Spełnia się sen

Marcin Jakimowicz

publikacja 19.08.2010 06:00

W kaplicy na Kopiej Górce mieszały się języki Kenii, Mołdawii, Pakistanu i Chin. Oazowicze łamali sobie języki, wymawiając Kro-sczie-nko nad Dunaj-ciem. Nazwy pobliskiej Szczawnicy nie odważali się nawet wypowiadać.

Spełnia się sen Henryk Przondziono/Agencja GN

Kanapka Chińczyków? Gruba warstwa marmolady, na to wędlina, ser, pomidory. Na górze ketchup. Kanapka Kenijczyków? Czteropoziomowe piętrowce z odrobiną masła i wędliny. Taki hamburger. Pakistańczycy jedzą warzywa i to mocno przyprawione. Na inne dania patrzą z podejrzliwością, Nie piją mleka, jedzą ostre zupy. Kenijczycy piją herbatę z mlekiem. To symbol dostatku. Herbata bez mleka świadczy o ubóstwie, przypomina o poczuciu niższości. Tu popijają wprawdzie herbatę bez mleka, ale widać, że im nie smakuje. Aha! Nie wypada nalać napoju do połowy kubka. To oznaka lekceważenia. Już lepiej postawić przed kimś pustą szklankę, niż zapełnić ją w połowie. A już zupełnie nie wolno nazywać czarnoskórych oazowiczów „boys”. To obraza. „Boy” to przecież pogardliwa nazwa chłopczyny przed inicjacją seksualną! Takie kłopoty mają na głowie organizatorzy niezwykłej oazy. W Krościenku nad Dunajcem – kolebce ruchu oazowego – na swój pierwszy stopień zjechali świeżo upieczeni oazowicze z Chin, Kenii, Mołdawii i Pakistanu.

Makaron i tajemnice bolesne
Na stołach ląduje makaron. Piątek. W dodatku bolesne tajemnice Różańca. W drzwiach staje ks. Adam Wodarczyk, moderator generalny ruchu. – Ks. Blachnicki miał idee, pomysły. Ale nie miał jednego: pieniędzy – zaczyna opowiadać. – Marzył o tym, by młodzi spotykali się w domu, w którym właśnie siedzimy, ale nie miał na to funduszy. Miał jednak ogromną wiarę w Bożą Opatrzność. 50 lat temu, dzień przed zawarciem transakcji, otrzymał dokładnie tyle pieniędzy, ile potrzebował. Jestem poruszony, widząc, że na naszych oczach spełnia się sen tego niezwykłego człowieka – kiedy ks. Wodarczyk mówi te słowa, kilkadziesiąt par oczu zwraca się w stronę czarno-białej fotografii nieśmiało uśmiechającego się okularnika. – Gdy 30 lat temu ks. Blachnicki wyjechał do Niemiec, powiedział, że oazy będą się rozprzestrzeniać na całym świecie. Mówił, że nie możemy spocząć, dopóki na ziemi żyje choć jeden człowiek, który nie doświadczył Bożej miłości.

Oaza made in China
Ksiądz John Zhu uśmiecha się dyskretnie zza okularów. Polskie jedzenie nie jest dla niego rewolucją. Przez siedem lat studiował w Szwajcarii i przywykł do europejskiej kuchni. – Ale ziemniaki macie znakomite – cmoka chiński kapłan. Wraz z nim do Krościenka przyjechało pięciu Chińczyków. Organizujemy u nas tygodniowe rekolekcje dla młodych na poziomie parafii i diecezji – opowiada. – Wakacje trwają też dwa miesiące, w lipcu i sierpniu. Jestem tu już po raz drugi i widzę, że forma oazy jest lepsza: dwa tygodnie to wystarczający czas na medytację i budowanie wspólnoty. Jestem zafascynowany dziełem o. Blachnickiego. Wierzę, że za rok przyjadą do nas goście z Polski i zaczniemy szkolić oazowych liderów. To bardzo potrzebna formacja, bo Chiny to kraj 10 milionów katolików. Ruch Światło–Życie po chińsku? Proszę bardzo: Guang He Sheng Ming Tuan Ti. – Obecność Chińczyków jest odpowiedzią nieba na naszą modlitwę – nie ma wątpliwości ks. Adam Wodarczyk. – Gdy przed dwoma laty na szkole animatora ks. Adam Pradela puszczał nam filmy o chińskim Kościele, spontanicznie zrodziła się myśl, by przez cały dzień modlić się za ten kraj. Na owoce nie trzeba było długo czekać. Kilka miesięcy później odebrałem telefon: czy przyjmiecie na oazę chińskiego kapłana? Chcieliśmy jechać z ewangelizacją do Chin, a Pan Bóg zrobił nam niespodziankę: to Chiny przyjechały do nas.

Naomi nie tańczy
Msza. Kazanie in English. Modlitwa wiernych w ojczystych językach. To wieża Babel czy Wieczernik? – pytam prowadzącego oazę ks. Konrada Hasiora. – Wieczernik. Widać, jak działa tu Duch Święty. Staram się, by tu nie było „Żyda ani Greka”, podziału na przedstawicieli Kościoła prześladowanego i triumfującego – wyjaśnia. I ziewającego – dopowiadam w myślach, obserwując żującą gumy wycieczkę Polaków, którzy zwiedzają Kopią Górkę. Wszyscy modlą się w ogromnej jedności. Czasami widać maleńkie pęknięcia, pokazujące, że ci ludzie reprezentują diametralnie inne kultury. Pogodny wieczór. Rusza taniec.

