Mój brat Pigmej

Magdalena Dobrzyniak

publikacja 25.04.2021 10:46

Na 50-lecie misji karmelitańskich w Burundi o. Maciej Jaworski OCD buduje domy dla 150 rodzin w wiosce Cani.

Mój brat Pigmej archiwum o. Macieja Jaworskiego OCD Można włączyć się w budowę domów dla Pigmejów. Szczegóły na stronie misje.karmel.pl.

Magdalena Dobrzyniak: Jak wygląda sytuacja Pigmejów w Burundi?

O. Maciej Jaworski OCD: Tragicznie. I nie myślę tu jedynie o rodzinach, które zimne deszczowe noce spędzają na stojąco, bo ich błoto zalewa na matach z liści rozłożonych na klepisku w szałasie. Myślę o tych, którzy potrafią znaleźć dorywczą pracę, ale są wykorzystywani tylko dlatego, że są Pigmejami. Zaś ci na własnym biznesie, jak zbieranie ziarenek z palm na sprzedaż do produkcji mydła w mieście, potrafią wyciągnąć ledwie dolara za dzień pracy. Kobiety przebierające na śmietniskach wokół miasta nie pracują za pieniądze, ale za znaleźne, resztki jedzenia, i inne śmietnikowe skarby. Myślę też o młodzieży, która chciałaby się uczyć, a jest głodna. Choroby powodowane głodem albo zbyt ubogą dietą nie wpływają mobilizująco. Aż płakać się chce, gdy widzisz inteligentnego chłopaka, który w wieku 13 lat idzie na budowę, do pracy, by zarabiać nie dla siebie, ale dla młodszego rodzeństwa. Opuszcza szkołę nie z lenistwa, ale zbyt wczesnego poczucia obowiązku. Większość dzieci pigmejskich chodzi do szkoły bardzo regularnie tylko wtedy, kiedy międzynarodowe organizacje zapewniają nieco fasoli w południe. Wystarczy, że nie dowiozą jedzenia, edukacyjny zapał słabnie. Szkoły kojarzą im się nie tyle z oświatą, co z centrum dożywiania.

Czy problem braku dachu nad głową jest powszechny?

Zależy co się rozumie przez pojęcie dachu nad głową. Jeśli to dziurawy liściasty parasol zatykany reklamówkami z miasta, to problem dachu nad głową został już rozwiązany. Jeśli zaś dach nad głową rozumiemy jako dom, gdzie w nocy nie zaleje cię błoto, gdzie dziecko będzie chronione przed zimnym deszczowym wichrem, gdzie rodzice będą mieli swoją izdebkę, a kozy będą mogły nieco dogrzać zimne nocne powietrze w domu, to rzeczywiście, jest to jeszcze dość duże wyzwanie. Nie potrafię podać w procentach, ale gdybyśmy budowali  w rytmie wioska na rok, to spokojnie bym doczekał emerytury nie ukończywszy tego projektu. 

Na czym polega projekt "Dom dla Pigmeja"?

To oni sami te domy budują, my im tylko pomagamy. Chcemy, by to były ich domy, a nie prezenty z Europy, bo model rozdawania nie działa. My dajemy know how i materiały, które trzeba kupić. A oni przygotowują działkę, wyrabiają cegły, są pomocnikami murarzy. Robimy wszystko, by dzieci donoszące wodę na budowę miały poczucie, że budują własny dom. Robimy wszystko, by ojciec rodziny czuł się dumny nie z tego, co dostał, ale z tego, co wypracował. Robimy wszystko, by to był owoc ich potu. Wtedy jest nadzieja, że jeszcze quasi koczownicze wspólnoty osiądą na dobre, by wejść trwale w społeczeństwo. Po wybudowaniu wieszamy tabliczkę z nazwiskiem Przyjaciela budowy, tak by przechodząc przez drzwi wejściowe widzieli imię rodziny, która dała im odwagę i pomoc, by sobie ten dom wybudować. Budujemy tam, gdzie wspólnota jest już zintegrowana, gdzie animator z długim doświadczeniem ocenia, że są na tyle zdeterminowani, żeby podjąć taki wysiłek. Pamiętajmy, że gdy ojciec wyrabia cegłę, to nie pracuje na polu. W systemie życia z dniówki to oznacza jedzenie co drugi dzień. Są na tyle osłabieni fizycznie, że nie mogą pracować przy cegłach codziennie, więc budujemy tam, gdzie poziom determinacji jest wystarczająco wysoki. Budujemy tam, gdzie serce się kraje i wszystko krzyczy: to niegodne człowieka. 

Jak wygląda praca wśród nich?  Są otwarci na Ewangelię?

Posługujemy we współpracy z parafiami, gdzie leżą pigmejskie wioski. Są osady w większości katolickie, są też mieszane, protestanckie. Kontakt z kapłanami jest znikomy w sytuacji, gdy proboszcz z wikarym ma parafię z 50 tys. katolików rozsianych w 10 kościołach. Dzięki Bogu, że w Afryce parafia to nie proboszcz, ale wspólnota, że ewangelizacja przechodzi z ust do ust. Tu, w Burundi, Ewangelia jest trendy. Pigmeje są niezwykle otwarci na świat duchowy, powiedziałbym jako europejski sceptyk, że za bardzo, bezkrytycznie. Ostatnio na widok strzykawek uciekł sołtys ze szpitala. Miał jakąś gangrenę. Tłumaczył później, ze ich pastor twierdzi, że zastrzyk to wpuszczenie demona do organizmu. No i będzie niedługo amputacja prawej ręki sołtysa dużej wioski, jednego z nielicznych, który umie tam pisać. Tu, w Burundi, Ewangelia jest trendy. Wśród Pigmejów podobnie – jest niezwykłe otwarcie na świat duchowy, powiedziałbym jako europejski sceptyk, że aż za duże, bo bezkrytyczne.

