publikacja 05.02.2020 07:35
Żeby zrozumieć wyjątkowość bł. Conchity, nie trzeba się uciekać do żadnych nadzwyczajnych zjawisk: była święta w swej codzienności.
mat. prasowy
Bł. Conchita
Ilustracja: fragment okładki książki "Bł. Conchita. Dziennik duchowy żony i matki". Autorka: Marie-Michel Philipon OP. Wyd. Esprit.
Krótkie zdanie wyjęte z Dziennika ukazuje stan jej duszy niedługo po ślubie:
"Widząc, że choć mam tak dobrego męża, to małżeństwo nie daje mi owej pełni, którą sobie wyobrażałam, sercem instynktownie zwróciłam się w stronę Boga, szukając w Nim tego, czego mi brakowało; wzrosło we mnie poczucie wewnętrznej pustki, choć przecież doświadczałam ziemskiego szczęścia".
Pośród największych radości, jakie Conchita przeżywa, czuje zarazem ograniczenia i efemeryczny charakter każdej ludzkiej miłości.
Prawdziwe życie świętych jest „ukryte z Chrystusem w Bogu” (Kol 3, 3)3. Jego skutki można dostrzec w zewnętrznym zachowaniu i to ono właśnie objawia nam często prawdziwy sekret tych osób. Klucz do poznania Conchity znajdujemy w jej dzienniku. Umożliwia nam on śledzenie losów mistyczki od trzydziestego pierwszego do siedemdziesiątego czwartego roku życia. W dalszej części książki będzie on dla nas podstawowym przewodnikiem, nie pomijając innych źródeł. Conchita sama opowiada w nim o swym środowisku rodzinnym, o łaskach otrzymywanych od wczesnego dzieciństwa i nadzwyczajnych darach, o tragicznej śmierci brata Manuela, stanowiącej prawdziwy punkt zwrotny ku nowemu życiu zorientowanemu całkowicie na Boga, o tym, jak od pierwszych dni małżeństwa Chrystus wziął ją całą w posiadanie, o nieustającym wzrastaniu ku doskonałości pośród najbardziej prozaicznych wydarzeń domowych. W tym gąszczu codziennych spraw jej życia, nieróżniącego się z pozoru od egzystencji innych kobiet, Bóg przygotowywał Kościołowi i światu wielką świętą.
„Twoją misją jest zbawianie dusz”
Nieoczekiwane zdarzenie dało Conchicie możliwość doświadczenia głębokiej ciszy, modlitwy i kontaktu z Bogiem. Po raz pierwszy wzięła udział w „ćwiczeniach duchownych”, które w roku 1889 prowadził o. Antonio Plancarte y Labastida, późniejszy opat w Guadalupe. Conchita miała wówczas dwadzieścia siedem lat. Jako żona, matka i pani domu, mając przy tym za męża człowieka ceniącego sobie punktualność i nieco zazdrosnego, nie mogła się odizolować od świata na zamkniętych rekolekcjach.
„Uczestniczyłam w ćwiczeniach, przychodząc i wychodząc, nie mogłam na dłużej zostawić dzieci”. Conchita śpieszy, by wysłuchać konferencji, stara się jak może o chwile ciszy i skupienia, a potem szybko wraca do domu. Duch Święty działa jednak tam, gdzie chce. W jej sercu, pod przemożnym tchnieniem Ducha rozpala się płomień apostolstwa, który swym zasięgiem szybko obejmie cały Kościół. W swej prostocie i pokorze Conchita nie podejrzewa jednak rozmachu Bożych zamiarów. Nie wykracza swym spojrzeniem poza ramy życia rodzinnego. To Bóg otworzy przed nią później szeroko horyzont odkupienia.
