Wstydziłem się powiedzieć, dlatego, że zrobił mi to ksiądz

YouTube Zranieni/ ochrona.episkopat.pl

publikacja 01.04.2020 14:27

To jest moje pierwsze publiczne wystąpienie "z twarzą" – mówi w nagraniu na YouTube Robert Fidura, osoba molestowana seksualnie w dzieciństwie.

Wstydziłem się powiedzieć, dlatego, że zrobił mi to ksiądz

– To jest moje pierwsze publiczne wystąpienie "z twarzą" – mówi w nagraniu na YouTube Robert Fidura, osoba molestowana seksualnie w dzieciństwie. – Jakie będą tego konsekwencje, nie wiem. Ale wiem jedno: nie da się milczeć, nie da się też w sobie tłumić emocji i tego wszystkiego w psychice. To trzeba wyrzucić z siebie, bo inaczej tamte wydarzenia prowadzą na skraj samobójstwa – przyznaje.

O dramacie, który się rozegrał w 1981 roku, gdy miał niespełna 14 lat, opowiedział po raz pierwszy jesienią 2018 r. Nie ujawnił wówczas twarzy, nie zdradził personaliów – wystąpił pod pseudonimem "Wiktor Porycki". Dzisiaj odważnie odsłania przyłbicę, ujawnia swoje prawdziwe imię i nazwisko. Chce pokazać siebie takiego, jakim jest. Bez zakładania kolejnych masek, dalszego wymyślania usprawiedliwień, dlaczego nie ma żony i dzieci... – Wstydziłem się powiedzieć: ano dlatego, że zrobił mi to ksiądz. Żeby na te pytania odpowiedzieć, kłamałem, wymyślałem scenariusze – dodaje. Rodzice nigdy się nie dowiedzieli o tym, co przeżył. – Tamten dzieciak najzwyczajniej w świecie wstydził się. – To był wstyd taki, który uniemożliwił mi powiedzenie tego przez kilkadziesiąt lat – wyznaje. Do tego kołaczące się po głowie nieustannie pytanie, dlaczego po pierwszej sytuacji molestowania, poszedł tam po raz drugi. – Jako głupi dzieciak zaufałem, a on mnie uspokoił, uśpił. Doskonale wiedział, co robi. Długo sobie nie mogłem poradzić z tym, dokąd nie zrozumiałem, że ja – wtedy czternastolatek – miałem prawo być głupi, nie wiedzieć. On – wtedy trzydziestokilkulatek – miał obowiązek wiedzieć. On był w tym wydarzeniu dorosły, dojrzały. Ja byłem dzieciakiem – mówi.

Uświadomienie sobie, że to sprawca ponosi odpowiedzialność za to, co się wydarzyło, nie wymazuje jednak w cudowny sposób skutków tego zła. – We mnie jest strach przed podjęciem decyzji. Ja się cały czas czuję gorszy, brudny. Wydaje mi się, że jak wyjdę na ulicę, to wszyscy wiedzą, widzą, że jestem ofiarą, że jestem gorszy, że jestem nie taki jak wszyscy pozostali dookoła – wyznaje.  Lęk przed byciem ponownie skrzywdzonym prowadzi do tego, że jedyną formą zabezpieczenia się jest niedopuszczanie do siebie innych ludzi. – Nie lubię sytuacji zupełnie nowych dla mnie, wszystko co nowe, inne budzi we mnie lęk, bo nie wiem, jakie ten człowiek na przykład ma intencje. Poznawanie ludzi to jest swego rodzaju koszmar. Tamte wydarzenia powodują ogromną niepewność: a może jednak? Więc lepiej postawić mur – dodaje. Tłumaczy też, że jest w nim wciąż strach przed innymi księżmi. Bo nawet, gdy któryś próbuje mu pomóc, to specyficzny kościelny język, słownictwo, którym się posługuje, nagle przypomina mu tego, który go skrzywdził. Dla niektórych osób molestowanych przez duchownych już sam widok sutanny budzi lęk i obawę przed powrotem obrazów przeszłych wydarzeń. – Sutanna na mnie w ten sposób nie działa – mówi Robert, wyjaśniając, że jego "detonatorami" są dwie rzeczy: zapach tych perfum, których używał sprawca i sposób, w jaki unosił patenę i kielich podczas doksologii. – Każdy kapłan chleb i wino podnosi nieco inaczej – trochę wyżej, szerzej. Ten "mój" robił to bardzo charakterystycznie. Po parunastu latach pojechałem do innego kościoła i tamten ksiądz, odprawiając, zrobił to dokładnie tak samo. Ja mrugnąłem oczami i przeniosłem się do tamtego kościoła, mojego parafialnego, a za ołtarzem stał on... Szybciej wychodziłem z kościoła, jak do niego wcześniej wchodziłem – mówi. Ma świadomość, że dla obserwatorów obok to zachowanie jest irracjonalne. Bo jak mogliby zrozumieć w takiej sytuacji mężczyznę, który nagle wybiega z kościoła i zaczyna płakać. – Pewnie patrzyli na mnie jak na kompletnego idiotę. Ale ja nie potrafiłem się pohamować. To jest detonacja: ułamek sekundy i wracasz do tamtego – mówi.

Ze szczerością wyznaje, że świat osób skrzywdzonych i tych, którzy nie doznali krzywdy to dwa różne światy. – Ja nie wiem i nigdy nie będę wiedział, co to znaczy być "normalnym". Tak jak wy nigdy nie zrozumiecie i nigdy nie będziecie wiedzieli, co to znaczy żyć z tym piętnem, z którym my żyjemy – podkreśla.  To, co można zrobić dla osoby zranionej, to po prostu zobaczyć w niej zwykłego człowieka, po prostu być, nie oceniać, nie osądzać.

Dzisiaj Robert Fidura jest członkiem Rady Fundacji Świętego Józefa, która została powołana przez Episkopat Polski i ma pomagać osobom pokrzywdzonym. Jako jedno z ważnych działań widzi też potrzebę "edukacji wiernych". – To nie my jesteśmy ci źli – podkreśla.  – Rzucanie kamieniami za nami, za co? Za to, że ktoś kiedyś zrobił coś, na co ja nie miałem wpływu? Za to, że mówię o tym głośno? Plucie na nas, wypieranie, udawanie, że nic się nie stało, krzyczenie, że jestem wrogiem Kościoła – wylicza. – Myślę, że to jest bardzo ważne: pokazać ludziom, zrobić coś, żeby zrozumieli, że nie tamto dziecko było winne.

Pokazuje też perspektywę ofiar molestowania seksualnego, dla których ważne są dwie kwestie: pierwsza to odizolowanie sprawcy, żeby uniemożliwić mu dalsze krzywdzenie, a druga to uznanie odpowiedzialności sprawcy i wyciągnięcie wobec niego konsekwencji. – Jeżeli jest wina, to musi być kara. Obojętne, czy jest to kara więzienia, wydalenia z kapłaństwa czy też kara finansowa, ale musi być po to, żeby sprawiedliwość stanęła na nogach – tłumaczy. Fidura podkreśla, że właśnie o to  poczucie sprawiedliwości, a nie "zera na koncie" walczą ofiary. – Gdyby to było tak, że wpłata na moje konto resetuje mi pamięć, wymazuje tamto, to daję ci słowo: mi by wystarczył jeden grosz – mówi. – A z drugiej strony: nie ma takiej kwoty, takich pieniędzy, które by zrekompensowały to wszystko, co wtedy się wydarzyło i to wszystko, co zostało nam przez tamte wydarzenia odebrane – dodaje.