Mówiłam do niego: Ojcze

Agata Puścikowska

GN 07/2020 |

publikacja 13.02.2020 00:00

Siostra Bogdana Łasocha opiekowała się bł. ks. Michałem Sopoćką aż do śmierci…

Mówiłam do niego: Ojcze agata puścikowska /foto gość

Dom Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny w Białymstoku. S. Bogdana, jako młoda, jeszcze studiująca zakonnica zetknęła się ze świętym. A nawet przynosiła mu obiady, dbała o jego zdrowie, prosiła o modlitwę. Tylko że wtedy nie miała pojęcia, z kim pracuje. Nawet wspólne zdjęcia się nie zachowały.

– To taka dla mnie lekcja na całe życie: prawdziwa świętość jest cicha, niemal niezauważalna. A gloria nieba wykuwa się przez trudy życia i cierpienie – kiwa głową dziś już ponad 70-letnia s. Bogdana. W ręku trzyma obrazek z bł. Michałem Sopoćką. – Gdy uczestniczyłam w beatyfikacji, wszyscy patrzyli na namalowany portret – błogosławionego w chwale. A ja miałam przed oczami również Ojca zmagania, cierpienie, cichość i ascezę. Bo mówiłam do niego: Ojcze...

Cichy kapelan

Historia Sióstr Misjonarek Świętej Rodziny i ks. Michała Sopoćki zaczyna się jeszcze w latach 50. ubiegłego wieku. Ks. Michał po wojnie przeprowadził się z Wilna właśnie do Białegostoku, był wykładowcą w seminarium duchownym. Mieszkał przy ul. Złotej, a siostry miały dom przy Poleskiej 42. Były tam spory plac i maleńka, maluteńka wręcz kaplica.

– Jedna z naszych sióstr poprosiła księdza, by przychodził do nas Msze św. odprawiać. Ksiądz Michał przyszedł, zobaczył maleńką kapliczkę. Wiedział też, że są potrzeby i w posługiwaniu sakramentami, bo wokół dużo się budowało, wiele osób mieszkało, a najbliższy kościół był daleko. I zgodził się.

Za namową ks. Sopoćki, jak wspominają siostry – cichego, ale bardzo konkretnego, wręcz surowego momentami – udało się maleńką kaplicę rozbudować.

– A w tamtych czasach było to bardzo skomplikowane i wymagało sprytu, bo władze komunistyczne przecież nie pozwalały na budowę kościołów czy kaplic. Siostry więc zgłosiły nie rozbudowę kaplicy, ale… werandy. Do 1957 roku kaplica była wykończona.

– Tam była wtedy piękna praca, mnóstwo dzieci do katechizowania, ludzie garnęli się do modlitwy. Ks. Sopoćko przez kilkanaście lat cierpliwie chodził do naszej kaplicy ze swojego mieszkania i odprawiał Msze św., spowiadał. Gdy skończył 80 lat, widziałyśmy, że jest mu już coraz trudniej. Był słabszy, z coraz większym trudem się poruszał…

Kiedyś ks. Michał zapytał po prostu siostrę przełożoną, czy mógłby zamieszkać w domu misjonarek. Siostra zgodziła się od razu. – Ale trzeba wiedzieć, że żyłyśmy bardzo, bardzo skromnie, miałyśmy mało miejsca. Przełożona, s. Amelia, zrezygnowała więc z własnego pokoiku i oddała go księdzu. Sama zamieszkała z inną siostrą. Było ciasno, ale księdzu to nie przeszkadzało. A ja byłam wtedy młodziutką siostrą, jeszcze studiowałam organistykę. Ćwiczyłam więc często i długo na pianinie, a przez ścianę wszystko było słychać. Myślę, że te moje wprawki musiały być uciążliwe dla księdza, ale nigdy się nie skarżył. Co więcej, gdy zaczynałam ćwiczyć nowy utwór, od razu to zauważał: „Nowa melodia, siostro, proszę ćwiczyć, ćwiczyć!” – zachęcał.

A przed egzaminami s. Bogdana przychodziła do ks. Michała, klękała i prosiła: „Ojcze, pobłogosław”. Nie odmawiał, modlił się. I mówił: „Jak zawierzy siostra miłosierdziu Bożemu, to wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze”.

