Karp, cola i Skype

Jacek Dziedzina

publikacja 05.01.2011 07:21

Trzy Pasterki w jednym kościele? W polskiej parafii w Londynie to norma. Ponad 80 proc. Polaków pracujących w Wielkiej Brytanii spędza święta na Wyspach.

Karp, cola i Skype Jurgen Appelo / CC 2.0 Karp, sałatki warzywne, kluski z makiem, bigos, barszcz z uszkami, ryba po grecku i... cola?

Jedną nogą jesteś tutaj, drugą w Polsce. Najbardziej czujesz to właśnie teraz. A w Wigilię, po kolacji, to wszyscy siedzą na Skypie, żeby choć trochę z rodziną pogadać. Bilety do Polski są teraz beznadziejnie drogie. Dwie, cztery stówy! Funtów. A gdzie jeszcze prezenty. No i wolnego nie dostaniesz w grudniu. Jest busy. Taka robota. Typowe refleksje polskich imigrantów. Podczas gdy w kraju lotniska przyjmują dziesiątki tysięcy przylatujących na święta Polaków, jeszcze większa ich liczba zostaje w tym czasie w Wielkiej Brytanii. Tylko tutaj smażony karp smakuje dobrze z coca-colą. Serio.

Linia się zawiesza
Haverhill w hrabstwie Suffolk we wschodniej Anglii. Do studenckiego Cambridge 21 mil. Do lotniska Stansted 23 mile. Ewa i Tomek, młode małżeństwo ze Śląska, w tym roku jednak nie lecą do Polski na święta. – Ja akurat mam wolne w tym czasie, ale żona już 26 grudnia idzie do pracy. Nie dostanie urlopu – mówi Tomek. W Anglii mieszkają od sześciu lat. W tym czasie tylko jeden raz udało im się spędzić Boże Narodzenie z rodziną w Polsce. – I tak trochę tu utknęliśmy – przyznają. Wigilię w tym roku spędzą u znajomych, którzy także zostają na miejscu, bo z małym dzieckiem nie chcą jeszcze lecieć samolotem. – Będzie opłatek, karp, makówki, kapusta, barszcz z uszkami albo zupa grzybowa – wylicza Tomek. I zaraz dodaje: – Żaden karp ani nawet dwanaście potraw nie zastąpi ci rodziny. W Polsce nie wyobrażałem sobie nigdy, żeby spędzać święta z kolegami. A tutaj jestem zmuszony, to w tym momencie są dla mnie najbliżsi. A po wigilii wszyscy i tak siedzą na Skypie. I wiszą na telefonach. Kiedyś jedna z sieci miała taką promocję świąteczną: darmowe rozmowy do Polski. W jednym czasie w Wigilię chyba milion osób naraz dzwoniło do kraju, sieć była całkowicie przeciążona, próbowałem kilkanaście razy – wspomina. W Haverhill nie ma żadnego kościoła katolickiego. – Jeździmy do Cambridge, na Msze po polsku. Tam jest też ksiądz, który nas przygotowywał do ślubu. Na każdej Mszy kościół jest wypełniony po brzegi. W święta jeszcze bardziej.

Grudzień jest busy
Dla Elżbiety to już szósty rok w Bristolu. Ale dopiero drugie Boże Narodzenie na emigracji. – Za pierwszym razem zaprosiliśmy Anglików. Nie wiedzieli, co się dzieje, dlaczego takie jedzenie, opłatek, życzenia – wspomina. – Wszystkie potrawy staraliśmy się przygotować tak jak w Polsce, chociaż nie bardzo nam to wychodziło. Nie było wtedy jeszcze tych wszystkich sklepów z polskimi artykułami. Ciasto z mąki angielskiej nie wychodziło takie, jak trzeba. Ugotowaliśmy nawet kompot z suszonych owoców, ale przy tym całym zamieszaniu zapomnieliśmy o nim i na stole stała… coca-cola – mówi ze śmiechem.

