Monte Cassino

Małgorzata Głowacka

publikacja 21.08.2010 07:11

Miejsce rozsławione poprzez godne podziwu życie oraz grób swego założyciela, przeżyło na przestrzeni wieków bogatą historię świetności, kultury, sztuki. Skropione obficie krwią żołnierzy polskich na zawsze weszło w pamięć ludzkości.

Monte Cassino Andy Hay / CC 2.0 Monte Cassino

Kolejny raz „wspinam” się  na wzgórze Monte Cassino. Szeroka droga, tuż za lasem dość stromo  podnosi się i wije asfaltowym zygzakiem w górę. Przede mną wyrasta imponująca ściana gruzu i zieleni, które to jeszcze kilkadziesiąt lat temu stanowiły główną linię obrony wojsk niemieckich, po wkroczeniu do Neapolu wojsk amerykańskich, tzw. słynną linię Gustawa.

Patrząc przez szybę autokaru przypatruję się miasteczku Cassino, które teraz wyłania się w całej okazałości, oglądam resztki średniowiecznej wieży, a obok wyłania się wbita w ziemię część czołgu i dziwny, zardzewiały pomnik w kształcie rozety wykonany z luf dział, które pozostały tu po 18 maja 1945 roku.

Autokar pozostaje na niewielkim parkingu tuż obok cmentarza żołnierzy polskich, miejsca które wielu Polaków uważa wręcz za świątynię i cel pielgrzymek. Mijam bramę wejściową. Zdobią ją stojące na cokole nastroszone orły, których pióra przypominają powiewające na wietrze skrzydła husarii. Sam cmentarz to monumentalny pomnik wykonany z trawertynu, z wieloma polskimi symbolami, wykutymi nazwiskami poległych i wymownym napisem wyrytym w języku polskim, włoskim i angielskim: „Za wolność naszą i waszą my żołnierze Polscy, oddaliśmy Bogu ducha, ziemi włoskiej ciało, a serca Polsce”. Tuż obok, centralnie na placu, znajduje się inkrustowany czarną tufą wulkaniczną krzyż Virtuti Militari. W serce krzyża wbudowano metalowy znicz a na krawędziach umieszczono napis: „Przechodniu powiedz Polsce, żeśmy polegli wiernie w jej służbie”.

W totalnej ciszy przechadzam się wśród nagrobków a wewnątrz gdzieś powracają wspomnienia okrutnych dni maja 1945 roku, opowiadanych mi przez mego wujka, uczestnika tych walk. Słońce  pali niemiłosiernie. Czas wyruszyć dalej. Ale nim opuszczę to miejsce, na grobie dowódcy II Korpusu Polskiego gen. Andersa (który zmarł w Londynie, ale chciał być pochowany obok swych żołnierzy na tym właśnie wzgórzu) składam wiązankę czerwonych róż i modlitwę. To niesamowite, że miejsce, które było krwawym polem bitwy, dziś przemawia ciszą swych grobów i czerwonymi makami, które śmiało wychylają się ze skalistych urwisk góry Cairo,  majestatycznie wznoszącej się nad okolicą, a w tle góruje benedyktyńskie opactwo. Trzeba tylko umieć patrzeć i słuchać...

Nieopodal, bo ok. półtora kilometra od cmentarza znajduje się klasztor. Został on założony przez św. Benedykta ok. 529 roku na górze, gdzie pierwotnie praktykowany był pogański kult Jowisza i Apollina, w miejscu istniejącej tu kiedyś fortyfikacji rzymskiej Municipium Casinum. Burzliwe dzieje i bogata historia miejsca charakteryzuje samo opactwo, jak i jego założyciela. Ale może po kolei...

Św. Benedykt urodził się w Nursji ok. 480 r. w rodzinie patrycjuszowskiej. Podstawowe wykształcenie zdobył w Rzymie. Tu też nabrał odrazy do szerzącego się zepsucia moralnego, umiłowania rzeczy materialnych i hołdowaniu hedonizmowi. Porzucił więc wszystko i osiedlił się wśród samotnych skał k/Subiaco, prowadząc żywot pustelnika. Okoliczni mnisi, pociągnięci świadectwem jego życia, poprosili go, by został ich przełożonym. Benedykt wyraził zgodę, lecz kiedy starał się poprawić ich zachowanie, spotkał się z ostrą niechęcią. Spróbowano go nawet otruć.