A siostra zupełnie nie rozumiała tych słów…

Rok ze świętym

– Przez rok opiekowałam się ks. Michałem. On już wtedy był mocno niedołężny, bardzo słaby fizycznie. Ja miałam nieco ponad 20 lat i nie miałam kompletnie doświadczenia w opiece nad starszą, schorowaną osobą – wspomina s. Bogdana. – Ale starałam się jak najlepiej mu pomóc, sprzątałyśmy u niego w pokoiku na zmianę, wykupywałam lekarstwa. Starałyśmy się – czy to ciasteczko donieść, czy herbatkę zrobić. A ks. Michał zawsze grzecznie odmawiał. Jadł skromnie, trzy razy dziennie, cały czas siedział w swoim pokoju, był powściągliwy w mowie, modlił się i coś czytał. Miał zresztą wiele książek i wciąż je zgłębiał oraz coś pisał...

Z każdym tygodniem ks. Sopoćko wymagał większej opieki, słabł. Mimo to przychodził do kaplicy, odprawiał Msze św. i spowiadał. – Z laseczką w jednej ręce, a z drugiej strony wspierał go znajomy, pan Władysław. Wstawał zawsze o godzinie 4 rano, pan Władysław pomagał mu się ubrać. I nigdy, ale to przenigdy nie widzieliśmy go bez sutanny. Chodził w sutannie stareńkiej i połatanej. I w starych butach, mocno już sfatygowanych. Gdy kupiłyśmy mu nowe, od razu oddał potrzebującemu...

Siostra Bogdana pamięta też niedzielę przewodnią, kilka miesięcy przed śmiercią ks. Sopoćki. – Dziś mówimy, że to Niedziela Miłosierdzia Bożego. Wtedy jeszcze nie było takiego święta. A ks. Michał mówił właśnie o miłosierdziu podczas kazania. Nie powiedział dużo, lecz bardzo konkretnie, w sposób przemyślany, gdzieś z serca. Mówił o Bożym miłosierdziu i… płakał.

W grudniu 1974 roku na Poleską został przywieziony obraz Miłosierdzia Bożego. – Nie wiem, nie pamiętam już teraz, kto go zamówił. Otworzyłam drzwi, a w progu stali panowie z zapakowanym obrazem. Spieszyli się, poprosili, by przyprowadzić ks. Michała do kaplicy. A nie było to proste, bo ks. Sopoćko był już wtedy naprawdę bardzo słabiutki i pozwalał się prowadzić wyłącznie panu Władysławowi. Tymczasem pana Władysława w pobliżu nie było.

Siostra weszła do pokoju ks. Sopoćki. „Ojcze, przywieźli obraz Pana Jezusa. Niech ksiądz pójdzie ze mną i pokaże, gdzie powiesić”. I ku zdziwieniu młodej siostry ks. Michał zgodził się. – Płaszcz mu założyłam, guziczki zapięłam. Podałam laskę. I posypałam wcześniej ścieżkę piaskiem, bo zima była wtedy sroga i bałam się, żeby się nie przewrócił od lodu. Poszliśmy.

W kaplicy dookoła były witraże. Przy jednej wolnej ścianie stał konfesjonał. – Ks. Michał spojrzał, pomyślał i mówi: „Proszę przesunąć konfesjonał i tu obraz powiesić”. Tak zrobili. Czy to nie wymowne? Tam, gdzie przebaczenie, czyli konfesjonał, tam przyszedł Jezus Miłosierny…

Panowie obraz powiesili, a ks. Michał długo, bardzo długo modlił się przed nim. – Aż bałam się, że zupełnie przemarznie, i delikatnie zabrałam go do cieplejszego pokoiku. Potem zawsze, gdy chodził do kaplicy, modlił się przed tym obrazem.

