Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych

Agnieszka Gieroba

publikacja 02.01.2022 08:00

Rodzice s. Magdaleny byli niewierzący. Tato był komunistą z przekonania. Wierzył, że to system, który zapewni ludziom raj na ziemi. Pan Bóg w tych ramach się nie mieścił, więc w życiu rodziny Florów Go nie było.

S. Magdalena odnalzała Pana Boga w dorosłym życiu. Agnieszka Gieroba /Foto Gość S. Magdalena odnalzała Pana Boga w dorosłym życiu.

Choć dom był niewierzący w Boże Narodzenie rodzina zasiadała do uroczystej wieczerzy. O Jezusie nikt nie rozmawiał, ale On cierpliwie czekał, by móc się narodzić w sercach ludzi.

- Moja mama pochodziła z wierzącej rodziny, ale kiedy miała 6 lat wybuchła wojna i z dzieckiem o wierze nikt nie rozmawiał. Jako młoda dziewczyna poznała tatę, zakochała się, wyszła za mąż. Ślubu kościelnego oczywiście nie było, a rodzina taty odcięła się od rodziców w związku z ich komunistycznymi przekonaniami – opowiada s. Magdalena Flor kapucynka NSJ .

Kiedy jednak nadchodziły święta i w tej rodzinie, żyjącej z dala od Pana Boga, sprzątano porządnie cały dom, ubierano choinkę i przygotowywano uroczystą kolację.

– Nawet kolęd słuchaliśmy, choć nic nie rozumieliśmy z ich treści. Święta były czasem rodzinnego świętowania, gdy dostawaliśmy upominki i w sklepach pojawiały się pomarańcze. O Jezusie, który się rodził nikt nie mówił, a nam dzieciom, które nigdy o Nim nie słyszały, jakoś wcale to nie przeszkadzało – wspomina siostra.

Dziś z pespektywy tak wielu lat s. Magdalena widzi, że Bóg czuwał nad nimi, niezależnie od wszystkiego.

– Moja mama była zwyczajnie dobrym człowiekiem. W domu była ósemka dzieci i uczono nas, że trzeba sobie pomagać i być wrażliwym na potrzeby drugiego człowieka. Ojciec był surowy, nie dyskutowało się z nim, a jego zdanie i opinie przyjmowane były bez szemrania. Mimo wszystko to był spokojny dom, w którym my dzieci dobrze się czuliśmy. Pierwszy raz zrodziło się we mnie pytanie o sens życia, gdy niespodziewanie zmarł mój brat. Wówczas zaczęłam się zastanawiać nad tym, czym jest życie, skąd się bierze i czy tak po prostu się kończy, że znikamy? Jednak dla mnie małej jeszcze dziewczynki te pytania były zbyt trudne – wspomina siostra.

Po skończeniu liceum wyjechała z rodzinnego Biłgoraja na studia pedagogiczne do Warszawy. Był rok 1980. Z racji studiów miała do czynienia z młodocianymi przestępcami, ludźmi pogubionymi w życiu, którzy robili różne złe rzeczy, ale nie dlatego, że byli źli, ale dlatego, że nie mieli dobrych rodzin, które pokazałyby im, że można żyć inaczej. Wydawało się jej to takie niesprawiedliwe.

 – Nosiłam w sobie niepokój, który nie ustawał. Nie miałam pojęcia, że może ktoś ma plan dla mojego życia. Ja go nie miałam i czułam się bardzo zagubiona. Czas pokazał mi jednak, że Duch Święty, o którym nie miałam pojęcia, prowadził mnie rok po kroku. Konkretny przykład, gdy zdawałam na studia, rano przejrzałam sobie jedno pytanie z setek jakie trzeba było przygotować i to właśnie pytanie wylosowałam. Byłam w takim szoku, że to możliwe, że pomyślałam, że chyba ktoś o mnie zadbał, ale kto nie miałam pojęcia – wspomina s. Magdalena.

W 1981 roku umiera kard. Stefan Wyszyński. Jego ciało wystawione było w kościele na Krakowskim Przedmieściu i można było tam pójść i chwilę się pomodlić. Ktoś ze znajomych zaproponował by Magda też poszła.

– Nie byłam wierząca, ale to wydarzenie było jakoś tak znaczące, że z ciekawości się zgodziłam. Żeby dostać się przed trumnę, trzeba było stanąć w ogromnej kolejce. Czekaliśmy w niej jakieś 3-4 godziny, ale ani przez chwilę nie byłam znużona. Dotarłam do trumny, spojrzałam na niego i czułam jakieś poruszenie w sercu, ale nie potrafiłam go nazwać. Dziś myślę, że moje nawrócenie też zawdzięczam kardynałowi Wyszyńskiemu. Pewnie spojrzał na mnie i zobaczył, że tu to trzeba coś zadziałać. I tak się stało – mówi siostra.

Coraz dotkliwsza pustka w jej sercu i poczucie bezsensu życia, w którym na nic nie mamy wpływu uwrażliwiły ją na słowa Jana Pawła II, który w tamtym czasie pielgrzymował do Polski. Było to wydarzenie nie tylko religijne, ale i społeczne, którym interesowali się chyba wszyscy. Wtedy Magdalena usłyszała jak papież mówi, że bez Chrystusa człowiek nie może zrozumieć ani samego siebie, ani drugiego człowieka.