Zasadzka jednak się nie udała, bo kielich z trucizną, po uczynieniu nad nim znaku krzyża, rozpadał się na kawałki. Po tym wydarzeniu wraz z kilkoma uczniami Benedykt przeniósł się na południe i osiadał na Monte Cassino. Nikt nie wie do dziś, dlaczego wybrał akurat to miejsce, ale to właśnie tu wykorzystał swój zmysł praktyczny i przerobił pogańską świątynię na oratorium dla nowej wspólnoty, pomieszczenia dla mnichów oraz oczekiwanych pielgrzymów. Tu też dokonał ostatecznej korekty swej Reguły monachorium, będącej tzw. małym kompendium Ewangelii i tu, bliski wieku 70 lat dokończył swe ziemskie życie. Przed śmiercią jednak w swoim jasnowidzeniu, św. Benedykt wspominał o czterokrotnym zniszczeniu, jakie miało spotkać to miejsce. Co też się stało.

W roku 577 klasztor został zniszczony przez Longobardów. Odbudowany na polecenie papieża Grzegorza II powrócił do lat świetności. Potem w roku 883  napadli na niego Saraceni i po spenetrowaniu i zrabowaniu spalili. Odbudowany został dopiero w XI wieku pod przewodnictwem opata Dezyderego (przyszłego papieża Wiktora III). W r.1349 trzęsienie ziemi znów niszczy opactwo i  to niemal doszczętnie, pozostawiając z całości tylko trochę murów. I  znów zostaje odbudowane. Niestety, w 1944r. podczas bombardowania, w przeciągu trzech godzin ulega ono ponownie całkowitemu zniszczeniu. W sumie, w masowych nalotach lotniczych zrzucono na klasztor 596 ton bomb, nie licząc działań artylerii. Stało się to wbrew instrukcji gen. Eisenhowera określającej, by na froncie włoskim oszczędzać obiekty zabytkowe. Miejsce modlitwy, nauki i schronienia w tych dniach dla setek bezbronnych cywilów zamieniono w jedno, wielkie rumowisko grzebiące licznych uchodźców.

To, co dziś można podziwiać na Monte Cassino zostało dobudowane na podstawie dawnych wzorów architektonicznych w duchu maksymy „tam, gdzie było i tak, jak było”, częściowo z oryginalnych elementów i dekoracji. Prace rekonstrukcyjne trwały 10 lat i w całości sfinansowane zostały przez państwo włoskie. Obecne piękno opactwa wydaje się wręcz niemożliwe do opisania (tekst poniżej będzie tylko nieśmiałym opisem wrażeń). Tak naprawdę to trzeba je zobaczyć samemu...

Zwiedzanie rozpoczynam od dziedzińca wejściowego (trasę wejścia do klasztoru zmieniono zaledwie kilka lat temu). W tym miejscu wznosiła się kiedyś świątynia Apollina, którą św. Benedykt przekształcił w oratorium dla wspólnych modlitw zakonników, dedykując ją św. Marcinowi,  biskupowi z Tours. Podczas prac rekonstrukcyjnych w 1953 r. odkryto tu ślady fundamentów tego oratorium wraz z małą absydą. Miejsce jest też o tyle niezwykłe, że to tu zmarł, jak podaje biograf świętego, papież Grzegorz Wielki, Benedykt „stojąc podtrzymywany przez kilku mnichów, po przyjęciu Eucharystii”. Wydarzenie to upamiętniono częściowo zachowaną antyczną mozaiką i współczesną, dużą kompozycją z brązu (dar kanclerza Niemiec, honorowego rycerza Zakonu Krzyżackiego, Konrada Adenauera).

Idąc dalej docieram do tzw. dziedzińca Bramantego. Plac nazwany tak, bo swym przestronnym, spokojnym rozkładem przypomina styl wielkiego architekta renesansu. Wybudowany w 1535 roku dziedziniec ma 30 m szerokości i 40 m długości łącznie ze schodami łączącymi go z frontowym portykiem dziedzińca głównego. Z jego tarasów w kierunku zachodnim rozpościera się wspaniała panorama okolicznych miejscowości. Środek dziedzińca zdobi ośmiokątna studnia otoczona kolumnami korynckimi oraz posągi św. Benedykta i św. Scholastyki.

Statua św. Benedykta przetrwała prawie nietknięta zniszczenia wojenne. Pochodzi z 1735 r. i jest dziełem Campiego z Carrary. U jej spodu widnieje napis: „Błogosławiony, który przychodzi w imię Pańskie”. Statua św. Scholastyki to kopia. Zdobi ją napis: „Przyjdź moja gołębico, przyjdź, będziesz ukoronowana”. Stoję w milczeniu i patrzę na kamienne twarze świętego rodzeństwa (byli bliźniakami) i muszę przyznać, że coraz bardziej mnie intrygują. Ich historie życia, umiłowanie Boga i radość służenia innym są wręcz niesamowite, tak proste i tak bogate zarazem. Przysłowie mówi, że przykład jest ponoć zaraźliwy. I oby...