Do nieba

Ksiądz Sopoćko niemal do ostatnich swoich dni spowiadał i odprawiał Mszę św. Codziennie. Mimo zauważalnego wysiłku. – Nigdy, przenigdy się nie skarżył, nie usłyszałam od niego nawet jednej skargi, nawet jęknięcia – opowiada s. Bogdana. – Dla mnie to było mocne świadectwo, bo widziałam, że cierpi, że wszystko go boli. Do końca był dobrym kapłanem. Z jednej strony wszechstronnie wykształconym erudytą, z drugiej – cichym i pokornym. Chociaż i z konkretnym charakterem; twardo stąpał po ziemi.

To było 11 lub 12 lutego 1975 roku. Ks. Michał, jak zawsze wsparty na lasce i z pomocą pana Władysława, w starej sutannie i butach, szedł na Mszę św. do kaplicy. Nie uszedł jednak daleko. – Było wtedy bardzo dużo śniegu, pamiętam takie wysokie śnieżne skarpy usypane przy ścieżkach. Ks. Sopoćko przeszedł krótki odcinek i zasłabł. Usiadł na śniegu, przybiegłyśmy. Pomogłyśmy wstać i doprowadzić do pokoju. Powiedział po prostu: „Już nie dam rady odprawić Mszy św.”. Położył się do łóżka, a my zadzwoniłyśmy po lekarza i do kurii.

Przyszli księża, udzielili sakramentu chorych, wyspowiadali. Przyszedł i lekarz. Zbadał dokładnie, pokiwał głową. „To już jest początek agonii, proszę przy nim być” – powiedział tylko. Agonia trwała trzy dni. Ciężki czas dla umierającego i dla młodej siostry. – Czuwałyśmy przy ks. Michale. Czytałam przy nim, modliłam się, starałam się jakoś go wspomóc, chociaż... co ja mogłam? Niewiele. On tracił przytomność, odzyskiwał, tracił i odzyskiwał. Już nie mówił…

Jakoś drugiego dnia ks. Michał w ciężkim stanie pokazał wzrokiem niewielką walizeczkę, która zawsze leżała na szafie. – Spytałam, czy podać. Potwierdził wzrokiem. Nie wiedziałam, co w niej było, mimo że samą walizkę odkurzałam wielokrotnie. Ks. Michał wzrokiem pokazał, bym otworzyła. W środku były przygotowane od dawna, na śmierć kapłana, ornat, alba i stuła. Zdawał sobie sprawę ks. Michał, że umiera...

Trzeciego dnia od zasłabnięcia, a to była sobota 15 lutego, przyjechał do sióstr ich spowiednik, werbista, ks. Tadeusz Tarasiuk. Wyspowiadał siostry i przeszedł do pokoju ks. Michała. – Odprawił wtedy Mszę św. o szczęśliwą śmierć. To mogło być nawet koło godziny 15 – Godziny Miłosierdzia. A jeszcze wcześniej, niby zupełnie przypadkiem, przyjechały do nas siostry ze Zgromadzenia Matki Bożej Miłosierdzia, w którym była przecież s. Faustyna. Przebywały w Białymstoku i nagle poczuły, że powinny odwiedzić księdza. Zostały z nami do końca. Widocznie to s. Faustyna je tak przynagliła…

Mijały trudne minuty i godziny. – Około godziny 19 zaczęłyśmy mówić Różaniec. Jedna tajemnica, druga, trzecia. Widziałyśmy, że ks. Michał toczy jakąś walkę duchową, jakby się od czegoś, kogoś odganiał. Jakby ktoś zły próbował mu uprzykrzyć te ostatnie chwile na ziemi. Modliłyśmy się bardziej, by księdza wesprzeć. W końcu przyszła ostatnia tajemnica, ostatni dziesiątek Różańca: Ukoronowanie Maryi na Królową nieba i ziemi. I w tym czasie ks. Michał Sopoćko zmarł…

Była godzina 19.55.

Siostra Bogdana dziś myśli, że to święta Faustyna wyszła swojemu spowiednikowi na spotkanie. I poprowadziła do nieba.

Pokora świętego

Pogrzeb ks. Michała Sopoćki odbył się na cmentarzu parafii Wniebowzięcia NMP w Białymstoku. – Został pochowany w starej, jedynej zresztą sutannie. Te jego stare buty, takie kamasze, wyczyściłam jak umiałam, wypastowałam. I też w nich został pochowany. To jego ubóstwo było uderzające. On do niczego, prócz wiary, nie był przywiązany.

