Feminizm po chrześcijańsku

Tekst pochodzi z książki "Seks jest boski czyli erotyka katolika" autorstwa o. Ksawerego Knotza i Krystyny Strączek; rozdział: "Czwarte odkrycie płci"; wyd. Znak 2010

publikacja 22.09.2010 11:03

Panowanie męża, który jest autentycznym uczniem Chrystusa, byłoby dla żony istnym rajem. Wręcz prosiłaby: „Rządź mną jeszcze!”.

Feminizm po chrześcijańsku SimonShaw / CC 2.0

Dziś powinna się rozpowszechnić zupełnie nowa jakość: feminizm chrześcijański, nawet jeśli oficjalnie nie będzie się tak nazywał. W jego ramach mieści się szacunek i akceptacja dla własnego ciała, z jego czasem płodnym i niepłodnym.

Krystyna Strączek: Jan Paweł II nazywa moment grzechu pierworodnego drugim odkryciem płci. Pierwsze odkrycie łączyło się z eksplozją radości wyrażoną okrzykiem Adama: „Ta dopiero jest kością z moich kości”. Grzech przynosi doświadczenie wstydu z powodu nagości i splecenie przepasek z gałązek figowca. Płeć zostaje poddana pożądliwemu spojrzeniu.

O. Ksawery Knotz: Ale to nie finał historii człowieka, bo istnieje również trzecie odkrycie płci, które dokonuje się wraz z przyjściem Chrystusa. On przyniósł zupełnie nowe spojrzenie na kobietę i mężczyznę, umożliwił odrodzenie ich relacji i szacunku dla płciowości, dokonał ponownej integracji osobowości. Mężczyzna i kobieta mogą znów cieszyć się swoją miłością i doświadczyć głębokiej jedności dzięki seksualności oraz obecności kochającego Boga.

A jednak Papież pisze o tym wszystkim trochę jak o rzeczywistości dostępnej dla wybranych w niebie. Choć w pewnym momencie się mityguje i stwierdza, że nie jest zupełnie niemożliwe zakosztowanie tego choć w części jeszcze na ziemi.

Jeżeli na ziemi żyją święci – a okazuje się, że żyją – to małżeństwa dwojga świętych właśnie coś takiego przeżywają. Wielu innych zmierza ku temu. Czasem docierają blisko ideału i także mogą zaświadczyć, że osiągnięcie go nie musi być całkiem nierealne.
Pewien mąż powiedział mi, że kiedy po dwudziestu latach małżeństwa, zastanawia się nad swoim życiem seksualnym, dopiero teraz tak naprawdę uważa je za satysfakcjonujące. Kiedyś było im z żoną, jak sądzili, bardzo dobrze, ale ich doświadczenie okazało się niewspółmiernie gorsze od jedności, którą przeżywają dziś. I dziś bez żony czuje się jakiś nieszczęśliwy, tęskni za nią bardziej niż na początku. Kiedy pojechał na delegację i miał okazję oglądać fiordy w Norwegii, pomyślał: „Są piękne, ale co z tego, jeśli nie widzi ich także moja żona”. Z nią czułby radość.

Tu podkreślmy za Zbigniewem Nosowkim, autorem książki Parami do nieba, że bardzo potrzeba nam kanonizowanych małżeństw, byśmy mogli na własne oczy zobaczyć, jak świętość dwojga ma w praktyce wyglądać.

Można powiedzieć, że kwestię podziału ról i zadań w małżeństwie – podobnie jak znaczenie ciała i seksualności – trzeba dziś na nowo odkryć. Tak naprawdę nie do końca wiemy, co w modelu, który znamy, jest efektem przyjęcia przez człowieka Kazania na Górze, a co wytworem kultury, tradycji i zwyczajów. Księga Rodzaju opisuje, w sposób prosty, ale bardzo trafny, jak została zakłócona relacja kobiety i mężczyzny. Pokazuje uciemiężenie mężczyzny („W pocie oblicza twego będziesz musiał zdobywać pożywienie” [Rdz 3,19]) i kobiety („Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci” [Rdz 3,16]), pozwala odkryć, gdzie kryją się rany i gromadzą się lęki.

A czy wiemy cokolwiek o tym, jak układ małżeński był pomyślany przez Boga na „początku”?