Czas iść dalej. Pokonuję rząd schodów, wznosząc się ku górze, do frontowego portyku głównego dziedzińca. Tuż obok mnie dostrzegam szarawoniebieskie marmurowe nisze kryjące posągi dwóch papieży: Urbana V, benedyktyna, który przyczynił się do odbudowy Monte Cassino po trzęsieniu ziemi i Klemensa X słynącego z hojności wobec klasztoru. Nim przekroczę próg dziedzińca głównego, oglądam się jeszcze wstecz. Widok jest niesamowity. Rozległy dziedziniec z białego kamienia wraz z zawieszoną nad nim loggią, zwaną rajską, delikatnie dotykają błękitnego nieba. Pełna harmonia. Odnoszę wrażenie, jakby wszystko zawisło w bezruchu. Prawie nic też wewnątrz nie burzy tego spokoju. Zbliża się południe, jest tu mało turystów i pielgrzymów, a mnisi o tej porze  trwają na modlitwie. Nic więc nie przeszkadza mi, by spokojnie doświadczać tego miejsca...

Wkraczam na dziedziniec Bazyliki Katedralnej. Zbudowany on został w 1513 roku wg planów Antoniego Młodszego z Sangallo i zwany jest Dziedzińcem Darczyńców. Nazwa wywodzi się od sponsorów klasztoru, zwłaszcza papieży i monarchów, których posągi  umieszczono tutaj w latach 1666-1724. Cały plac zdobią, wykonane z szarego i czerwonego granitu, kolumny połączone czystą, renesansową linią, idealnie komponującą się z fasadą bazyliki, na frontonie której, w tympanonie, widnieje herb Monte Cassino i jego opatów. Stanowi go wspięty na tylnych łapach lew.

Bazylika Katedralna wita mnie przyjemnym chłodem. Odbudowana wg XVI- i XVII- wiecznej linii architektonicznej i dekoracyjnej, przygniata swym bogactwem. W oczy kłują zdobienia sklepień, marmurowe inkluzje, elewacje, freski, obrazy.  Na suficie dostrzegam jednak dziwne, puste miejsca.  Nieodrestaurowane po bezpowrotnym zniszczeniu fresków Luca Giordana ciągle czekają na artystę godnego wypełnić pustkę po geniuszu malarstwa włoskiego baroku. Nad drzwiami bazyliki widnieje duży (ok. 50m2 powierzchni) fresk Annigoniego przedstawiający „Chwałę św. Benedykta”. Fresk przyciąga wzrok, jest wielce wymowny, pełno w nim symboliki. Stający centralnie prawodawca otoczony jest przez zakonników, biskupów i zakonnice, którzy żyli w świętości, krocząc drogą jego Reguły. Na dole wyróżniają się trzy postacie papieży: św. Grzegorz Wielki (pierwszy biograf świętego), Paweł VI (który konsekrował w 1964 bazylikę i ogłosił św. Benedykta patronem Europy) i św. Wiktor III (opat, który nadał Monte Cassino wielki splendor, wzbogacając je o kodeksy z miniaturami, mozaiki, emalie czy liturgiczne złotnictwo wschodniej roboty). Tuż obok, na półlunetach, przedstawione są postacie ze Starego Testamentu, Abraham i Mojżesz, z którymi to św. Benedykt posiada szczególne pokrewieństwo w wierze.

Nawą główną idę w stronę ołtarza. Bocznymi schodami wchodzę do prezbiterium. Mijam grobowiec Piotra Medyceusza i kaplicę Matki Bożej Bolesnej i zatrzymuję się przed bogato zdobionym ołtarzem głównym. Łacińska inskrypcja wyryta na cartoglio z czarnego marmuru ogłasza wszystkim: „św. Benedykt i św. Scholastyka tak, jak za życia nigdy nie byli rozłączeni duchowo, tak samo i po śmierci nie są rozłączone ich ciała”. Przyglądam się temu miejscu z zaciekawieniem. Wszak to tu, pod marmurową płytą złożona jest urna z brązu z doczesnymi szczątkami świętego rodzeństwa. Mimo upływu lat i licznych zniszczeń, odpowiada dokładnie miejscu, które sam św. Benedykt kazał przygotować na grób dla siebie i swej siostry bliźniaczki. Niesamowitym jest fakt, że ocalał on nietknięty z ostatnich działań wojennych, gdy pocisk przeciwlotniczy, mimo iż wbił się pomiędzy dwa przeciwległe stopnie, nie wybuchł. Podczas prac rekonstrukcyjnych grobowiec ten został otwarty, a szczątki poddano rozpoznaniu kanonicznemu i medycznemu, które potwierdziło autentyczność relikwii.

