Ogień nad Wisłą

Jacek Dziedzina

GN 28/2020 |

publikacja 09.07.2020 00:00

Polska nie musi stać się „drugą Irlandią” czy „drugim Chile”. Nie musi – co jednak, jeśli będzie to konieczna droga do odnowy Kościoła w Polsce?

Ogień nad Wisłą canstockphoto

Kościół w Polsce jest na prostej drodze do tego, by powtórzył się u nas scenariusz irlandzki, amerykański czy chilijski. Taką opinię coraz częściej słychać nad Wisłą, także wśród życzliwych Kościołowi lub mocno związanych z nim osób. W tym porównaniu chodzi oczywiście o ujawnianie kolejnych przypadków nadużyć seksualnych w Kościele, krycie sprawców, ignorowanie krzywdy ofiar wynikające ze źle rozumianej troski o dobro Kościoła oraz towarzyszącą temu sekularyzację i masowy odpływ wiernych.

Ciche odejścia

Nie przesądzając na razie, czy jest to nieuchronna kolej rzeczy, czy tylko publicystyczna figura, warto powiedzieć, że wszystkie trzy modelowe przypadki (Irlandia, USA i Chile) różnią się między sobą zasadniczo – i jeśli chodzi o kontekst społeczny, i skalę przestępstw czy innych nadużyć, i konsekwencje dla praktyk religijnych. A to oznacza, że trudno przykładać jedną miarę do wszystkich Kościołów lokalnych, w tym do Kościoła w Polsce. Być może najbliższa nam analogia to procesy, jakie miały miejsce w Irlandii ze względu na podobne (tam nawet dużo większe) zrośnięcie religii z wszelkimi obszarami życia społecznego i politycznego. Dziś w Irlandii to już wspomnienie, ale jeszcze 30–40 lat temu „katolicka Irlandia” była pojęciem bardziej adekwatnym niż „katolicka Polska”. W takim klimacie, nawet jeśli skala nadużyć nie była taka sama jak w USA lub Chile, tąpnięcie musiało być wstrząsem dużo bardziej odczuwalnym niż w zróżnicowanej etnicznie i religijnie Ameryce. Wstrząsem przyspieszającym proces i tak „pełzającej” już po cichu sekularyzacji. W Polsce tego terminu użył przed laty ks. prof. Janusz Mariański z KUL. „Pełzająca”, czyli niekoniecznie dostrzegalna na pierwszy rzut oka (pełne kościoły, tłumne procesje, liczne pielgrzymki), lecz raczej – niechętnie zauważana. Bo łatwiej policzyć wiernych przychodzących ciągle do świątyni niż tych, którzy systematycznie co roku, niezauważeni przez nikogo, znikają z ław kościelnych. A i w przypadku tych praktykujących – łatwiej poprzestać na „liście obecności” (i nie chodzi tylko o hurtowe udzielanie sakramentu bierzmowania) niż wejść w głąb tego, czym ci ludzie żyją, na ile ich obecność jest wyrazem żywej wiary, a na ile przyzwyczajeniem (co nadal jest dobrym punktem wyjścia dla formacji) lub nawet przykrym obowiązkiem. Czy dziś „pełzająca sekularyzacja” nad Wisłą dostała tego samego paliwa, które dwie, trzy dekady temu przeorało Zieloną Wyspę?

Dostępne jest 26% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.