Możemy spróbować to odtworzyć, analizując, jaką wizję małżeństwa przekazał swoim uczniom Chrystus. Przecież On wskazuje na nowo drogę realizacji planu Boga w małżeństwie. Plan Boga nie uległ zatraceniu, to bardzo ważne dla naszej moralności. Człowiek nosi w sobie ślady „początku”, do nich właśnie odwołuje się Chrystus.

Rozważania o sakramencie małżeństwa Papież opiera na analizie Listu do Efezjan, a szczególnie fragmentu zaczynającego się od słów: „Bądźcie sobie wzajemnie poddani w bojaźni Chrystusowej! Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus – Głową Kościoła” (Ef 5,21-23). Święty Paweł rozwija dalej wielką analogię między małżeństwem a Chrystusem i Kościołem. Zajmijmy się najpierw nią. Na czym właściwie polega małżeństwo Chrystusa z Kościołem i jak je odnieść do ludzkiego związku?

Coś, co było zupełnie jasne dla pierwszych chrześcijan, nam dziś trzeba wyjaśniać od początku. Nie rozumiemy tej analogii, bo nie bardzo wiemy, co to takiego żywy Kościół. Mamy wypaczone wzorce. Dla nas „budowa Kościoła” oznacza „budowę kościoła” na przykład Opatrzności Bożej. Tymczasem to Chrystus tworzy wspólnotę, która staje się Kościołem. I jest nim o tyle, o ile żyje Chrystusem. W dzisiejszych czasach ta oczywistość się zupełnie rozmywa.
Kiedyś zaproszono mnie do udziału w programie telewizyjnym i w pewnym momencie posadzono obok na kanapie drugiego rozmówcę, męską prostytutkę. Ten człowiek stwierdził, że jest katolikiem. Pomyślałem sobie, co by było, gdyby się nagle okazało, że 80% prostytutek w Polsce to katoliczki? Czy bycie katolikiem sprowadza się do przyjęcia chrztu? Czy też może automatycznie: skoro Polak, to katolik? Trzeba by wtedy założyć, że prostytutki rosyjskie są w większości prawosławne. I już nic z tego, czym ma być Kościół, się nie rozumie.
Tymczasem chrześcijaństwo pojawia się dopiero w relacji do Chrystusa, który wciela się w człowieka i przemienia go. Wcielenie oznacza, że niewidzialny Bóg, będący dla nas abstrakcją (nawet kiedy mówimy, że Bóg nas kocha, wydaje się nam to niewyobrażalne), zaczyna realnie działać przez ludzkie ciała.

„Teraz zaś już nie żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” (Ga 2,20).

Ciekawe, że dla ludzi bardziej zrozumiałe jest opętanie, kiedy szatan wstępuje w człowieka i przez jego ciało niszczy, zabija czy kłamie. I odbiera człowiekowi władzę nad samym sobą.
Tymczasem Chrystus za pośrednictwem konkretnego ciała ludzkiego kocha określone osoby. Zamiast przymusu czynienia zła, daje wewnętrzne pragnienie i ponaglenie do miłości i czynienia dobra.

Teraz analogia z małżeństwem staje się jaśniejsza: Chrystus i ten człowiek, w którym On żyje, stają się faktycznie jednym ciałem. Do tego samego są wezwani małżonkowie.

Tu natrafiliśmy na kolejny poziom analogii świętego Pawła: człowiek, który ma w sercu Chrystusa, zaczyna się przemieniać jako małżonek – przez niego w małżeństwie działa Chrystus.
Patrząc szerzej, Chrystus działa przez Kościół, czyli przez ciała poszczególnych jego członków: przez jednego ewangelizuje, przez drugiego żywi wspólnotę, w trzecim cierpi. Te wszystkie działania przeciętnych ludzi każdego wieku, płci, stanu i zawodu składają się na pełnię działania Chrystusa w Kościele. Ludzie ożywieni tym samym duchem, zaczynają tworzyć wspólnotę wiernych. Dla nas to dziś abstrakcja, bo większość parafii, jakie znamy, nie stanowi żadnej wspólnoty Kościoła. Proboszcz, wikary, zakrystianin i organista, czasem dołącza do nich kilku gorliwych parafian, jakoś ze sobą współpracują, ale przecież nie na zasadzie wzajemnego daru z siebie. Tu raczej wchodzą w grę inne dary, znacznie bardziej, by tak powiedzieć, siermiężne.

Na przykład proboszcz z ambony dziękuje panu Józefowi za wykoszenie trawnika przed kościołem, a sołtysowi za dostarczenie wieńca dożynkowego.

