Lekarka trędowatych

Beata Zajączkowska

publikacja 29.01.2011 23:00

Praca wśród trędowatych nie była marzeniem jej życia. Bóg dał jednak natchnienie i siłę.

Lekarka trędowatych Beata Zajączkowska Dla wszystkich trzeba znaleźć czas. I przyjrzeć się ich problemowi.

Doktor Helena Pyz prowadzi Ośrodek Rehabilitacji Trędowatych Jeevodaya w Indiach. Stygmat choroby uczyła się akceptować od swych dziecięcych lat. W podstawówce zachorowała na Heine-Medina. Po żmudnej rehabilitacji pozostało porażenie prawej nogi i nieodłączne kule.  Długie pobyty w szpitalach sprawiły, że spodobała jej się medycyna i została internistą. O tym, że w Jeevodaya trędowaci potrzebują lekarza usłyszała na imieninach u koleżanki. Na paszport i wizę do Indii czekała dwa lata. Wyjechała gdy w Polsce trwały obrady Okrągłego Stołu. Ktoś jej powiedział: „Jak zobaczysz, że to nie twoje, to wracaj”. I tak mięły 22 lata. Misjonarka z Instytutu Prymasa Wyszyńskiego zauważa, że wciąż największym problemem jest zbyt późne wykrywanie trądu i społeczne odrzucenie.

Z lekarką trędowatych rozmawia Beata Zajączkowska.

Rozszyfrujmy na początku nazwę ośrodka Jeevodaya

- Słowo to w sanskrycie znaczy świt życia.Trędowaty to człowiek pozbawiony wszelkich praw, wyrzucony poza nawias społeczeństwa. I dla takich właśnie ludzi powstał ten ośrodek. Ma im dać szansę w powrocie do normalnego życia. Nie jest to jednak takie proste jak by się wydawało nawet przy najnowszych osiągnięciach medycyny. Nie wystarczy tylko wyleczyć choroby. Potrzebna jest też ogromna praca nad pacjentem, który z powodu trądu czuje się wykluczony. Indyjskie społeczeństwo jest bezlitosne. Człowiek okaleczony w wyniku trądu praktycznie nie ma szans powrotu do normalnego życia. Okaleczone ciało jest stygmatem naznaczającym na zawsze. Taki trędowaty nie może żyć w swojej wiosce, często rodzina się go wyrzeka, niejednokrotnie z najbliższymi jest zmuszony do opuszczenia domu w którym żył całe lata. Wówczas przeważnie trafia do koloni dla trędowatych, będącej odpowiednikiem najuboższych slumsów, gdzie żyją wyłącznie trędowaci i ich rodziny. Właśnie z myślą o takich ludziach przed 40. laty ks. Adam Wiśniewski stworzył Jeevodaya. Ten ośrodek w zamyśle polskiego pallotyna miał być dla nich startem w nowe życie.

Według Światowej Organizacji Zdrowia co roku przybywa ok. 250 tys. trędowatych na świecie. Obecnie są ich 3 mln, z czego 70 proc. chorych żyje właśnie w Indiach. Dlaczego wciąż jest to tak ogromny problem?

- Trąd we współczesnym świecie nie jest problemem medycznym, ale społecznym. Polega przede wszystkim na wykrywaniu choroby. Dopóki nie będzie łatwego dotarcia pacjenta do lekarza nie ma mowy o zwalczeniu trądu. Ja mam ciągle świeże przypadki trądu. Przychodzą ludzie którzy zachorowali miesiąc temu, ale i tacy, co są chorzy już do kliku lat, niektórzy już okaleczeni. I to jest zasadnicza różnica. Trąd wcześnie zdiagnozowany można zupełnie wyleczyć i nie daje żadnych powikłań, kiedy jest zaniedbany mamy do czynienia z poważnymi okaleczeniami. Trąd to choroba zakaźna, bakteryjna. Skuteczne leczenie trwa od kilku miesięcy do dwóch lat. Wciąż niestety nie wykryto jeszcze szczepionki przeciwko trądowi.

W Polsce była Pani internistą…

- …a tu mam co najmniej kilka specjalizacji! Jestem po trosze okulistą, laryngologiem, ginekologiem, położną, pediatrą i zwłaszcza dermatologiem. Musiałam poznać choroby tropikalne, a przede wszystkim nauczyć się trądu ponieważ jak wyjeżdżałam moja wiedza na ten temat była nikła. Praktycznie wiedziałam o trądzie tyle ile wyczytałam sama w encyklopedii…

Pracuje Pani w Indiach ponad 20 lat, czy przez ten czas skala problemu uległa zmniejszeniu?

