Kongo. Męczennicy codzienności

Wydział Misyjny

publikacja 03.02.2022 11:20

Misjonarze pochodzący z regionu tarnowskiego i sądeckiego prowadzą tam szkoły, internaty, domy dziecka, opatrują, leczą, ewangelizują, chcą wychowywać na dobrych ludzi i prowadzić do Boga.

Na razie trzeba poczekać na efekty nakręconych materiałów... Wydział Misyjny Na razie trzeba poczekać na efekty nakręconych materiałów...

Jak już wcześniej informowaliśmy, na przełomie grudnia i stycznia gościła w Kongu Brazzaville salezjańska ekipa filmowa (Michał Król, ks. Roman Sikoń i ks. Andrzej Król), zbierająca materiał do powstającego filmu o naszym misjonarzu-męczenniku ks. Janie Czubie, a także o naszych misjonarzach, którzy na przestrzeni niemal 50 lat pozostawili w Kongu ślady swojej misyjnej działalności.

- Wędrujemy po Kongu szukając śladów ks. Jana Czuby, zamordowanego w Loulombo ponad dwadzieścia lat temu. Naszymi przewodnikami są ks. Bogdan Piotrowski pochodzący z Wojnicza, proboszcz parafii Chrystusa Zmartwychwstałego i Bożego Miłosierdzia w stolicy Brazzaville i ks. Karol Kuźma pochodzący z Tęgoborzy, budujący aktualnie z ks. Maciejem Fleszarem kościół, również w stolicy, w dzielnicy Diata.

Podziwiając gorliwość i efekty pracy wymienionych kapłanów, jak i odwiedzonego przez nas ks. Mariana Pazdana, który przepracował w lesie tropikalnym ponad 25 lat, jedyne co przychodzi mi do głowy, to wdzięczność i ogromny szacunek. Spotykamy naocznych świadków śmierci ks. Jana, rozmawiamy z ludźmi, którzy go znali, przeprowadzamy wywiady z misjonarzami, katechistami, parafianami, pszczelarzami, tymi, dla których ks. Jan był kimś ważnym - opowiada ks. Andrzej.

Filmowiec i duszpasterz wspomina też o dwóch siostrach józefitkach, które wywarły na nim wielkie wrażenie.

- Pierwsza to Noemi, która pracuje w jedynym w całym kraju szpitalu dla trędowatych. Chętnie nas oprowadza po salach dla chorych, gabinetach zabiegowych i mini aptece, aż wreszcie prowadzi nas do swojego malutkiego gabinetu, gdzie na tzw. czarną godzinę ma leki dla najbardziej potrzebujących i środki opatrunkowe, które, aby zaoszczędzić, tnie z dużych rolek, dając tym samym pracę sierotom i półsierotom. Następnie środki te są sterylizowane i ponownie używane. Siostra mówi, że najwięcej potrzebuje właśnie ich. To, co uderza, to fakt, że podczas zmiany opatrunków trędowatym Noemi nie używa jednorazowych rękawiczek ochronnych. Szok! Dla nas, żyjących w czasie covidowej zarazy, dezynfekujących i odkażających się na każdym kroku, jest to czymś niepojętym. Już widzę i słyszę te komentarze i wylewający się hejt o nieodpowiedzialności, braku rozsądku, czy wręcz głupocie. S. Noemi ze spokojem tłumaczy, że przecież oni to czują i wiedzą, że ona robi to ze względu na miłość do Chrystusa. Skoro On ją do nich posłał, to ją także ochrania. Mówi to z taką siłą przekonania, że z tym się już nie dyskutuje. I tak przez ostatnie trzydzieści kilka lat. Wszystkich, których to zachowanie siostry martwi, informuję, że s. Noemi często dezynfekuje ręce. Patrzyłem na żywcem rozkładające się ciało człowieka i na siostrę pochyloną z wielką miłością nad „cierpiącym Chrystusem”. Piszę szczerze, że ja w tym momencie musiałem wyjść na zewnątrz. Dla kogoś, kto pierwszy raz widzi osoby cierpiące na trąd, widok ten jest bardzo trudny – podkreśla ks. Andrzej.

Drugą postacią jest s. Lilioza pochodząca z Binczarowej. - Gościmy u niej w Nowy Rok i ku naszej uciesze czujemy się jak w domu. Jemy polski obiad. Jest czas kolędowy, więc śpiewamy kolędy, także specjalnie dla Liliozy - Li li li li laj…. Siostra oprowadza nas po szkole, którą budowała przez lata, święcimy każdy kąt, bo to przy okazji i wizyta duszpasterska. Wszędzie czysto, schludnie, tak po naszemu. Na zewnątrz dużo kwiatów, które teraz są w rozkwicie, bo to pora deszczowa, taka późna wiosna dla nas. Podziwiamy krzewy, drzewa mango i awokado. S. Lilioza wspomina ks. Jana i to, co stało się jego swoistym testamentem: „wszystko w ręku Pana, zostaję na miejscu do końca”, „to jest moja misja, to jest moja parafia, to są moi parafianie”. Ta postawa w konsekwencji doprowadziła do jego tragicznej śmierci. Wielu uznaje, że zginął śmiercią męczeńską. Choć okazuje się, że ks. Bogdan, s. Noemi czy s. Lilioza, którzy pracowali tutaj w czasie wojny, przeżywali podobne historie. Lilioza i Noemi są tego samego zdania: po prostu taka była wola Boża. S. Lilioza opowiada, że podczas adoracji Najświętszego Sakramentu kula przeleciała tuż nad jej głową. S. Noemi z kolei twierdzi, że gdyby nie głęboki rów ściekowy, w którym się ukryła, to też pewnie by już nie żyła. Pomimo upływających lat ciągle myślą do przodu. S. Lilioza potrzebuje agregatu prądotwórczego, ale jak usłyszała od nas o fotowoltaice uznała, że to byłoby pewnie i lepsze. Może ktoś z czytających przedsiębiorców pomoże. Siostra potrzebuje agregat prądotwórczy o mocy 60 KW. Budujący się kościół pw. św. Jana Pawła II na Diacie u ks. Karola i ks. Macieja ma dopiero ukończone część robót ziemnych - mówi kapłan.

Kilkutygodniowe przebywanie z misjonarzami i misjonarkami pozwoliło ks. Andrzejowi na konkluzję, że nasi misjonarze żyją tutaj i pracują, modlą się, uczą Kongijczyków tego, co wynieśli z domów rodzinnych, z naszej kultury.

S. Lilioza z dumą mówi, że polskość jest w nas, religia, w jakiej zostaliśmy ukształtowani, domowe wychowanie, jakie otrzymaliśmy, nasza wrodzona zaradność, to wszystko po to, by dzielić się z innymi. Dlatego prowadzą szkoły, internaty, domy dziecka, opatrują, leczą, ewangelizują, chcą wychowywać na dobrych ludzi i prowadzić do Boga.

- Brakuje mi słów uznania, a jedyne co przychodzi mi do głowy - w kontekście ks. Jana Czuby - to to, że oni także są męczennikami, ale codzienności, choć żadna ze spotkanych osób pewnie tak tego nie nazwie. Są męczennikami codzienności, służą, spalają siebie dla innych, pomimo wielu chorób, malarii, nadciśnienia, opuchniętych nóg i codziennego zmęczenia w temperaturach tropiku, czyli 30oC i więcej. «Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś swoje życie oddaje za przyjaciół swoich» (J 15,13). Słowa, które czytam na grobie ks. Jana Czuby, realizują polscy misjonarze i misjonarki z ziemi tarnowskiej i sądeckiej - dodaje ks. Andrzej.