Jurek, w Wielkiej Brytanii również od 2004 roku, pracuje w kasynie w Bristolu. – W zeszłym roku pracowaliśmy w Wigilię do wieczora, więc zasiedliśmy ze znajomymi do kolacji dopiero o 23. Ale musieliśmy przygotować ją dzień wcześniej, gotowaliśmy do 6 nad ranem, potem prosto do pracy. W polskim sklepie kupiliśmy karpia, przygotowaliśmy sałatki warzywne, kluski z makiem, bigos, barszcz z uszkami. Była też ryba po grecku, jak w domu. I cola obowiązkowo – śmieje się Jurek.
Do Polski nie przyjeżdża z powodu pracy. Tylko 25 grudnia jest wolny. – Mamy w kontraktach zapis, że w grudniu nie możemy wziąć urlopu, bo to najbardziej busy (zajęty, pracowity) miesiąc – mówi. Jak wielu rodaków wybiera się do polskiego kościoła przy Cheltenham Road. Jeszcze sześć lat temu na Mszach zjawiało się zaledwie kilkadziesiąt osób. Przeważnie starsza generacja emigracji powojennej. Dzisiaj są tu dwie Pasterki: o godzinie 22 i o północy. A i tak sporo osób stoi jeszcze na zewnątrz. – W tym roku pojadę tam na Pasterkę, mam nareszcie samochód, a to dość daleko ode mnie. A pierwszego dnia pojadę jeszcze raz na nieszpory kolędowe. W zeszłym roku byłem w angielskiej parafii. W polskiej byłem trzy lata temu, kiedy zostałem faktycznie sam na święta – wspomina.

Ksiądz Zygmunt Frączek jest proboszczem polskiej parafii w Bristolu. Przyznaje, że wiele osób nie dojeżdża tu z powodu braku samochodu. To dość daleko od centrum. Ale w każdą niedzielę jest około tysiąca osób. Rozumie powody, dla których większość Polaków zostaje na święta na miejscu. Według jego oceny, decyduje się na to ponad 80 proc. z nich. – Bardzo ciężko jest wziąć wolne w tym okresie – przyznaje. – Widzę natomiast, że coraz częściej to z Polski przyjeżdżają rodziny do swoich krewnych w Wielkiej Brytanii – dodaje. Na samych Pasterkach pojawia się ok. 1500 osób. – Oczywiście to tylko jakiś procent wszystkich Polaków. Jest niestety pewna grupa ludzi, dla których pieniądz stał się wszystkim i do kościoła nie zaglądają. Owszem, mamy świadomość, że część chodzi do angielskich parafii (w Bristolu jest kilkanaście parafii katolickich), ale to wyjątki. Spotykam się czasami z angielskimi księżmi, mówią, że mają u siebie po kilkanaście osób z Polski – dodaje ks. Frączek. Na obczyźnie praktykują też zwyczaj tzw. kolędy. Tutaj trwa to właściwie do Wielkanocy. – Najpierw chodzimy do tej starej emigracji. Później do wszystkich młodych, którzy sobie tego życzą. To często jedna, dwie wizyty w ciągu dnia. Umawiamy się na konkretny dzień, który im pasuje, najczęściej wieczorem, po pracy. Nie mogę stanąć przy ambonie i zakomunikować wszystkim arbitralnie, gdzie i o której godzinie się pojawię. Zupełnie inaczej niż w Polsce.

Londyńczycy
Darek pracuje w jednej z placówek dyplomatycznych w Londynie. – Jestem teraz trochę w rozkroku, jedną nogą tu, drugą w Polsce – mówi. – Żona wróciła z córką do kraju. Codziennie rozmawiamy przez Skype’a, więc związek duchowy się utrzymuje, ale nie mogę jej nawet za rękę potrzymać – przyznaje, że jest mu trudno. Święta spędzą jednak razem, w Londynie. Ksiądz Dariusz Kwiatkowski MIC z polskiej parafii w londyńskiej dzielnicy Ealing pracuje tu od ośmiu lat. Zauważył, że faktycznie coraz częściej świąteczna turystyka obejmuje kierunek odwrotny niż dotąd: z Polski do krewnych w Wielkiej Brytanii przyjeżdżają babcie, dziadkowie, rodzice lub dzieci. Albo i współmałżonek. – Paradoksalnie czasem taniej jest sprowadzić tu rodzinę na kilka dni, niż samemu wyjechać – mówi. – Wiele osób ciągle jednak wyjeżdża do Polski. To są wielkie tęsknoty za rodziną. Biura podróży na tej tęsknocie Polaków zarabiają krocie, bilety kosztują 300–400 funtów i ludzie płacą. Ale jak z nimi rozmawiam po powrocie, to mówią, że było dobrze kilka pierwszych godzin, dni. Potem dopadała ich polska bieda i chcieli jak najszybciej wrócić do Londynu – relacjonuje duszpasterz.
W Wielkiej Brytanii są trzy emigracje. Pierwsza: niepodległościowa, która przybyła w czasie II wojny światowej i tuż po niej. – Oni są już „stąd” – opisuje ks. Dariusz. – Jedna z takich osób powiedziała mi kiedyś: „Wie ksiądz, jaka jest różnica między wami a nami? Wy macie dokąd wrócić, macie w Polsce domy, a my nie”. To w większości dzieci tych pierwszych imigrantów, mają dziś 50, 60 lat. Zwracają wielką uwagę na przeżywanie świąt po polsku. Nie idą do pubów i restauracji, tylko świętują w domach, co w Anglii jest dziwne – zauważa marianin z Ealing. Są też tzw. emigraci solidarnościowi z końca lat 70. i 80. XX wieku. Zdaniem ks. Kwiatkowskiego, są oni bardzo podobni mentalnie do pierwszej emigracji. I wreszcie najnowsza emigracja, od 2004 roku. – Część tych ludzi przeżywa święta bardzo źle. Doskwiera im samotność. Organizują się w typowo polskie gminy i komuny, żeby być razem, oglądają polskie programy telewizyjne. Wielu z nich przeżywa ten czas w łączności z Kościołem.