Takie charyzmaty w wersji pop. Autentyczna wspólnota żywego Kościoła jest natomiast Ciałem Chrystusa. A Chrystus stanowi Głowę tego Ciała i zasila je mocą Ducha Świętego, czyli Bożą energią. Dla każdego ciała najistotniejsze są właśnie impulsy płynące z głowy. Tę wspólnotę można nazwać ciałem uduchowionym, a więc przenikniętym przez Ducha, który w nim wzrasta. Na wzór pierwotnego, rajskiego człowieczeństwa.

Gdybyśmy teraz odnieśli się do pierwszego członu analogii św. Pawła, a brzmi on: „Mąż jest głową żony"...

...można zrozumieć, że mąż chrześcijanin ma być w rodzinie akumulatorem miłości płynącej od Chrystusa.

Małżonkom może, poza wszystkim, sprawiać kłopot swego rodzaju trójkąt oblubieńczy, do jakiego zostali powołani: mąż – żona – Chrystus. Młode żony bywają tak zakochane w mężach, że uważają za niemożliwe kochać podobnie lub mocniej kogokolwiek innego.

Ale Chrystus jest obecny w sakramentalnej więzi małżeńskiej i przychodzi poprzez cielesność męża. Żona nie musi kochać dwóch osób. Kochając męża prawdziwie – nie zaborczo i egoistycznie – i szukając w małżeństwie obecności Chrystusa, wyraża tym samym miłość właśnie do Niego. Wszystko, co robi dla męża, powinna także oddawać Chrystusowi. Nie trzeba Go szukać nie wiadomo gdzie, bo On jest tutaj, blisko.

Mąż jest dla żony znakiem widzialnym Chrystusa?

A żona dla męża. Tak właśnie definiuje sakrament Papież: Chrystus objawia się we wspólnocie cielesnej małżonków i na bazie ich naturalnej więzi tworzy komunię, czyli jedność ze sobą. Mąż i żona przeżywają wzajemną miłość i w niej odnajdują ukrytego Chrystusa.

Na dalszych etapach życia problem może być z kolei odwrotny. Ma się już dość współmałżonka i ucieka się od niego w miłość do Pana Jezusa. Jezusa kocha się tak bardzo, że już nie starcza tej miłości dla męża czy żony.

To dwa bieguny tego samego kłopotu z realizacją sakramentu: młodzi tak fascynują się sobą nawzajem, że nie umieją znaleźć miejsca dla Pan Jezusa. Ich miłość wydaje się nazbyt ludzka i nazbyt zmysłowa, by dopuścić do niej Boga. Starsi potrafią zaniedbać więź z współmałżonkiem, uważając, że mają służyć Panu Bogu poza małżeństwem. Taką postawę trzeba jednak nazwać kościelną dewocją i odejściem od pełnienia woli Boga. Tymczasem znamy przykłady małżeństw, które odebrały właściwą formację katolicką i potrafią łączyć jedno z drugim: troskę o małżeństwo z ewangelizacją. Służą Bogu razem. Znak ich jedności trwa, a jednocześnie pracują dla Kościoła.

Analogia św. Pawła działa w dwu kierunkach: pokazuje małżeństwu, jak czerpać przykład z relacji Chrystusa do Kościoła, ale też uświadamia, że wspólnota Kościoła funkcjonuje podobnie do małżeństwa. Związek małżeński tworzy zaś dwoje ludzi, z których każdy jest odrębną, niepowtarzalną osobą obdarzoną talentami. Te osoby razem jedzą, modlą się i pracują – stanowią wspólnotę życia i miłości. Dla jej budowy każde z małżonków wykorzystuje wszystkie swe talenty. Są dla siebie darem, oddają się sobie nawzajem. W takim sensie mówimy o Kościele domowym. Kościół powszechny również ma być przede wszystkim wspólnotą życia i miłości, a nie instytucją. Tak jak żadne małżeństwo nie myśli o sobie: „jesteśmy instytucją”.

Mimo że w istocie małżeństwo to „instytucja”.

Małżeństwo ożywia duch miłości, dzięki któremu nawiązuje się między dwojgiem obcych wcześniej ludzi głęboka, intymna relacja. Ona nie pozwala mężowi i żonie się rozejść. Tak samo jest w Kościele: jeśli zabraknie miłosnej relacji i Ducha Świętego, wspólnota przestaje istnieć. Dziś szczególnie więzi „religijne” wydają się intymne, bo religijność i wiara są traktowane jako sprawy bardzo osobiste. Ludzie się wstydzą o tym mówić. Prędzej opowiedzą publicznie o swoich wyczynach seksualnych niż o tym, jak przeżywają obecność Pana Boga w życiu codziennym.