– To było o mnie, bo ja nic nie rozumiałam. Buntowałam się, że wartość człowieka ocenia się po jego wyglądzie czy majątku. To było dla mnie takie niesprawiedliwe i dołujące, że przychodziły mi nawet przez myśl pokusy by skończyć ze sobą. Wtedy spotkałam człowieka świeckiego bardzo wierzącego, który był zaangażowany w pierwszą w Polsce wspólnotę Odnowy w Duchu Świętym przy kościele św. Marcina w Warszawie, gdzie pracowały siostry od Matki Elżbiety Róży Czackiej. One opiekowały się nie tylko niewidomymi na ciele, ale i na duszy prowadząc spotkania przygotowujące do chrztu dorosłych. Kiedy mój znajomy dowiedział się, że jestem nie ochrzczona, zaprowadził mnie tam. Była nas tam grupa około 50 młodych ludzi, głównie dzieci wojskowych i komunistów. Wraz ze mną zaczęła tam chodzić moja rodzona siostra też studiująca w Warszawie i młodszy brat, który specjalnie na spotkania przyjeżdżał – opowiada s. Magdalena.

Wraz z poznaniem Boga przychodziło poznanie samej siebie, co nie było łatwym doświadczeniem.

– Widziałam wówczas, jak wielki bałagan panuje w moim wnętrzu. Zderzenie ja idealnego z ja realnym było bolesne, ale świadomość, że dla Boga nie ma nic niemożliwego przynosiła taką radość, że szłam za tym w ciemno – wspomina siostra. Tak przyjęła najpierw chrzest, potem pierwszą komunię i bierzmowanie.

– Dorośli zwykle te sakramenty otrzymują jednocześnie, w naszym przypadku jednak siostra zdecydowały, że będą nam dozować, byśmy mogli bardziej zapuścić korzenie w Bogu. Do komunii więc przystąpiłam trochę później podczas porannej Mszy św. w kościele św. Marcina w obecności sióstr. Moje serce zalała wtedy wielka cisza, w której był tylko Bóg. Po latach niepokojów było to wytchnienie – mówi s. Magdalena.

W tym czasie też zachorował tato s. Magdaleny. Kolejne udary odebrały mu sprawność i utrudniły mowę. Okazało się, że żaden z kolegów komunistów nie został przy nim.

– Tato okazał się już niepotrzebny, więc nikt go nie odwiedzał i nie dbał o niego z wyjątkiem rodziny. Było też widać, że system komunistyczny się wali, że to jednak była wielka pomyłka. Widząc chorego ojca miałam przekonanie, że jego dni są policzone i trzeba mu pomóc wrócić do Boga. Tak się stało, dzięki pomocy kapłana, który przychodził do niego, tato się wyspowiadał, a miesiąc przed śmiercią wziął z mamą ślub kościelny. Byłam przy jego śmierci modląc się za niego, a on pełen pokoju odszedł. To kolejna łaska, jakiej byłam świadkiem – wspomina siostra.

Po obronie pracy magisterskiej, znalazła pracę w Warszawie jako pedagog. – Bardzo lubiłam swoje zajęcie, miałam mieszkanie, utrzymywałam się samodzielnie, czego chcieć więcej? A jednak wciąż zadawałam sobie pytanie, jak uporządkować swoje życie. Chodziłam na modlitwę i do spowiedzi do kościoła kapucynów. Tam trafiłam na o. Piotra, który jakby czytał w moim sercu. Stawiał jasne pytania i pomagał rozeznać czego chce ode mnie Bóg. Z jego pomocą zaczęłam badać, czy powołanie jest moją drogą. Kiedy odpowiedziałam, że tak, o. Piotr zapytał mnie o jakim zgromadzeniu myślę. Powiedziałam, że chciałabym zostać kapucynem, ale jestem kobietą więc to nie jest możliwe. Wtedy dowiedziałam się, że jest w Polsce w Lublinie od niedawna zgromadzenie sióstr kapucynek NSJ – opowiada siostra. Nigdy wcześniej o nim nie słyszała, dostała więc ulotkę z podstawowymi informacjami i gdy zaczęła czytać wiedziała, że to właśnie to. – W tym czasie o. Piotra przeniesiono do Lublina, gdzie siostry miały swój dom. Przyjechałam tu na rozmowę. Otworzyła mi siostra, przyjrzałam się jej i zrobiło mi się żal, że muszę pod welon schować moje piękne długie włosy. Wtedy pomyślałam, że chcę Bogu oddać życie, a włosów mi żal i serce zalał pokój – wspomina s. Magdalena.

Do domu sióstr w Lublinie miała się zgłosić w połowie sierpnia, ale wcześniej z młodzieżą pojechała do Częstochowy na spotkanie z Janem Pawłem II. Mieszkali tam za miastem na polu namiotowym w oczekiwaniu na Światowe Dni Młodzieży, gdy pewnego dnia coś zaczęło się dziać z jej wzrokiem.

- Jeden z ojców kapucynów, który opiekował się naszą grupą zabrał mnie do szpitala w Częstochowie, gdzie po badaniu okazało się, że odkleiła mi się siatkówka i grozi mi utrata wzroku. Chciano mnie od razu zostawić w szpitalu, ale uprosiłam bym mogła wrócić do Warszawy. Ojcowie kapucyni załatwili mi transport, który musiał już być w pozycji leżącej. Wszyscy ciągnęli do Częstochowy, a ja wyjeżdżałam z niej nie doczekawszy spotkania z papieżem. Wiara jednak pozwoliła mi czuć się wolną. Oddałam się całkowicie Bogu – opowiada siostra.

Po przejściu operacji i powrocie do zdrowia mogła z opóźnieniem zgłosić się do Lublina i zacząć życie we wspólnocie sióstr kapucynek NSJ, które w swym charyzmacie mają opiekę nad dziećmi. Wykształcenie pedagogiczne okazało się bardzo potrzebne. Od tamtego czasu minęło 26 lat. Od dwóch lat s. Magdalena posługuje we wspólnocie na Słowacji.