Ale to bardzo mała liczba – zaznacza. – Zaledwie 10–15 proc. Tak wynika z badań socjologicznych, które przeprowadziliśmy trzy lata temu. Poza świętami tylko 7–10 proc. Polaków uczestniczy w niedzielnych Mszach św. To nawet gołym okiem widać, bez żadnych badań. W jakimś domku mieszka 14 osób, a tylko jedna idzie do kościoła. Kościoły mamy pełne, na Ealingu są trzy Pasterki: o godzinie 20, 22 i o północy. Ale to tylko garść tych, którzy tu mieszkają. Najwięcej osób pojawia się o północy na święcenie pokarmów na Wielkanoc: 30–40 tys. osób. Wtedy to święcenie to jest jeden wielki taśmociąg – dodaje. Taśmociągiem nie są natomiast, podobnie jak w Bristolu, odwiedziny duszpasterskie. I to mimo coraz większej liczby chętnych. – Kilka lat temu mieliśmy 60 zaproszeń. A teraz mamy ich 600, z czego 100–150 dotyczy „starej” Polonii. Oczywiście na jeden dom poświęcamy przynajmniej jedną godzinę. W Polsce kolęda wygląda trochę jak wpadnięcie inkasenta, a tutaj umawiam dwie wizyty na jeden wieczór. Od 18 do 22. Jest dużo czasu, żeby zjeść kolację, pomodlić się – wylicza ks. Dariusz.

To nie święto narodowe
Dane statystyczne dotyczące udziału w życiu parafialnym rzeczywiście mogą mylić. Część Polaków angażuje się w angielskie parafie, stąd ich nieobecność w polskich kościołach. Kilka lat temu, w czasie dwuletniego pobytu na Wyspach, sam najczęściej wolałem uczestniczyć w życiu lokalnego Kościoła. To zwykła chęć poznania dobrze tych, z którymi żyjesz na co dzień. Poza tym Boże Narodzenie to nie żadne polskie święto narodowe, tylko radość całego Kościoła powszechnego. Niektórych Polaków przekonują akcje prowadzone przez angielskich duchownych. Na przykład w Bristolu z parafii katedralnej wysłano do mieszkańców zaproszenia do kościoła na święta. – Angielski Kościół katolicki jest na pewno otwarty na ludzi – przyznaje ks. Dariusz. – Bardzo pomaga też wielu Polakom, w tym bezdomnym. Anglicy są bardziej wpatrzeni w człowieka. My mamy masy i masowo je traktujemy. U nas na Ealingu jest 4500 wiernych, a w angielskich parafiach jest 500–600 osób. I niektórzy Polacy wolą przychodzić na Msze, gdzie jest 100 osób i wszyscy się znają – dodaje. Przy okazji zdarzają się zabawne sytuacje. Koleżanka pracowała kiedyś w hotelu w zabitej dechami wiosce w północnej Szkocji. Menedżer wiedział, że chce uczestniczyć w Pasterce, więc obiecał zwolnić ją wcześniej. Tyle że najbliższy kościół znajdował się w odległości 30 km. Wspaniałomyślnie zaoferował jej, że pojedzie z nią swoim samochodem. Kościół znaleźli, wchodzą do środka, a tam do ołtarza wychodzi… ksiądz płci pięknej w stanie błogosławionym. Nie zauważyli tablicy z napisem „Church of Scotland”. Emigracja naprawdę kształci.