Faktycznie, to paradoks: relacja z Bogiem stała się bardziej intymna niż relacja małżeńska.

Intymność więzi jest potrzebna wspólnocie Kościoła jeszcze z jednego powodu: by móc powiedzieć sobie nawzajem nawet bardzo trudne i bolesne słowa. Bo wspólnota ma żyć w miłości – i prawdzie. Jak małżeństwo. Z tych wszystkich powodów zaczynamy rozumieć małżeństwo, dopiero patrząc na Kościół. I odwrotnie: w pełni rozumiemy Kościół, odnosząc go do małżeństwa.

Słowa świętego Pawła skierowane do gminy w Efezie odczytywano jednak bardzo często jako tekst antykobiecy.

Jan Paweł II próbuje pokazać, że tak nie jest. Z tych słów wynika przede wszystkim konieczność wzajemnego bycia sobie poddanym. Święty Paweł chce pokazać, że jedynym kryterium chrześcijańskiej miłości małżeńskiej jest życie z Chrystusem, nie jakikolwiek model socjologiczny.
Każdy człowiek ma własną wizję małżeństwa, często zbudowaną w oparciu o wzorce wyniesione z domu, nie zawsze dobre i słuszne. Niedawno ktoś opowiadał mi o pewnym związku: mąż przyzwyczajony, że wszystkie prace domowe wykonywała zawsze jego mama, już jako żonaty mężczyzna wraca sobie z pracy, siada z gazetką i odpoczywa, popijając piwko. Potem bierze godzinną kąpiel. Ma prawo, swoją robotę skończył. Tato przecież też tak robił. A kobieta zostaje z całym domem na głowie. I co? To model chrześcijański czy niechrześcijański?

Niech zgadnę: niechrześcijański.

Święty Paweł odwołał się do modelu małżeństwa dominującego w jego czasach i kulturze. Jego intencją nie było jednak sankcjonowanie go.

Ani podważanie?

Nie podważył tego wzorca, ale odniósł go do Chrystusa. To klucz do wszystkiego. Gdyby z wypowiedzi Pawła wyciąć Chrystusa, faktycznie dostalibyśmy pochwałę męskiej dominacji. Paweł pokazał jednak – na bazie modelu ówcześnie zrozumiałego – że małżeństwo chrześcijańskie zaczyna się w punkcie, w którym między małżonkami pojawia się miłość Chrystusa. Jaka to miłość? Jak wiemy, Chrystus oddał za swoją Oblubienicę, Kościół, życie. Mąż, będący panem żony, ma z miłości oddawać za nią swoje życie. Jeśli ją rzeczywiście tak kocha, siłą rzeczy troszczy się o nią i wsłuchuje się w jej potrzeby, bo chce, żeby była szczęśliwa. Jest gotów poświęcić się dla niej. Jego panowanie nie przypomina panowania władcy, ale Chrystusa. On sam uczy męża zupełnie nowej miłości, i mężczyzna faktycznie się przemienia. Przemienia się również żona, uczy się sprzeciwiać mężowi z miłością, radzi mu i pomaga być dla siebie samej jak Chrystus. Buduje się model małżeństwa, który nie mieści się w jakichkolwiek znanych nam klasyfikacjach. Nawet jeśli zręby układu rodzinnego pozostaną stare, na nich wyrośnie całkowicie nowa jakość.

Papież pisze, że gdy mąż miłuje żonę jak Chrystus Kościół, to bycie poddaną takiemu mężowi polega na nieustannym doznawaniu miłości. No, życie pod takim panowaniem faktycznie wydaje się lekkie i przyjemne.

Bo panowanie męża, który jest autentycznym uczniem Chrystusa, byłoby dla żony istnym rajem. Wręcz prosiłaby małżonka: „Rządź mną jeszcze!”.

Panowanie Chrystusa wyzwala, ale panowanie Adama nad Ewą, jakie zarządził Bóg po wygnaniu z Raju („ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” [Rdz 3,16]), raczej ciemiężyło kobietę. I to ten wzorzec utrwalił się przez wieki.

