Radość w cieniu tragedii

Szymon Babuchowski

publikacja 05.11.2010 08:23

O metodzie in vitro z prof. Januszem Gadzinowskim rozmawia Szymon Babuchowski

Radość w cieniu tragedii Gość Niedzielny

Szymon Babuchowski: Jakie Pan, lekarz zajmujący się noworodkami i kierownik największej kliniki neonatologii w Polsce, dostrzega zagrożenia w metodzie in vitro?
Prof. Janusz Gadzinowski: – W wielu krajach, gdzie ta metoda została upowszechniona, występuje „epidemia ciąży mnogiej”. Liczba ciąż wielopłodowych wzrasta dramatycznie w niektórych grupach wiekowych kobiet – podwaja się, a nawet potraja. Stało się tak w krajach Europy Zachodniej, w USA i Kanadzie. Z tym z kolei wiąże się wzrost liczby wcześniaków, ponieważ trojaczki, czworaczki czy pięcioraczki nigdy nie rodzą się o czasie. Czasami rodzą się tak wcześnie, że wszystkie umierają.

A innym razem jedne są zabijane, żeby przeżyły inne…
– Tak, to zjawisko jest dla mnie straszliwe. Czasem wszczepia się więcej zarodków, np. od 3 do 5, żeby kobieta na pewno zaszła w ciążę, a potem się je eliminuje, żeby zwiększyć szanse tych, które zostają. Zwykle eliminuje się te, które mają wady, ale jeżeli nie ma wad, to po prostu zabija się tam, gdzie trafi igła.

Dla zwolenników tej metody to nie jest problem?
– Kilka lat temu słuchałem w Szczyrku wykładu prof. Szamatowicza, prekursora in vitro w Polsce. Mówił między innymi o częstszym występowaniu wad wrodzonych, słyszałem też gdzie indziej profesora Schenkera, który mówił o terminacji, czyli o zabijaniu dzieci w łonie matki jak o normalnym zjawisku. Tak jakbyśmy zabili kurczaka.

Czy zdarza się, że zamrażane zarodki giną?
– Tak. Był już w Polsce taki skandal, że setki, jeśli nie tysiące zarodków zginęły na skutek błędu technicznego czy organizacyjnego. Ale nawet jeśli wszystko przebiega zgodnie z planem, dochodzi do obumierania części zarodków w fazie ich rozmrażania. Często słyszę od lekarzy: my tych zarodków
nie zabijamy, my je zamrażamy. Ale do jakiego czasu? Czy większość z nich ma pozostać zamrożona na zawsze? Co z ich możliwością rozwoju po dłuższym czasie? O ile wiem, maleje.
Część tych zarodków jest jednak rozmrażana i wszczepiana tej samej kobiecie lub „adoptowana” przez inną matkę. Zamrażanie więc chyba im nie szkodzi.
– Nikt tak naprawdę nie wie, jaki wpływ ma zamrażanie zarodków na następną generację. Nie możemy tego ocenić, ponieważ większość ludzi, którzy są poczęci tą metodą, żyje na razie zbyt krótko. Trzeba jednak pamiętać, że dużo mniejsze ingerencje powodowały już katastrofalne następstwa.

Czy to prawda, że dzieci z in vitro mają większe problemy ze zdrowiem niż te poczęte w sposób naturalny?
– Jest faktem udokumentowanym medycznie, że noworodki poczęte in vitro obumierają wewnątrzmacicznie kilka razy częściej. Częściej też występują u nich niektóre wady, szczególnie wodogłowie, bezczaszkowie czy zarośnięcie przełyku. Musimy się więc liczyć z tym, że po upowszechnieniu in vitro będzie większa patologia wśród noworodków. Zjawisko to jest zamaskowane w krajach z powszechnym stosowaniem in vitro przez szerokie stosowanie przerywania ciąży w przypadku rozpoznania wad wrodzonych wewnątrzmacicznie. Ale z nami, neonatologami, nikt o tym nie rozmawia. Czy ktoś przewidział wzrosty nakładów na oddziały noworodkowe? Mamy jedne z najgorszych wskaźników umieralności noworodków i niemowląt w całej Unii. Uważam, że wszystkie wysiłki powinny pójść w kierunku ratowania dzieci, które już są na świecie.

Czemu wiedza o minusach in vitro jest tak mało powszechna?
– Kobiety, które poddały się in vitro, raczej się tym nie chwalą. Poza tym jednak w wielu wypadkach po przyjściu dziecka na świat wszystko idzie dobrze. Dzieci są oczekiwane, kochane. Ja to zjawisko też dostrzegam, nie jestem zaślepiony. Widzę radość rodzin, które długo miały problem z niepłodnością. Spotykam rodziny katolickie, które łamią znane im zasady, ponieważ tak bardzo pragną dziecka. Potrafię to zrozumieć, ale widzę też tych, których dotykają tragedie. O tym trzeba mówić.

Prof. Janusz Gadzinowski – kierownik Katedry i Kliniki Neonatologii Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu.