Strachy

Ciekawsze od tego, czego się boimy jest to, czego się nie boimy.

Strachy

Dziwnie się czułem oglądając wczoraj Mszę Wieczerzy Pańskiej z Jasnej Góry. Kaznodzieja mówił o potrzebie miłości bliźniego. O trosce o drugiego człowieka. W tych okolicznościach jakich jesteśmy zabrzmiało to tak obco! Wszak dziś w imię miłości bliźniego mówi mi się nam wszystkim „zostańcie w domach”. Chora do której co tydzień zanosiłem Pana Jezusa w imię tegoż „zostań w  domu” nie doczeka się nie tylko eucharystycznego Pana Jezusa, ale i obiecanej opiekunki socjalnej. Kto ma kupić maść na bolące wszystko albo witaminy na osłabienie? Spokojnie, znam odpowiedź...

Jeszcze dziwniej czuję się dziś. Nie pamiętam kiedy ostatni raz nie byłem na Liturgii Męki Pańskiej. W czwartej klasie podstawówki? W trzeciej?  Nieistotne.

Wielki Piątek. Taki „Dzień Strachów”. W tamten dzień śmierci Jezusa wielu czegoś się bało, wiadomo. Chyba jednak istotniejsze od tego, czego się bali, jest to, czego się nie bali. Albo czego bali się na tyle mało, że większe lęki pokierowały ich czynami inaczej. Ot, tacy przywódcy Izraela skazujący Jezusa na śmierć: wiadomo czego się bali. Wyraził to swego czasu Kajfasz: powstania, które mógłby wywołać Chrystus, a które Rzymianie zapewne utopiliby w krwi. To oficjalnie. W skrytości ducha raczej jednak utraty swojej pozycji na rzecz jakiegoś nauczyciela z Nazaretu. Ważniejsze jednak w tym wszystkim, że zasłaniając się pretekstem nie bali się wydać niesprawiedliwego wyroku. I Boga, który wszystko widzi i wszystko osądzi.

A Piłat? Bał się skazania Jezusa. Zwłaszcza po śnie żony. Ale większą obawą napawała go możliwość oskarżenia go przez Żydów przed Tyberiuszem, że toleruje buntowników. Pewnie faktycznie nie zdołałby się wytłumaczyć, bo niby czemu cesarz miałby wchodzić w jakieś religijne spory Żydów i przejmować losem jakiegoś Jezusa z Nazaretu? Obawy i głos sumienia poszły więc w kąt...

Wczoraj zapadły nowe decyzje odnośnie do naszej narodowej kwarantanny. Utrzymano restrykcje, zapowiedziano nowe, a mgliście - że może, jeszcze zobaczymy -  część restrykcji zostanie złagodzona. No tak, na pytanie marudzących dzieci czy daleko odpowiada się: nie, już blisko. Wiadomo czego dziś boją się rządzący: zbyt ostro pnącej się w górę krzywej zakażeń. Że służba zdrowia nie da rady zaopiekować się zbyt wieloma chorymi na raz i że zabraknie respiratorów. Tego boi się zresztą wielu z nas, dlatego zdecydowana większość (tak wynika z sondaży) popiera te działania rządu. 5575 wykrytych zakażonych w 26 dni od 100 wykrytego (dane z wczoraj) to podobno niezły wynik. 174 zmarłym respiratory wprawdzie nie pomogły, ale to procentowo niewiele w porównaniu z odsetkiem zmarłych w niektórych krajach, w których epidemia rozwinęła się szybko... Dla mnie i tak bardziej zastanawiające jest to, czego w tej sytuacji władza się nie boi. Albo boi się mniej niż owej zbyt wielkiej liczby zachorowań.

To, że nie boi się odcięcia ludzi od możliwości przyjmowania sakramentów i udziału w uroczystościach religijnych właściwie mnie nie dziwi. Choć akurat nie rozumiem, dlaczego tak ważne w normalnych czasach potrzeby, w czasach zagrożenia śmiercią stały się nagle nieistotne i można je zaspokajać „duchowo” albo za pośrednictwem mediów. Władza jednak nie boi się też zdrowotnych skutków siedzenia przez  ludzi w domach bez możliwości zażycia ruchu. Profilaktyka zakrzepicy, osteoporozy, chorób układu krążenia i paru innych przestała być istotna. Nie boi się konsekwencji odwoływania potrzebnej przecież niejednemu by nie zostać kaleką rehabilitacji. Nie boi się odwoływania planowych operacji, w  tym nawet operacji onkologicznych, które zawsze, na każdym etapie rozwoju guza, są ratowaniem życia. Zdumiewające prawda? A na dodatek nie boi się gospodarczego tsunami, jakie dotknie ogromną rzesze obywateli naszego kraju. No, może się boi, ale na pewno tego wszystkiego razem mniej, niż szybszego wzrostu zachorowań. Szybszego, bo wcześniej czy później i tak ogromna część z nas pewnie zachoruje (niewiadoma część z nas bezobjawowo). I to zanim wynaleziona zostanie szczepionka. Zastanawiające, prawda? Dlaczego tego wszystkiego władza boi się mniej?

Nie chcę snuć psychologicznych ani spiskowych teorii. Z goryczą, ale przyjmuję to co jest. Bóg to dopuścił, niech będzie pochwalony. Dobro przyjmowaliśmy z Jego ręki, musimy też przyjąć to, co trudne. W Wielki Piątek wzorem jest i nasz Mistrz, Jezus Chrystus. Cierpienie, które przyjął, dało światu zbawienie. Możemy mieć nadzieję, że i to nasze dzisiejsze cierpienie ma jakiś sens; prowadzi do jakiegoś dobra. Wcześniej czy później to zobaczymy.

Nade wszystko zaś staram się w ten Wielki Piątek pamiętać, że świat nie jest moim domem. Że prawdziwy dom mam przygotowany przez Jezusa w niebie. Mogę tu wszystko stracić, wszystko przegrać, ale kiedyś zmartwychwstanę. Z tej perspektywy patrząc chyba wszyscy lepiej widzimy, czego naprawdę trzeba się bać, a czego niekoniecznie.