Uroczyście

Katarzyna Solecka

Czyli parę myśli wokół "pandemicznej" pierwszej komunii.

Uroczyście

Temat okołopierwszokomunijny, można by rzec, refleksja na gorąco, a także myśli, które gdzieś tam się człowiekowi od lat w sumie w głowie kołaczą, kiedy posłucha tego i owego komentarza na temat czy patrzy na nie tylko parafialne obrazki. Wszak takich uroczystości, z założenia gromadzących wielu ludzi, przeżyliśmy już wiele – jako dalsi lub bliżsi obserwatorzy czy uczestnicy.

Po pierwsze – wyliczmy, aby ten wywód ciut uporządkować – słyszy się dziś sugestie, że taka wersja pandemiczna, z założenia okrojona, daje okazję do większego skupienia, lepszego duchowego przeżycia itp. Naprawdę? Termin pod znakiem zapytania do ostatnich tygodni, zmieniająca się liczba osób, a przede wszystkim utrudniony kontakt na linii duszpasterze/katecheci–dziecko–rodzice w czasie ostatniego, rocznego przygotowania do uroczystości – to wcale nie są jakieś tam błahostki. Dużo dobrej woli po każdej ze stron nie sprawi, że problemy znikną, a liczne znaki zapytania nie zmienią się z automatu w duchową głębię.

Po drugie. Mniejsze grono osób w kościele? Naprawdę super. Nic przecież nie stoi na przeszkodzie, aby w przyszłości podzielić grupy dzieci na mniejsze, w zależności od powierzchni świątyni i zamiast dwóch mszy komunijnych w maju odprawić cztery czy osiem. Od dawna jestem za! Polskie pierwsze komunie to rzadka dzisiaj okazja do rodzinnego spotkania w szerszym gronie, porozrzucani po Polsce i świecie krewni przyjeżdżają na ten dzień nieraz z daleka. Tak, te nie do końca odpowiednio ubrane ciocie, nadgorliwe babcie, hałasujące dzieciaki czy znudzeni wujkowie – to także członkowie naszej rodziny. Nie da się ukryć – robimy harmider wokół siebie. Ale nie możemy czuć się tak, jakbyśmy w tym kościele przeszkadzali. Bo nie ma miejsca, samochodów za dużo, ławki za ciasne i tak dalej. W domach przecież w tym czasie przelicza się skrzętnie nawet widelczyki do ciasta i wyciąga z kąta zapomniane krzesła. Może nie umiemy się do końca pod tymi kościołami zachować – ale przecież żeśmy przyszli.

Po trzecie – jeśli najważniejsza jest liturgia Mszy św., to niech to będzie widoczne. Może w jakiejś parafii trzeba przepracować konkretne zwyczaje: nadmierną liczbę prób „technicznych”, zbyt rozbudowaną część powitalno-dziękczynną, śpiewane przez dzieci religijne hity, za długie kazanie… (Z przedwczorajszych obserwacji: dzieci posadzone w sporej odległości od siebie o dziwo jakoś mniej gadatliwe się stają). Łatwo jest nam oburzać się na wystawne przyjęcia i zatracanie istoty święta u tych mniej uświadomionych. Ale oni przychodzą przecież, są tu, w naszym kościele, co roku przyprowadzają do niego swoje dzieci i cieszą się jak umieją, obdarowując, czym mogą. Naprawdę trzeba tę radość wytykać palcami, a jednocześnie tak dbać o to, aby dzieci stały w równym rządku?

Mimo całego zamieszania Jezus przyszedł. Po prostu.