Jednak w Raju tak nie było. I w naszych czasach jakbyśmy na nowo odkrywali rajski porządek. Bo gdyby oczyścić feminizm ze skrajnych żądań proaborcyjnych i kampanii proantykoncepcyjnych, można dostrzec czyste pragnienie, żeby kobieta mogła wreszcie odnaleźć siebie.

To także pragnienie, by kobiecość uznano za równie wartościowa, co męskość.

Równie wartościową, jednak nie taką samą! Nie powinno się tego postulatu formułować na bazie kompleksu. Nie chodzi o proste zrównanie praw, ale by każda płeć miała specyficzne dla siebie prawa i obowiązki.

Najpierw feministki owszem, chciały wyłącznie uzyskać prawa mężczyzn, ale potem narodził się tzw. „feminizm różnicy”, który podkreślał właśnie równość w odmienności.

Dziś jednak powinna się rozpowszechnić zupełnie nowa jakość: feminizm chrześcijański, nawet jeśli oficjalnie nie będzie się tak nazywał. W jego ramach mieści się szacunek i akceptacja dla własnego ciała, z jego czasem płodnym i niepłodnym. Kobieta, która swoje ciało pozna i zrozumie, nie będzie brała pigułek antykoncepcyjnych, bo z jakiej racji miałaby brać? Żeby być dyspozycyjną na życzenie mężczyzny? W ten sposób on dalej by dominował.

A jeśli kobieta chce być dyspozycyjna i współżyć na własne życzenie?

To inny problem. Księga Rodzaju mówi: „w bólu będziesz rodziła dzieci”. Jeśli kobieta nie pogodzi się ze swoim ciałem, które w pewnych okresach jest płodne i może począć, nie odkryje się jako matka. Nie dowie się, że jej kobiecość wyraża się także w przeżyciu macierzyństwa. Przyjęcie tego faktu niekoniecznie usuwa lęk przed płodnością i rodzeniem dzieci, ale pozwala postrzegać macierzyństwo jako kolejny etap dojrzewania jako kobiety. Podobnie jak wychowanie dziecka, zwłaszcza w początkowym okresie jego życia. To jednak wcale nie oznacza, że każda chrześcijanka musi się odkryć jako matka dziesięciorga dzieci.

Obserwuję często ten istotny moment w życiu kobiet: otwarcie na dziecko. Kobieta przestaje się bać kolejnej ciąży, nawet jeśli jej nigdy nie będzie, i pomyłki w obserwacjach czy zawodności metod naturalnych. Uczy się akceptować „trud” rodzenia i posiadania dzieci. Duży udział w tym ma mężczyzna, przekonując żonę, że ufa Panu Bogu i gdyby mimo wszystko poczęło się dziecko, będzie się starał zapewnić rodzinie bezpieczeństwo. Mąż okazuje się silnym mężczyzną, który nie zamierza obwiniać żony za nieplanowane poczęcie. Kobieta uspokaja się, bo ma wsparcie. Lęk przed ewentualną ciążą może nawet ustąpić i zaczyna się nowe przeżywanie męskości i kobiecości. Następuje wyjście poza schemat dominacja-podporządkowanie.

Jak osiągnąć ten moment? Kobieta, która nie chce więcej dzieci, możliwość poczęcia musi przeżywać jako zagrożenie.

Jak się okazuje, wcale nie. Ta wolność od strachu jakimś cudem przychodzi, a dzieje się to mocą Ducha Świętego. Czasem na początku małżeństwa, a czasem już po narodzinach trójki czy czwórki dzieci. Natomiast otwartość seksualna w przypadku kobiet często wiąże się z poradzeniem sobie z obawą przed ciążą. Otwartość kobiet z kolei czyni mężczyzn bardziej odpowiedzialnymi. I tak dalej. Rozpoczyna się proces wkraczania Ducha Świętego w życie człowieka i integrowania go w nowy sposób.

Słowem, widzisz potrzebę rozwijania chrześcijańskiego feminizmu.

Jak najbardziej. Miałby dużą siłę nośną. Tylko musiałby się oprzeć na prawach kobiety tak właśnie zdefiniowanych.

Wydaje mi się jednak, że wiele kobiet chce właśnie tego, co mają mężczyźni: władzy zarówno w sferze rodzinnej, społecznej, jak i zawodowej. Feminizm, o którym mówisz, takiej władzy im nie przyznaje.

