Dalej kłócę się z Bogiem

GN 31/2020 |

publikacja 30.07.2020 00:00

Na bieżni czuje się jak ryba w wodzie, chociaż los nie oszczędził jej kontuzji i ciężkiej choroby. Teraz wraca do ukochanego sportu. Może jeszcze nie w życiowej formie, ale jednak o wiele silniejsza.

Justyna Korytkowska mieszka w Łomży i tam trenuje pod okiem swojego męża. Szczęśliwa żona Andrzeja i mama Anastazji. marcin rajfur /foto gość Justyna Korytkowska mieszka w Łomży i tam trenuje pod okiem swojego męża. Szczęśliwa żona Andrzeja i mama Anastazji.

Maciej Rajfur: Ponad 26 kontuzji, 6 operacji, a przy tym 14 medali mistrzostw Polski w biegach długodystansowych. To dodatni czy ujemny bilans życiowy? Matematycznie wychodzi liczba ujemna.

Justyna Korytkowska: U mnie mimo wszystko na plus. Człowiek szybko zapomina o bólu i raczej pamiętam te dobre rzeczy. Wiem, że wiele jeszcze przede mną. Nie rozpamiętuję porażek czy trosk, bo to do niczego nie prowadzi. Satysfakcję przynosi mi fakt, że pomimo wielu przeciwności potrafiłam się podnieść i wróciłam do sportu. Tak, wiem, wszyscy mnie pytają o igrzyska olimpijskie w Tokio w 2021 r. Czy uda się tam pojechać. Ludzie… ja żyję tym, że w ogóle wróciłam do treningów, że podniosłam się z czegoś bardzo ciężkiego i to postrzegam jako sukces.

Boisz się śmierci?

Zabiłeś mi ćwieka teraz… (dłuższa chwila ciszy) Nie boję się. Już nie.

Jeszcze 28 kwietnia 2019 r. wystartowałaś w mistrzostwach Polski na 10 kilometrów i pobiłaś rekord życiowy, a kilkanaście dni później usłyszałaś, że masz w organizmie bardzo rzadki przypadek raka. Jaki jest dzisiejszy werdykt walki z chorobą?

Zwycięski. Oczywiście trwa etap obserwacji. Muszę się kontrolować i badać. Nikt nie jest w stanie mi powiedzieć, że jestem wyleczona w stu procentach. Stan jest stabilny, wyniki w czerwcu okazały się bardzo dobre, wszystkie narządy wewnętrzne mam czyste. Choć, nawiązując ciągle do tego pytania o śmierć, ta wizja powracała kilka razy. Ale teraz już jestem przygotowana na każdą możliwą opcję. Na początku groźba śmierci okazuje się paraliżująca. Później, jak sobie to tłumaczysz racjonalnie, widzisz postępujące leczenie – tragiczna wizja się oddala.

To był bardzo rzadki nowotwór – śluzak rzekomy otrzewnej, który rozwija się u 3–4 osób na milion.

Gdy zachorowałam, szukałam o tym schorzeniu informacji i w Polsce znalazłam grupę zaledwie kilkunastu osób, które wymieniały się swoimi przeżyciami oraz wiadomościami o podjętym leczeniu.

Pamiętasz tę chwilę, kiedy poznałaś ostateczną diagnozę, w dodatku przez tłumaczkę? Wszystko działo się przecież w Szwajcarii na obozie treningowym. Byłaś w znakomitej formie, a tu nagły silny ból brzucha, wizyta w szpitalu, badania, operacja i niespodziewane wieści.

Pamiętam niedowierzanie. Na początku to w ogóle do mnie nie docierało. Zmiana nowotworowa? Niemożliwe! Jednak szybko zaczęłam oswajać się z tą myślą. Starałam się zadawać lekarzom w Szwajcarii konkretne pytania, żeby wiedzieć, co robić. Odpowiadali cierpliwie na każde.

Podobno mocno kłóciłaś się z Bogiem…

Oj tak, i będę się dalej kłócić. (śmiech) Bo jednak w jakimś sensie straciłam rok życia. W tych sporach pojawiały się pytania, które, wiadomo, niczego nie zmieniały, ale i tak je sobie i Bogu zadawałam: „Dlaczego ja?”, „Dlaczego teraz?”. Bardzo dużo kosztowało mnie pogodzenie się z tym. W Szwajcarii postawiłam wszystko na jedną kartę. Zdecydowałam się na ciężką pracę fizyczną. Co więcej, już widziałam jej dobre efekty. I nagle tąpnięcie. Jakby ktoś przyszedł do ciebie i oświadczył, że twoje artykuły nic nie znaczą i masz oddać pieniądze. Wtedy siłą rzeczy pojawia się bunt. Nie da się przejść nad tym do porządku dziennego.

Dostępne jest 32% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.