"Pewnego dnia, gdy całą duszą przygotowywałam się na to, czego będzie ode mnie chciał Pan, usłyszałam nagle w sercu bardzo wyraźne słowa, które mnie zadziwiły: „Twoją mi sją jest zbawianie dusz”. Nie rozumiałam, jak to możliwe. Wydało mi się to strasznie dziwne i całkiem niewyobrażalne…! Pomyślałam, że chodzi o to, bym poświęcała się dla męża, dzieci i służby. Zrobiłam bardzo praktyczne żarli we postanowienia, pogłębiając w sobie pragnienie kochania bez miary Tego, który sam jest Miłością. W odosobnieniu i modlitwie moje serce odnalazło swój dom, całkowity spokój, musiałam jednak wrócić do świata i obowiązków, by chodzić pośród ognia i się nie spalać. Gorliwość zżerała moją duszę, czułam potężne pragnienie dzielenia się szczęściem i wzniosłymi naukami, które dane mi było poznać. Musiałam w tamtym czasie wyjechać z dziećmi na wieś, do „Jesús María”, hacjendy mojego brata Octaviano leżącej niedaleko San Luis. Po przyjeździe umówiłam się z bratem, że zbierzemy kobiety z okolicy i przeprowadzę dla nich ćwiczenia, dzieląc się tym, co usłyszałam. Brat mój, który był dla mnie zawsze bardzo dobry i darzył mnie szczególnymi względami, przystał na ten pomysł. Udało nam się zebrać sześćdziesiąt kobiet. Nie czułam żadnego wstydu ani się nie bałam, że źle zorganizuję to spotkanie, ani że będę się mylić w mówieniu. Nie myślałam też, że to może jakieś moje wymysły albo przejaw pychy. Czułam w sercu ogień i chciałam go przekazać innym, to wszystko. Spotkanie zorganizowałam w kaplicy w hacjendzie. Siedziałam na niskim krześle naprzeciw przybyłych kobiet – a ponieważ w królestwie ślepych jednooki jest królem, bardzo się tym biedaczkom spodobało to, co im mówiłam. Płakały, czuły skruchę, chciały nawet wyznać mi swoje grzechy, na co się oczywiście nie zgodziłam. Kiedy skończyłyśmy, przyszli księża, kobiety się wyspowiadały i z wielką żarliwością przyjęły komunię. Czułam się szczęśliwa, mówiąc o Jezusie. Dni spędzone na hacjendzie minęły mi bardzo szybko, godziny przelatywały błyskawicznie przy tak słodkiej aktywności. Czasem przychodził mnie posłuchać także Octaviano; Bóg mi pomagał, żebym się nie zacinała. Wszyst ko oczywiście odbywało się za zamkniętymi drzwiami".
Conchita szukała kierownika duchowego, by z większą pewnością podążać ku Bogu:
"Spalało mnie pragnienie doskonałości, znalezienia bramy, życia, drogi, którą mogłabym dojść do mojego Jezusa. Czyniłam różne postanowienia i przyjmowałam upokorzenia, ale kolejne dni mijały mi w poczuciu opuszczenia, niepokoju i ciemności. Czułam głód Boga, palące pragnienie Jezusa, a zarazem zdawało mi się, że się rozbijam, gubię na drodze ciemnej wiary pozbawionej nadziei. Powie działam pewnemu kapłanowi o tym, co się dzieje w mojej duszy, o dążeniu do doskonałości, ale Pan najwidoczniej nie chciał, żeby on mnie zrozumiał, bo zaczął mi mówić o poezji, przyrodzie, o sprawach z Nim związanych, natomiast nic nie mówił o samym Bogu, o moim Bogu! Tym czasem świat walczył o mnie, by mnie do siebie przyciągnąć, i stworzenia mnie przyciągały. Pamiętam, że czasem dla rozrywki oglądałam magazyny kobiece, a potem czułam wyrzuty sumienia, aż wreszcie Pan mi powiedział, żebym ich nie oglądała".
Rozczarowana i rozżalona sytuacją, w której kapłan mówił jej o sprawach powierzchownych, podczas gdy ona przyszła do niego z pragnieniem spotkania Boga, Conchita wzmogła swoje modlitwy. Pan posłał jej wówczas ks. Alberto Mira sJ, który okazał się dla niej wielkim wsparciem w pierwszych dziesięciu latach wzrastania ku Bogu.
Monogram Jezusa
W sercu Conchity coraz mocniej rozbrzmiewała miłość Chrystusa, poruszając najdrobniejszymi jej działaniami. Conchita z oddaniem kochała męża i dzieci, jakby byli „otuleni tą samą miłością”. Chrystus nie ogranicza miłości ludzkiej – przekształca ją i czyni boską.
