bo pod kapeluszami mogą być węże”. Wokół było mnóstwo grzybów, podobnych do naszych pieczarek, tylko że kapelusze dochodziły do pół metra. Szybko nazbierałem przyczepę. Tego dnia padał deszcz, a droga do Chimgombe jest bardzo kręta i wyboista. Naturalnie, kiedy dojechaliśmy do misji, na przyczepie pozostało zaledwie kilka pogniecionych grzybów. Kiedy przyjechał kard. Adam, śmiał się do rozpuku z naszego grzybobrania. W Chimgombe spędziłem tydzień. Wszystko mnie ciekawiło. Pośrodku misji znajdują się: kościół z czerwonej cegły, zabudowania mieszkalne i gospodarcze. Są szkoła podstawowa i ośrodek zdrowia. W Chimgombe jest też mała elektrownia – prądu wystarcza na trzy godziny wieczorem. Jest też lotnisko, przez które może dotrzeć flying doctor.

Jakim człowiekiem, kapłanem, misjonarzem był ks. kardynał?

– Wtedy w Chimgombe po raz pierwszy miałem okazję dłużej rozmawiać z ks. kardynałem. Był gawędziarzem. Całymi godzinami opowiadał o Afryce, historii tego kontynentu, o Rodezji – dawnej kolonii brytyjskiej, z której w roku 1964 powstała Zambia. Wyjaśniał, jak prawo brytyjskie nie pozwalało Ojcom Białym na budowę okazałych kościołów w dużych ośrodkach. Z tego też powodu katedra katolicka w Lusace to mała kapliczka w porównaniu z okazałą anglikańską świątynią. Kardynał do końca życia pracował jako zwykły misjonarz. Mógł zamieszkać w domu arcybiskupim w Lusace. On jednak wybrał Chimgombe. Tam miał skromne mieszkanie. Jeden duży pokój wypełniony książkami. Na środku stał stół. Przy ścianie żelazne łóżko. W kącie było biurko. Pisał bardzo dużo listów. Rocznie ponad 1000. Był niewolnikiem korespondencji. Kontakty utrzymywał z całym światem. Był dla nas bardzo życzliwy. Organizował misjonarzom przeróżną pomoc. Pomagał w zakupie samochodu niezbędnego do pracy misyjnej, szukał środków na realizację projektów. Zawsze emanowało z niego ciepło, serdeczność, szacunek dla człowieka. Uważał ewangelizację za najważniejszą sprawę Kościoła, często powtarzał: „Praca kapłana nigdy nie jest skończona”. Niestrudzenie pomagał ks. Marcelemu, odprawiał nabożeństwa w kościele i kaplicach dojazdowych. Prowadził rekolekcje dla kapłanów i sióstr zakonnych. Często siadał w pustym kościele i odmawiał Różaniec bądź modlił się z brewiarza. Nigdy się nie nudził.

Misje zaprawiły go do różnych awaryjnych sytuacji.

– Podczas pory deszczowej, gdy odwiedziłem Chimgombe, pewnego wieczoru nagle zgasło światło. „Musimy iść do naszej elektrowni, aby zobaczyć, co się stało, bo jak wróci mój proboszcz, to nas zbeszta, żeśmy nie dopilnowali misji” – zakomenderował ks. kardynał. Założyliśmy płaszcze, zabraliśmy latarki i wąską ścieżką poszliśmy w kierunku wzgórza, przy którym była elektrownia wodna. Gdy weszliśmy do środka, zauważyliśmy zablokowaną przez dwumetrowego suma turbinę. Z kardynałem uporaliśmy się z problemem, a połowa suma, którą wyłowiliśmy, posłużyła na obiady na cały tydzień.