Ależ przyznaje, na przykład w sferze seksualności: od kobiety zależy podjęcie współżycia. A współżycie jest dla mężczyzny bardzo ważne, o czym kobiety dobrze wiedzą i niejednokrotnie wykorzystują w celu szantażu. Ich własne ciało daje im olbrzymią władzę nad mężczyzną: i nad jego psychiką, i cielesnością. Podobnie może być w innych sferach życia. Pamiętajmy jednak, że efektem nie może stać się zdominowanie mężczyzny przez kobietę, co wydaje się tak samo „przyjemne”, jak dominacja męska. Kobieta ma czuć się partnerką mężczyzny.

Początkiem nowego feminizmu jest zaś teologia ciała i odkrycie szacunku i nienaruszalności dla ciała. Dotyczy to zarówno odkrycia ciała kobiecego przez mężczyznę, jak i męskiego przez kobietę, tak by jego pragnień nie deprecjonowała. Sprowadzanie seksualności tylko do zwierzęcego instynktu mężczyźni odczuwają jako raniące. Więcej, przyznają mi się, że często pragną po prostu oznak miłości: czułości i przytulenia. Poczucia, że nie muszą kobiety ciągle zdobywać i mogą powiedzieć o niej: „moja”. Raz na rekolekcjach cała grupa mężczyzn tak określiła swoje potrzeby: wtulić się w żonę i poczuć się bezpiecznym i kochanym, w wielkim szczęściu, że ona jest jego. To pragnienie doświadczenia głębszego niż seks. Nie pragnienie dziecka, ale dojrzałego mężczyzny, który wyrzekł się dominacji i zaczyna odkrywać nowy wymiar więzi: kobieta ofiarowuje miłość i czułość, a mężczyzna je przyjmuje. I jeśli mówi o niej: „moja kobieta”, nie chce wyrazić relacji zawłaszczenia i podporządkowania, tylko wzajemnej przynależności.

Papież stwierdza, że słowo „mój”, „moja” użyte z miłością wyraża dar. Ona mi się dała, a ja daję się jej.

Feminizm realizuje się także w innych sferach życia. Na przykład w pracy zawodowej, gdy kobieta dyrektor zarządza pracownikami mężczyznami. Nie odbywa się to jednak na zasadzie prostego odwrócenia ról, ale wypracowania nowej, specyficznej jakości w procesie zarządzania. Co powinno wykorzystać atuty kobiecości.

Uff, nie widzisz więc chrześcijanki wyłącznie przy dzieciach i garnkach?

Tak się zastanawiam, czy sprowadzenie kobiety do roli wychowawczyni dzieci i kucharki było pierwotnym zamysłem Bożym czy raczej skutkiem grzechu pierworodnego?... Bo przecież mówimy o istotnym ograniczeniu kobiecości. Nie można kobiety zrozumieć bez macierzyństwa, ale to wcale nie znaczy, że należy ją postrzegać wyłącznie przez ten aspekt.

Raz na rekolekcjach spotkałem kobietę, mężatkę i matkę, która pracowała jako księgowa. Mówiła mi, jak bardzo lubi tę pracę. Wstaje rano i już się cieszy, że idzie do biura. To dla niej przyjemność. Bardzo trudno byłoby jej zrezygnować z pracy, by urodzić drugie dziecko. Ale kiedy widzi małe dzieci, marzy także o kolejnym dziecku. I jest na nie gotowa. Wie też, że będzie chciała do swojego ulubionego zajęcia wrócić.

To niecodzienne wyznanie, bo Polsce istnieje przytłaczający mit macierzyństwa. Sporo kobiet ma niejasne poczucie winy, że bardzo lubi swoją pracę i nie chce jej porzucić na kilka lat, by odchować dzieci. Tymczasem często oczekuje się od nich takiego poświęcenia. Dlatego powrót do pracy motywują niejednokrotnie przymusem ekonomicznym, wstydząc się przyznać, że mają po prostu jeszcze inną pasję i przyjemność, oprócz dzieci.

Na przykładzie wspomnianej księgowej widać, że te dwie sfery są do pogodzenia. Ona jednocześnie czuje autentyczne pragnienie posiadania dziecka i utrzymania pracy. I nie ma w tym nic złego. Więcej, powiedziałbym, że właśnie jej postawa wydaje się chrześcijańska, bo świadczy o integracji osobowości. Ona realizuje swoją kobiecość w wymiarze macierzyństwa, ale nie tylko w tym wymiarze.

