Zwykli kapłani

Jeśli widzę tylko zło, to powinienem... udać się do okulisty.

Zwykli kapłani

Niedziela, ósmy dzień listopada, epidemii w Polsce dzień 250. Jubileusz jak się patrzy, ale świętować nie ma czego. I choć wieści dotyczące epidemii słusznie dominują, dzieją się na świecie i w Polsce także inne rzeczy.

Trwają protesty po decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie ochrony ludzkiego życia, choć zdecydowanie nie są już tak intensywne. Trwa też festiwal obłudy. Ot, wielu pochwala dziś to, przeciwko czemu do niedawno sami ostro występowali. „Karać mowę nienawiści!” wołali półtora roku temu. Teraz nie tylko w takiej mowie, ale i rękoczynach nie widza już nic złego. Nie mogę powiedzieć, że to wszystko rozumiem. Nie rozumiem, ale przyzwyczaiłem się już, że ludzie zachowują się czasem irracjonalnie, a emocje mogą przyćmić najbardziej nawet błyskotliwy umysł. Boli mnie jednak, gdy jako człowiek zdecydowanie opowiadający się za obroną życia, słyszę połajanki ze strony niektórych kapłanów czy znanych z aktywności w mediach katolików świeckich. Faryzeusze – usłyszałem na przykład z ust pewnego zacnego zakonnika. Hmm.... Cechą charakterystyczną faryzeizmu nie był ani brak miłosierdzia ani nakładanie na ludzi ciężarów – jak się niektórym wydaje – ale przede wszystkim znajdowanie „świątobliwych” wykrętów, by Bożego prawa nie słuchać. „Kładzenie ciężarów”, których sami nie zamierzali tknąć palcem. Kto tego nie rozumie, niech zajrzy choćby do 23. rozdziału Ewangelii Mateusza. Jak można faryzeuszem nazywać kogoś, kto wzywa do wierności Bożemu prawu? Pomieszanie z poplątaniem.

Pod koniec zeszłego miesiąca pojawił się w przestrzeni publicznej „Apel zwykłych księży”. Popastwiłem się już trochę nad nim na swoim blogu, pojawiła się też bardziej rzeczowa odpowiedź na łamach „Niedzieli”, w końcu także „Odpowiedź” grupy dominikanów, którą na łamach Gościa Niedzielnego szerzej umotywował jeden z jej sygnatariuszy, o. Wojciech Surówka. Nie, nie tylko nie rozumiem, ale zupełnie nie mieści mi się w głowie, jak sygnatariusze Apelu – przecież wykształceni kapłani – mogą tak jednostronnie patrzeć na rzeczywistość i na swoją rolę w Kościele. Nie rozumiem, jak mogą też nie widzieć ogromu dobra, jakie na polu pomagania kobietom w trudnej sytuacji dzieje się w Kościele. To nie jest zwykła niewiedza, w ich przypadku to ignorancja. Przede wszystkim jednak uważam, że treść owego Apelu jest bardzo krzywdząca dla tych, których głosem jego sygnatariusze starają się być: autentycznie zwykłych kapłanów, podejmujących mozolną posługę w parafiach. Oni przecież bardzo często właśnie robią to, czego zaniechanie Kościołowi się zarzuca. I nawet znacznie więcej.

Byłem w tym tygodniu na pogrzebie pewnej młodej osoby. Wiecie jak to jest, prawda? Wyjątkowo smutno i boleśnie. Bo to nie ta kolejność. Kolejność umierania. Mnóstwo młodych, rówieśników zmarłej, którzy, gdyby nie pogrzeb, pewnie długo by się jeszcze w kościele nie zjawili. Trudne wyzwanie dla sprawującego w takich okolicznościach pogrzebowe obrzędy kapłana. Zwłaszcza gdy zobaczył, jak niewielu z nich przystąpiło do Komunii. Ale byłem jego postawą zbudowany. Tym co mówił, jak się zachowywał. Nie umiem oddać tego słowami... Z wielkim taktem, nie lekceważąc bólu, jasno mówił o jedynej dla człowieka nadziei - o zmartwychwstaniu. Nie wiem czy i jak w sercach zgromadzonych w kościele zadziała Boża łaska. Jestem jednak przekonany, że to był kawał dobrej, kapłańskiej roboty.

Kościół powinien to, Kościół powinien tamto – napisali sygnatariusze Apelu. I często pisze tak też wielu uważających się za katolików publicystów. A może zamiast pouczać co mają robić inni, i dzielić na katolików gorszych i lepszych, trzeba by się samemu wziąć do solidnej duszpasterskiej roboty? Od porządków we własnym sumieniu i sprawdzenia wierności nauczaniu Kościoła rozpoczynając.