Po śmierci księdza s. Bogdana nadal pracowała na Poleskiej, była organistką. Czasem wspominała starszego księdza, ale wciąż nie zdawała sobie sprawy, kim był… – Może starsze siostry wiedziały więcej. Może znały jego przeszłość. A może i nie? Szkoda, że nic nie wiedziałam... Teraz myślę, że mogłam zadać mu tyle pytań. Pytałabym o Faustynę i o miłosierdzie Boże. Ale czy ze mną, prostą siostrą, w ogóle zechciałby rozmawiać? Czy opowiadałby tak wielkie rzeczy, jakich doświadczał?

Z biegiem czasu s. Bogdana dowiadywała się o ks. Michale więcej. – Gdy żył, domyślałam się, że jest jakiś bardziej tajemniczy i głęboki. Ale przyczyny tej głębi nie znałam. Dopiero gdy powoli dowiadywałam się o s. Faustynie, bo mówić się zaczęło dopiero wtedy, gdy kult został uznany przez Stolicę Apostolską, dowiadywałam się też o miłosierdziu Bożym i w końcu odczytywałam rolę, jaką w tym wszystkim odegrał ks. Michał Sopoćko.

Siostra pamięta z tego czasu rozmowę z innym kapłanem, który wspominał powrót ks. Michała z Warszawy, w 1959 roku, gdy ten dowiedział się o czasowym wstrzymaniu kultu Miłosierdzia Bożego.

– Ksiądz Michał był przybity, ale spokojnie i w absolutnej pokorze schował obrazki Jezusa Miłosiernego i teksty Koronki do Bożego Miłosierdzia. Opowiadał też, że kard. Stefana Wyszyńskiego przepraszał za „zamieszanie”, które wywołał w Kościele. Ale też pocieszył się słowami kardynała, który na odchodne powiedział mu mniej więcej takie słowa: „Jeśli to jest wola Boża, to życzę księdzu, by nabożeństwo zostało uznane”. I dodał ks. Sopoćko, że jeśli tak wielki człowiek jak Prymas Tysiąclecia takie życzenia złożył, to można mieć nadzieję, że kult zostanie przywrócony.

I tak się stało. W 1978 roku (niedługo przed wyborem Karola Wojtyły na papieża) notyfikacja ograniczająca kult Miłosierdzia Bożego została zniesiona. W 1980 r. Jan Paweł II wydał encyklikę „Dives in misericordia”, a w 1993 r. miała miejsce beatyfikacja s. Faustyny. Natomiast w 1995 roku Watykan wydał dekret zezwalający na obchody święta Bożego Miłosierdzia w polskich diecezjach, by pięć lat później święto zostało ustanowione dla całego Kościoła. – Po ludzku żałowałam, że ks. Michał tego wszystkiego nie doczekał. Nie doczekał też przepięknej peregrynacji obrazu Jezusa Miłosiernego po Białymstoku. Jestem pewna jednak, że patrzył z nieba i stamtąd się cieszył – uśmiecha się s. Bogdana.

Siostra dodaje, że największe dwie lekcje, których udzielił jej starzejący się kapłan, to po pierwsze lekcja pokory, a po drugie – że nie ogląda się swoich wysiłków tu, na ziemi. – Tu jest trud i znój. Chwała jest dopiero po śmierci, a prawdziwa świętość jest jakże często cicha i na pozór niezauważalna. Bogu dziękuję, że dał mi łaskę przebywania z błogosławionym i pamięć, by o nim opowiadać – kiwa głową siostra, która była jednym ze świadków podczas procesu beatyfikcyjnego ks. Sopoćki. Beatyfikacja odbyła się 28 września 2008 roku. Siostra Bogdana podczas Mszy św. niosła dary do ołtarza. Abp Angelo Amato, który przewodniczył uroczystości, gdy dowiedział się, że to s. Bogdana do ostatnich chwil pomagała błogosławionemu i była przy jego śmierci, ujął dłonie zakonnicy i powiedział: „Grazie, grazie, grazie”… Grazie, siostro. Dziękujemy!•

Dostępne jest 16% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.