Niegdyś wyłącznie mężczyźni pracowali poza domem, a kobiety wychowywały dzieci. Dziś kobiety wyszły z domu do pracy na zewnątrz. Nie ma pewności, że ten dawny model był lepszy. Obecnie warunki życia się zmieniły: kobiety są wszechstronnie wykształcone, chcą i mogą się realizować zawodowo. Zmienił się też sposób funkcjonowania mężczyzny w domu: inaczej trzeba podzielić obowiązki. Niemożliwe, by mężczyzna po powrocie z pracy nie robił nic, bo jego żona też pracuje, a domem i dziećmi trzeba się jakoś zająć. Pozostaje więc kwestią umowną, kto będzie prał czy gotował.

Mam wrażenie, że ani ten pogląd w Kościele nie jest popularny, ani zmiana układu rodzinnego taka oczywista.

W Kościele na co dzień akcentuje się najczęściej dobro rodzenia dzieci i właściwie z całego nauczania o małżeństwie i rodzinie w głowach wiernych pozostaje tylko to. Ta nauka jest w dodatku wyostrzona do granic możliwości, by zrównoważyć głosy zwolenników aborcji. Dlatego można odnieść wrażenie, że kroi się powrót do tradycyjnego modelu rodziny, co dla kobiety miałoby oznaczać nie tylko siedzenie w domu, ale także rodzenie siedmiorga dzieci. Niektórzy kaznodzieje okopują się na pozycjach obronnych i wręcz utożsamiają wzorzec XIX-wiecznego małżeństwa z wzorcem ewangelicznym. A przecież nie można ciągle wypowiadać się konfrontacyjnie. Papież tłumaczy, że małżeństwo jest najpierwotniejszym sakramentem od początku zaplanowanym przez Boga i mimo grzechu pierworodnego nie zatraconym. Gdyby Kościół wyciągnął z tego wszystkie konsekwencje, bardziej troszczyłby się o małżeństwo.

Uważasz, że każdy model małżeństwa przemieniony przez Chrystusa jest ewangeliczny?

Każde monogamiczne małżeństwo mężczyzny i kobiety, jeśli ich życie w „bojaźni Chrystusowej” okaże się autentyczne i głębokie. Dopiero wtedy będą mogli wyjść poza warunkujące ich wzorce. A same wzorce? Zmieniają się z upływem wieków. Dziś na przykład małżeństwa chcą najczęściej realizować małżeństwo partnerskie. Ma ono bardzo dużo plusów, bo akcent jest położony na równość. Ma też jednak ciemne strony: eskaluje rywalizację między partnerami i pielęgnuje indywidualizm, który rozbija jedność. Związek, w którym każdy obstaje przy swojej racji i nie chce ustąpić, jest bardzo podatny na rozpad i niedoskonały. Ale i ten model, przemieniony przez Chrystusa, ma szansę stać się modelem ewangelicznym. Partnerstwo okaże się wtedy partnerstwem w miłości, wzajemnej trosce i gotowości poświęcenia dla drugiej osoby. Pamiętajmy: nie wybieramy przecież wyłącznie między siedzeniem w domu z gromadką dzieci a zaniedbywaniem rodziny dla kariery i niechęcią do posiadania potomstwa.

Ostatecznie więc nawet nietypowy podział ról nie gorszy, o ile został on rozeznany w dialogu z Chrystusem?

Tak, to układ dynamiczny, zależy od szczególnych predyspozycji małżonków. Warunkiem jest obecność Ducha Świętego w ich więzi.

Ale zasadniczo nowy chrześcijański model jeszcze się nie wykrystalizował?

Jeszcze nie. Pamiętajmy, że tradycyjna rodzina długo się kształtowała i przetrwała kilka stuleci. Teraz wszystko trzeba od początku przemyśleć i ułożyć. Jak? Jeszcze dobrze nie wiemy. Myślę zresztą, że święty Paweł, pisząc List do Efezjan, też nie wiedział dokładnie, jak jego zalecenia mają być realizowane. Znał przecież tylko pogański model rodziny. Ówczesne małżeństwa chrześcijańskie wypracowywały to z biegiem lat – pod wpływem działania Chrystusa. Oni sobie z tego wszystkiego oczywiście nie zdawali sprawy, tylko po prostu żyli. A proces chrystianizacji postępował.