- Tak, zdecydowanie. Na początku mego pobytu diagnozowałam ok. 500 nowych przypadków rocznie, obecnie jest ich trzy razy mniej. Trąd wykrywam często przypadkowo, przy okazji innych badań. Pacjenci docierają do Jeevodaya nawet z terenów odległych o ponad 200 km. Przychodzą, bo jest tu „biały lekarz” leczący za darmo. Przyjmujemy wszystkich. Leczymy też bardzo rozpowszechnioną gruźlicę i to nie tylko płuc, ale dosłownie wszystkich narządów. Prowadzimy też program pomocy dla chorych na HIV/AIDS. Zapewniamy nie tylko poradę lekarza, ale również bezpłatne leki, opatrunki. Żeby tylko chcieli te leki systematycznie przyjmować, to już byłby duży sukces. Świadomość, że z trądu można zupełnie wyzdrowieć jest wciąż bardzo mała.

Wielu z Pani współpracowników to wyleczeni trędowaci, niektórzy bez palców u dłoni…  

- To najlepsi współpracownicy. Nie boją się dotknąć chorych. Hinduski lekarz wciąż nie dotknie pacjenta trędowatego. Nie żeby się bał, że sam się zarazi, tu wiedza jest już wystarczająca. Wie, że jeśli zacznie leczyć trędowatych to inni pacjenci do niego nie przyjdą. I w tym jest cały problem. To już ks. Wiśniewski pierwszych współpracowników znalazł wśród trędowatych, ja po latach weszłam w ten system, uważam że się doskonale sprawdza i tak jest po dziś dzień. Oni rozumieją pacjenta, wiedzą jakie są ich prawdziwe problemy. Są też ważnym przykładem dla chorych mówiącym: ty też możesz wyzdrowieć.

Czyli trąd to stygmat, który naznacza nie tylko chorego ale też całą jego rodzinę?

- Trędowaci są poza jakąkolwiek społecznością, żyją w osobnych koloniach na obrzeżach miast, mają osobne studnie. Praktycznie ze społeczeństwem nie łączy ich nic. Nawet jeśli wcześniej należałeś do najwyższej kasty braminów to trąd strąca cię na samo dno tego systemu. Ich dzieci, nawet jeśli nie zarażą się trądem, a możliwości zarażenia mają dużo większe niż reszta społeczeństwa, też są naznaczone tą chorobą. Nie mogą pójść do szkoły publicznej ponieważ inne dzieci nie usiądą z nimi w ławce, ich rodzice zaprotestują. Mają praktycznie jedną przyszłość: ulicę. Rodzice zabierają je ze sobą i wspólnie żebrzą. Dzieci uczą się wyłącznie żebractwa albo zbierania odpadków ze śmietników, niestety także tego jak kraść. Najgorsze jest to, że kiedy widzą w jaki sposób traktowani są ich rodzice i one od najmłodszych lat też doznają w ten sposób odrzucenia. Kiedy do naszego ośrodka przychodzą pięcio-, sześcioletnie maluchy często musimy oduczyć je grzebania w śmietnikach. Musimy nauczyć je poczucia elementarnej godności ludzkiej, żeby nie uciekały kiedy chcę je chociażby pogłaskać po głowie. Na ogół są traktowane bardzo źle, jako dzieci trędowatych.

Czy ten zaklęty krąg można przerwać. Czy „dzieckiem trędowatego” jest się przez całe życie?

- Bardzo trudno jest wyjść z tego zamkniętego koła ubóstwa i żebractwa. Mamy jednak pewne osiągnięcia, są to dzieci wykształcone u nas w ośrodku. Jeżeli udało się im zdobyć choćby podstawowe wykształcenie (umieją czytać i pisać) mogą pójść np. do sklepu pomagać. To daje już szansę na jakieś godziwe utrzymanie. Proszę pamiętać, że w społeczeństwie indyjskim w małych miasteczkach i na wsiach nadal jest ogromny problem analfabetyzmu, stąd nawet podstawowe wykształcenie jest dla naszych dzieci ogromną szansą. W naszym ośrodku jest ok. 500 dzieci z rodzin dotkniętych trądem. Dzięki temu rosną nadzieje, że nie trafią na ulicę tak jak ich rodzicie i że nie czeka ich życie żebraków.

Czego się Pani nauczyła przez te lata pracy z trędowatymi?