Kiedy jako dziecko Conchita spędzała wiele czasu w rodzinnych hacjendach, a także teraz, w trakcie pobytu w gospodarstwie brata Octaviano, często się przyglądała, jak na skórze zwierząt wypalano rozgrzanym żelazem znak właściciela. Sama zaczęła marzyć o tym, by na swym ciele nosić znak Chrystusa. Z podobnymi przypadkami spotykamy się w życiu innych świętych, takich jak błogosławiony Henryk Suzo, dominikanin. Bliższa Conchicie postać to św. Joanna de Chantal, młoda wdowa nakłaniana przez rodzinę do powtórnego zamążpójścia, która – by położyć kres tym naciskom – pewnego dnia udała się do sypialni i wyryła sobie na sercu imię Jezusa. Blizna była widoczna jeszcze po jej śmierci, zatarł się tylko zarys ostatniej litery „s”. Święty Franciszek Salezy jasno się wyraził, że gdyby był wtedy przy św. Joannie, nie pozwoliłby na ten krok. Czasem święci zasługują bardziej na nasz podziw niż na to, by ich naśladować. To samo można by powiedzieć o Conchicie.
"Wreszcie po wielokrotnie ponawianych prośbach 14 stycznia 1894 roku, w święto Najświętszego Imienia Jezus, otrzymałam zgodę kierownika duchowego na wyrycie na swej piersi monogramu. Skórę nacięłam scyzorykiem, kreśląc wielkie litery J.H.S.; poczułam wtedy, jakby jakaś nadprzyrodzona siła rzuciła mnie na ziemię, i z twarzą zwróconą do dołu, ze łzami w oczach oraz ogniem w sercu żarliwie błagałam Pana o zbawienie dusz: Jezu, zbawco ludzi, zbaw ich, zbaw ich!
Niczego więcej nie pamiętam: pragnęłam tylko dusz – dusz dla Jezusa. Większy żar odczuwałam w duszy niż w ciele, i to niewyrażalne szczęście, że należę do swego Pana jak zwierzę do gospodarza: ja należę do Jezusa, Jezusa, mojego Jezusa, który zbawi tyle biednych dusz, a one otoczą Go chwałą. Przepełniona szczęściem przeżyłam ten dzień, gorąco pragnąc samotności i modlitwy, musiałam jednak zajmować się gościem. (a I, s. 205–207)
Źródła czynu Conchity trzeba się dopatrywać w charyzmacie otrzymanym od Boga oraz w szaleństwie miłości podążającej za ukrzyżowanym Bogiem. Warto na niego patrzeć w kontekście wyjątkowej misji, jaką otrzymała założycielka Dzieł Krzyża, które swym zasięgiem miały ogarnąć cały świat. Teresa z Lisieux, niewątpliwie ulubiona święta Conchity, miała inny sposób na okazanie Jezusowi swej szalonej miłości. Marzyła o tym, by być w Kościele miłością, która wszystko przyjmuje. Rozważając czyn Conchity, musimy też pamiętać o odrębności każdego narodu, o indywidualnej łasce i osobistej misji każdego człowieka. Ten sam Duch objawia się w literach wyrytych ogniem i krwią oraz – z nie mniejszą siłą – w wierności w najdrobniejszych umartwieniach. W łonie chrześcijaństwa ten Duch miłości sprawia, że heroizm w drobnych sprawach splata się z heroizmem w sprawach wielkich.
Wyrycie monogramu otwiera w doświadczeniu Conchity nowy etap. Konsekwencje tego czynu były dostrzegalne w jej życiu osobistym, w jej apostolskim promieniowaniu oraz – na sposób charyzmatyczny – w Bożych oświeceniach, będących darem dla całego Kościoła. Tak oto w ekonomii zbawienia niektóre indywidualne czyny rozciągają swój zbawczy wpływ na całe ciało mistyczne Chrystusa. Było tak szczególnie w przypadku fiat Maryi, które zbawiło cały świat. Pamiętając o właściwych proporcjach, możemy stwierdzić, że najdrobniejszy ludzki czyn odciska piętno na historii całego świata, choć dopiero na sądzie ostatecznym będziemy mogli dostrzec jego pełne znaczenie.
*
Powyższy tekst jest fragmentem książki "Bł. Conchita Dziennik duchowy żony i matki". Autorka: Marie-Michel Philipon OP. Wydawnictwo: Esprit.