Dziś też najzwyczajniej obserwujemy, jak ludzie sobie radzą. Gdy widzimy dzieci pracującej matki zadbane i zadowolone, dobrze się rozwijające i dojrzewające w wierze, stwierdzamy: wszystko w porządku. Ona też czuje się szczęśliwa i ma poczucie, że ten układ funkcjonuje. A więc łączenie pracy i prowadzenia domu jest możliwe. Zaobserwowaliśmy już takie małżeństwa chrześcijańskie i jesteśmy co do tego spokojni.

Z tego wszystkiego, co mówisz, wynika, że pobierający się chrześcijanie muszą dopiero przekonać się, jakie będzie ich własne małżeństwo. Sami tę ścieżkę wytyczą.

I uda im się to doskonale, jeśli przeżywają małżeństwo jako sakrament. Dlaczego? Przyjmując chrzest, człowiek zawiera z Bogiem przymierze: decyduje się żyć z Nim, a On obiecuje go w tym wspierać i prowadzić do świętości. Zawarcie małżeństwa to decyzja dwojga, by razem iść do Boga. Składają Mu taką obietnicę, a On gwarantuje, że będzie ich drogę błogosławił i wspierał. I pomoże im już tu, na ziemi stworzyć wspólnotę miłości i życia, jakiej pragną. Co zresztą wcale nie oznacza picia sobie z dziobków i braku nieporozumień. Znam małżeństwo niewolne od przywar, przeżywające rozmaite tarcia, które nie wypracowało absolutnej zgodności sądów. Mają problemy, dzieci im chorują, nie tryskają ciągle humorem. Pan Bóg nie spełnia wcale natychmiast ich każdej prośby. Nie mają wyjątkowych wspólnych zainteresowań. Nie oglądają razem „M jak miłość” czy meczu Wisła-Legia.

Nie?! To o co w tym wszystkim chodzi?

Mimo całkiem na pozór zwyczajnej codzienności są jednak inni. Przeżywają niezwykły rodzaj więzi i miłości, bliskość nieznaną wielu. Czasami idą do sklepu, trzymając się za ręce. Ludzie to dostrzegają i zastanawiają się. Obserwują ich i zazdroszczą – i chcą im podłożyć nogę. Kiedy, któreś z ich trojga dzieci narozrabia na podwórku, sąsiedzi jakby się cieszyli z tego – surowo wypominają im brak umiejętności wychowania. To autentyczny przykład.

Takich przeciwności często doświadczają też po prostu rodziny wielodzietne.

Te posądza się o patologię automatycznie. Jeśli nie widać oznak pijaństwa u rodziców, uznaje się męża za niewyżytego seksualnie, a żonę za głupią i stłamszoną kurę domową, która nie umie powiedzieć: nie. Wielodzietność z wyboru wydaje się wielu nie do pojęcia. Jak można chcieć mieć szóste czy siódme dziecko i cieszyć się na jego narodziny? Często zresztą sytuacja małżeńska czy rodzinna wyśmiewających jest nie do pozazdroszczenia. Ewangelia mówi jednak wyraźnie: „Na świecie doznacie ucisku, ale odwagi! Jam zwyciężył świat” (J 16,33). A więc małżeństwo będące znakiem miłości Boga, może się jednocześnie stać znakiem sprzeciwu. Tak właśnie zaznacza się linia podziału między Kościołem a światem odrzucającym Boga i trwającym w grzechu pierworodnym. Światem, który nie stał się „sakramentem odkupienia”. Tak było, gdy chrześcijaństwo się rodziło, tak jest i dziś. I dziś tak jak w pierwszych wiekach odkrywamy powoli nowe małżeństwo, nową współczesną kobiecość, nie wiedząc na pewno, jaka była kobiecość Ewy w Raju. I nową męskość, bo współczesna coraz bardziej się rozmywa. Czekamy, by to się w pełni objawiło. Wiemy jedno: wszystko rozegra się poza jakimikolwiek schematami. Czyli: ani patriarchat, ani matriarchat, ani karierowiczka, ani Matka Polka, ani pan i władca, ani pantoflarz.

Sugerujesz, zdaje się, że właśnie dokonuje się czwarte odkrycie płci…

Cóż, czasy ostateczne są blisko.

 

SEKS JEST BOSKI, CZYLI EROTYKA KATOLIKA

Ksawery Knotz, Krystyna Strączek

Rok wydania: 2010
Ilość stron: 248
Wydawnictwo: Znak