- Że nie wystarczy tylko dawać, ale trzeba też od nich wymagać. Kiedy czują się komukolwiek potrzebni, to dopiero wtedy odkrywają, że sami mają jakąś wartość. Nauczyła mnie tego na początku mojej pracy pewna kobieta. Na imię ma Videshani. Właściwie chciała umrzeć. Przestała zupełnie jeść. Kiedy dotarła do nas była skrajnie wyczerpana, była dojrzałą kobietą, a ważyła 19 kg. Była ciężko okaleczona. Zaczęłam ją karmić, szło to bardzo opornie. Pewnego dnia do ośrodka trafiła inna kobieta w dużo cięższym stanie i musiałam się nią zająć. Wymagało to wiele wysiłku. Pamiętam jak pewnego dnia siedziałam wykończona na brzegu łóżka i poprosiłam: „Videshani, przynieś mi wody”. W jednej sekundzie nastąpiła w niej jakaś metamorfoza. Tego uśmiechu nigdy nie zapomnę. Była szczęśliwa, że mogła mi podać szklankę wody! Niby nic. Właśnie wtedy zrozumiałam, że nie wystarczy dawać, trzeba też czegoś od nich chcieć. Wówczas następuje jakieś przełamanie. Odkrywają, że nie są śmieciem, czy jakimś wyrzutkiem społecznym, ale że są ludźmi i, że co więcej mogą jeszcze pomóc innym, nawet jeżeli tylko w minimalny sposób. Posprzątać ośrodek, wyprać ubrania dzieci, zrobić torebkę z papieru, przebrać ryż, co często tymi okaleczonymi rękami robią, czy przygotować bandaże… To jest właśnie to COŚ, w co się mogą włączyć i na tym polega ostatni stopień rehabilitacji - pokazać im, że są potrzebni.

Czy jest szansa na pełną integrację?

- Powolutku coś się zmienia.Już kilka lat temu zaczęłam posyłać dzieci do szkół na zewnątrz, do wyższych klas. Oczywiście byli to uczniowie bez widocznych zmian po trądzie, ale jednak pochodzący z ośrodka dla trędowatych. Zdarzało się, że musiałam napisać zaświadczenie, że dziecko jest zdrowe, ale to wszystko. Teraz już u nas w ośrodku można skończyć pełne 12 klas, a to otwiera drogę na uniwersytet. Nasza szkoła posiada pełne prawa państwowe. Integracja idzie też w drugą stronę. Ponieważ mamy szkołę na bardzo dobrym poziomie i nasze dzieci bez problemu zdają egzaminy państwowe coraz częściej zgłaszają się do nas zdrowe dzieci i młodzież z okolicznych wiosek. Mamy też pracowników z zewnątrz m.in. nauczycieli czy ogrodników. Dzięki pracy u nas utrzymuje się co najmniej 30 rodzin z okolicy. Ta integracja w naszym najbliższym środowisku powoli więc się dokonuje. Ale czy to jest rzeczywiście zaakceptowanie trędowatego? Trudno powiedzieć.

Nie marzyła Pani, tak jak założyciel ośrodka ks. Wiśniewski o pracy wśród trędowatych. Co dodawało sił przez te wszystkie lata?

- Wyjeżdżałam z Polski bez wielkiego entuzjazmu. Wcześniej nie myślałam, by spędzić życie wśród trędowatych. Pan Bóg jednak pokazał konkretną potrzebę, a ja – w końcu byłam lekarzem i członkinią instytutu świeckiego – tylko na nią odpowiedziałam.Czuję się wyróżniona tym, że mogę tu pracować. Ja im jednak „nie niosę pomocy”, ja jestem z nimi. Mamy różne korzenie, należymy do różnych kast i nie wyznajemy jednej religii, ale stanowimy jedną rodzinę trędowatych. I każdy ma tu swoje zadanie do spełnienia. Ja leczę, inni pielą ogród, a jeszcze ktoś inny gotuje jedzenie. Codzienność. Radością na pewno są moje dzieci, które dosłownie udało mi się wyrwać ze szponów śmierci. Niestety nie wszystkie… Takich zdrowych, radosnych dzieciaków jest już jednak spora gromadka i to jest ogromna satysfakcja. Wielką radością jest wyleczyć trędowatego i wiedzieć, że nic mu już nie grozi; ogromną satysfakcją jest wykształcić młodego człowieka i zobaczyć, że stanął na własnych nogach, że ma zawód, może założyć i utrzymać swoją rodzinę. W tych latach pomagały mi też słowa: jeśli zostawisz ojca i matkę to zyskujesz stokroć więcej… Ja mam prawie 500 dzieci w ośrodku, naprawdę dużo więcej zyskuję niż daję i dlatego, kiedy słyszę jakieś takie „ochy” i „achy” jaka to ja jestem wspaniała, to sobie myślę, że to ciężka przesada. Ja zyskuję dużo więcej, każdego dnia.