Przyglądam się w milczeniu niezwykłym postaciom. Nie znam dokładnie życiorysu św. Scholastyki (choć wiem, że w jakiś sposób jej życie zawsze było podobne do życia brata, którego od najmłodszych lat podziwiała i naśladowała), ale sam św. Benedykt mimowolnie kojarzy mi się z ewangeliczną opowieścią o Marcie i Marii. Jego słynna maksyma „Ora et Labora” jest czystą syntezą zachowania się tych dwóch kobiet z Betanii. Zachowania, które ukazuje, że pracy, zatroskaniu i zabieganiu winno towarzyszyć zatrzymanie się, słuchanie, kontemplacja, adoracja i zachwyt Bogiem. Wszystko to razem musi stanowić normę chrześcijańskiego życia. Tych postaw nie wolno rozdzielać. Nie można bowiem zamknąć się na tym, co otacza, co porusza się, co stanowi znak postępu, ale trzeba zdobywać się na odwagę nieustannego pójścia do przodu, bez zatracania tego, co najważniejsze. Pójście do przodu ma oznaczać wzrastanie! Samo poruszanie się bowiem, bez rozwoju duchowego będzie tylko i wyłącznie jałowym biegiem, w którym zagubi się szybko własna tożsamość, cel i sens życia.

Czas ruszać dalej. Napotkanymi nieopodal schodami schodzę do krypty. Wzdłuż schodów znajdują się płaskorzeźby wykonane w miejscowym kamieniu, przedstawiające procesję zakonników i zakonnic kierujących się w stronę ołtarza. Niesiona jakby tym tłumem docieram do podziemnego kościoła. Został  on w 1544 roku wykuty w jednolitej skale góry, na której wznosi się klasztor. Cała jego powierzchnia znajduje się dokładnie pod górnym chórem i kaplicami Matki Bożej. Kryptę zdobi szwedzki marmur i mozaiki z alegorią ślubów zakonnych, formuły wyznania wiary i postacie biblijne Starego Testamentu. W centrum znajduje się ołtarz i dwie figury z brązu, przedstawiające św. Benedykta i św. Scholastykę w ekstazie.

Opuszczam powoli Bazylikę Katedralną, mijam Dziedziniec Darczyńców i bocznym wejściem udaję do w podziemia góry. Kryje ona odnowioną obecnie celę, w której mieszkał św. Benedykt i w której ostatecznie zredagował słynną Regułę. Pomieszczenie jest małe, kształtem przypomina kaplicę, gdyż w centrum znajduje się niewielki ołtarz, a na nim kilka świec. Ściany zdobią freski przedstawiające życie i wizje wielkiego Prawodawcy. Jest tu też kilka ławek. Siadam i reasumuję to, co już widziałam. To niesamowite, jak działalność jednego człowieka może wywrzeć wpływ na wiele pokoleń. Jak ciągle aktualne jest owe „Ora et Labora”. Ile zakonów wciąż żyje wg Reguły św. Benedykta, by wymienić tu dla przykładu tylko kamedułów, cystersów, benedyktynów, sakramentki czy benedyktynki misjonarki. I rozumiem już, dlaczego papież Paweł VI dnia 24 października 1964 roku ogłosił go patronem Europy, nazywając św. Benedykta „zwiastunem pokoju, budowniczym jedności, mistrzem kultury, a przede wszystkim głosicielem wiary i inicjatorem życia monastycznego na Zachodzie”.

Z opactwa wychodzę drzwiami, które na swym frontonie noszą wielki napis: pax. Czas wracać w kierunku Rzymu. Dość wrażeń na dziś. I refleksji, do której pytań będę szukała nieustannie: czy w mym życiu jest równowaga między pracą a modlitwą? między milczeniem a słowem? między tym, co materialne a duchowe? wzrastam czy tylko się poruszam?….

Jeszcze ostatni rzut oka na klasztor. Ktoś kiedyś powiedział, że opactwo na Monte Cassino jest jak wiekowy dąb, który obalany przez burze, odradza się zawsze z nienaruszoną siłą.  I tak naprawdę jest. I jeszcze rzut oka na pole krwawej bitwy XX wieku. Zdobycie przez wojsko polskie wzgórza Monte Cassino w maju 1944 r. nabiera dziś dla mnie specjalnej wymowy. Znajdujący się tam cmentarz polskich żołnierzy z wielkim krzyżem jest przejmującym śladem jedności społeczeństw dawnej Rzeczypospolitej, katolików, protestantów, unitów, prawosławnych, Żydów. Patron Europy, może się nim więc znakomicie opiekować. Warto tu dodać, że sam św. Benedykt miał wielkie nabożeństwo do krzyża świętego jako znaku zbawczej miłości Jezusa Chrystusa. Często czynił znak krzyża. Z jego pomocą pokonywał własne ciężkie pokusy. Dziś, gdy krzyż jest celem ataków i zniewagi, warto wracać do myśli i zachowań wielkiego Zakonodawcy, warto przestrzegać czystości kultu liturgicznego i poświęcać czas na lectio divina, które propagował. Warto przystanąć w pędzie codzienności i zachwycić się Miłością.