Jacy są?

Niezwykle solidarni między sobą. Gdy wejdziesz w konflikt z jednym, masz przeciw sobie automatycznie całą wioskę. W poczuciu wykluczenia są razem i każdy gest interpretowany jest wspólnotowo. Są radośni. Tu w Afryce spełnia się przesłanie Franciszka, z którym próbuje się przebić, że radość zaraża i przyciąga, jest nie tylko owocem ewangelizacji, ale również jej instrumentem. Radosna Ewangelia po prostu intryguje, dotyka. 

Czego pragną?

Tego, co wszyscy. Chcą być szczęśliwi. Pragnienia i grzechy mamy pod równikiem i nad równikiem te same. Dziś zmienia świat globalny dostęp do informacji i wyobrażanie sobie życia poza własnym światkiem. I wtedy budzą się pragnienia nie tyle swoje, co wynikające z porównywania siebie z innymi. To zaczyna przenikać również do świata pigmejskiego. Przecież w normalnych wioskach, obok osad pigmejskich, gdzie też nie ma prądu czy wody, jest wszędzie internet. Pigmeje też już wiedzą, że można mieć wodę w domu. Też już wiedzą, że można, siedząc, przemieszczać się do miasta. Też wyobrażają sobie raje na ziemi. Z jednej strony jest szansa na rozbudzenie zdrowej ambicji, równania w górę, z drugiej jednak, przez przepaść cywilizacyjną dzielącą różne światy, mamy ryzyko pogłębienia poczucia odrzucenia, pytań, dlaczego nie możemy mieć wody, prądu, roweru? W czym jesteśmy gorsi, że harując cały dzień możemy dostać jedynie bezwartościowy odżywczo maniok, a nie bogatą fasolę?

W jaki sposób karmelici bosi pomagają Pigmejom?

Po pierwsze, nie chcemy z nich robić inwalidów ani zastępować w walce o życie. Po drugie, to ludzie dobrej woli pomagają, my jesteśmy tylko pomostem. Po trzecie, bez animatorów świeckich niewiele byśmy wskórali. To klucz. Prowadzimy projekty w 4 kategoriach: edukacja, rolnictwo, zdrowie i budowa domów. W edukacji animatorzy pilnują, by nam dzieci nie znikały ze szkoły. Pomagamy również w wyposażeniu – zeszyt, długopis, mundurek. Wynajmujemy ziemię uprawną, by mogli pracować dla siebie i nie byli niesprawiedliwie wykorzystywani. Organizujemy mini spółdzielnie, którym powierzamy kozy, by uczyli się hodowli, a nie od razu chcieli je zjeść. Ruszamy z pierwszymi ulami. Sadzimy drzewa owocowe, szczególnie cenne avocado, by chronić dzieci przed syndromem głodowym. 

Co jest dziś największym wyzwaniem?

To nie jest misja stacjonarna. Posługujemy wśród rozsianych wiosek na terenie dwóch diecezji i trzech województw, monitorujemy nasze pigmejskie dzieci w 37 szkołach. Dojeżdżamy z programem „Koza dla Pigmeja” do 10 wiosek. Czasami to są osady po 30 lub 40 rodzin, a czasami większe społeczności, jak ta, w której rozpoczynamy budowę domów w tym roku, gdzie żyje 150 rodzin. To misja ambulans. Nasz Karmel jest w centrum stolicy, skąd dojeżdżamy na peryferie. Mamy kaplicę z wiernymi w mieście, codzienne wystawienie Najświętszego Sakramentu, regularny dyżur spowiedzi. Tu kształcą się klerycy na studiach filozoficznych, a w wolnych chwilach jadą do wiosek. Jednym z kierunków rozwoju ma być angażowanie miejscowych świeckich z miasta do posługi wobec najbiedniejszych.

Od ilu lat Ojciec pracuje wśród Pigmejów?

We wschodniej Afryce posługuję od 16 lat: najpierw 10 lat w Rwandzie, potem 2 lata w Kenii i od 4 lat misja w Burundi. Z Pigmejami jestem od 3 lat. Zacząłem po zakończeniu peregrynacji relikwii św. Teresy, wierząc, że to jest owoc jej błogosławionego pobytu. To nam otworzyło nowe perspektywy misyjne. Dziś, w roku jubileuszowym 50-lecia przybycia polskich karmelitów do Burundi, otwierają się przed nami kolejne i kolejne przestrzenie. Martwi mnie niezrozumienie wśród rodziców wartości elementarnej edukacji u ich dzieci. To rodzice są często hamulcowymi edukacji ich dzieci. To ich musimy przekonywać, że warto, żeby dziecko umiało czytać, pisać i liczyć. Ale to jeszcze długa droga. Chodzi o to, by wzbudzić pozytywną ambicję. Ale gdy jest niedożywienie, to łatwo mi mówić o owocach edukacji za 10 lat u dziecka, gdy tymczasem oni potrzebują rąk do pracy dziś, by wieczorem coś zjeść… Cieszą mnie dwaj studenci, których ściągnąłem do stolicy. Studiują dzięki hojności polskiej rodziny. Cieszą mnie dzieci pokonujące krzywdzące stereotypy o pigmejskiej inteligencji, zajmujące czasami pierwsze miejsca w klasie. Cieszy mnie każde przekroczenie granicy uprzedzenia, cieszy każdy gest budowania braterstwa w lokalnym społeczeństwie.