publikacja 21.01.2021 00:00
Gdyby wielu było takich dziennikarzy jak ich patron, świat byłby w lepszym stanie.
wikipeidia
Mężczyzna zaczaił się w miejscu dogodnym do przeprowadzenia zamachu. Gdy ks. Franciszek Salezy znalazł się na linii strzału, nacisnął spust. Suchy trzask i… nic. Niezawodna dotąd broń spaliła na panewce. Nie dał za wygraną. Poprzysiągł przecież, że zabije tego „papistę”. Zorganizował zasadzkę ponownie, wcześniej dokładnie sprawdzając działanie broni. Z tym samym skutkiem.
Był rok 1594. Franciszek Salezy wiedział, że prowincja Chablais to dla katolików miejsce bardzo niebezpieczne. Szwajcarzy, po dziesięcioleciach wojen między katolikami a protestantami, wciąż skakali sobie tu do oczu, a nieraz i gardeł. Szczególnie narażeni byli duchowni. Niejeden ksiądz stracił tam wcześniej życie, a inni musieli ratować się ucieczką. Franciszek jednak, wysłany w tę okolicę przez biskupa dla głoszenia Ewangelii, był gotów na śmierć. Zrezygnował ze zbrojnej ochrony, jaką oferował aktualny katolicki władca tych terenów. Całkowicie zaufał Bogu, pewien, że może On, gdy zechce, ochronić go w każdej sytuacji. Dzięki temu był w stanie nawiązać z protestantami kontakt. Zdarzyło się nawet, że znalazł u nich ratunek, gdy w grudniową noc został zaskoczony w lesie przez stado głodnych wilków. Wszedł na drzewo, przywiązując się do gałęzi pasem. Wczesnym rankiem znaleźli go, zmarzniętego na kość, ludzie z okolicy, którzy przyjechali do lasu. Zabrali go do domu, ogrzali i nakarmili, a on w zamian dał żarliwe świadectwo swojej katolickiej wiary. W przyszłości ludzie ci, jak wielu innych, powrócą do Kościoła katolickiego.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.