Oazowicze z Kenii wybijają rytm na bębenkach. Wszyscy ruszają do tańca. Tylko Naomi stoi z boku. Opatulona chustą, ślicznie uśmiechająca się Pakistanka nie rusza do tańca. Hmmm. Może się obraziła? – zachodzą w głowę organizatorzy. Okazuje się, że Naomi jako niezamężna kobieta nie może tańczyć z obcymi mężczyznami. Musi poczekać na chwilę, aż zawiruje z mężem. Na razie tańczyć może jedynie z kobietami lub członkami swej rodziny. A ta jest daleko. Tysiące kilometrów od schowanego w górach Krościenka. Pakistańczycy Yaqoob i Naomi na co dzień angażują się w pomoc najsłabszym i najuboższym. Gdy przed rokiem muzułmanie spalili około 250 domów chrześcijan w Koriyan i Gojra, organizowali żywność, ubrania i przybory szkolne dla tamtejszych dzieci. Oazowiczów poznali podczas spotkań Taizé.

„Kierownikami zamieszania” jest młodziutkie małżeństwo Agnieszka i Marcin Skłodowscy. Odpowiedzialni za diakonię misyjną ruchu wyruszyli przed rokiem na Czarny Ląd. Zainteresowanie i entuzjazm, z jakim Kenijczycy przyjmowali opowieść o dziele ks. Blachnickiego, były zdumiewające. Po katastrofie prezydenckiego samolotu do Polski dotarł telegram z kondolencjami od „Ruchu Światło–Życie w Kenii”. To oczywiście oaza w powijakach, ale słowo padło na bardzo podatny grunt. – W Kenii widziałem ludzi, którzy mogli być na Mszy nawet 5 godzin – uśmiecha się Marcin Skłodowski. – To spotkanie całej wioski. Manifestacja radości, wspólny posiłek, niekończące się tańce.
Ruch jest podpowiedzią, jak pójść dalej, głębiej. Afryce, która entuzjastycznie przyjmuje nowe pomysły, bardzo potrzebna jest formacja. – Jacy są uczestnicy rekolekcji? – pytam Marcina. – Kenijczycy są wygadani, rozśpiewani, bez obciachu rozmawiają z ludźmi, którzy zaczepiają ich na ulicy. Z bólem musieli na czas tajemnic bolesnych zrezygnować z muzyki. Pracowici Chińczycy podkreślają znowu, że to znakomite miejsce na wyciszenie. Nie chcemy nikogo przytłoczyć swą polskością, tym, że oaza jest mocno zakorzeniona w naszej historii. Dzieło ks. Blachnickiego jest uniwersalnym narzędziem. Tuż przed mundialem odezwał się do nas biskup z RPA i poprosił o materiały formacyjne (od roku są przetłumaczone na angielski). Chce według nich formować służbę liturgiczną i młodzież. Powód? Widział na własne oczy, jakie owoce przynosiło to nad Wisłą.

2 miliony w ruchu
Te rzeczywiście są ogromne. W zeszłym roku na oazy w Polsce, Niemczech i Słowacji wyjechało ok. 50 tys. ludzi. A ponieważ na oazy wyjeżdża średnio co drugi oazowicz, szacuje się, że w ruchu modli się około 100 tysięcy ludzi – wyjaśnia ks. Wodarczyk. – Gdy w 2007 r. pracownia badań socjologicznych przeprowadziła badania, okazało się, że przez oazy przewinęły się 2 miliony Polaków! Jednym z powodów, dla których ks. Blachnicki osiadł w Carlsbergu, było to, że odczytywał to jako wezwanie, by rozwijać ruch za granicą. Dziś ludzi spod znaku Fos-Zoe znajdziemy w USA, Kanadzie (tam Domowy Kościół ma już swe struktury), w Szwecji, Norwegii, Anglii, Irlandii, Holandii, w Niemczech (tu nawet w Kościele protestanckim modli się kilka wspólnot), na Litwie, Białorusi, Ukrainie, w Mołdawii, Czechach, Austrii, Bułgarii.

Nawet w prawosławnej Grecji przyjęły się oazy dzieci Bożych. W Turkmenistanie, gdzie pracuje o. Andrzej Madej, przed rokiem odbyła się pierwsza oaza. Fenomenem jest to, w jaki sposób ruch rozwija się na Słowacji. „Hnutie Svelto-Život” jest obecny w strukturach i Kościoła rzymskokatolickiego, i greckokatolickiego – opowiadają Danka i Juran Kurimscy. – W zeszłym roku na oazie rodzin modlili się księża greckokatoliccy z małżonkami i dziećmi. Na Słowacji jest około 100 rodzin Domowego Kościoła i około tysiąca młodych oazowiczów. Szurają krzesła. Kończy się obiad. Modlitwę po posiłku prowadzi w swym języku kapłan z Kenii. Mówię wraz z wszystkimi „Amen”, ale za Chiny nie rozumiem, za co dziękuję.