Usprawiedliwieni

Marcin Jakimowicz; GN 43/2019

publikacja 25.11.2019 06:00

Uczynki są dobre. Ale to nie one będą paszportem otwierającym nam bramy nieba. Przed 20 laty katolicy i luteranie podpisali Wspólną deklarację o usprawiedliwieniu.

Nasze zasługiwanie na niebo przypomina chłopczyka pomagającego rodzicom w niesieniu wody. Więcej jej wyleje, niż doniesie do domu. istockphoto Nasze zasługiwanie na niebo przypomina chłopczyka pomagającego rodzicom w niesieniu wody. Więcej jej wyleje, niż doniesie do domu.

Łaski bez. Pamiętacie ten zwrot z dzieciństwa? Pomijam przedziwną składnię. Nie chcę żyć „łaski bez”. To przez nią zostałem zbawiony.

Rozpięty między ziemią a niebem Skazaniec, konając, zawołał z wysokości krzyża: „Wykonało się!”. W greckim oryginale to słowo tetelestai, czyli dosłownie „zapłacono”. Bóg ze swej strony zrobił wszystko, bym znalazł się w niebie.

Kto to spłaci?

Moja przyjaciółka, mama trojga dzieci, żyła przez lata z brzemieniem niezawinionego długu. Nazwisko jej męża widniało w KRS-ie, a ponieważ firma, której był wiceprezesem, bez jego winy wpadła w gigantyczne finansowe tarapaty, jego rodzina obudziła się z dnia na dzień z długiem, bagatela, 300 tys. zł. Nie oszukujmy się: tego nie da się spłacić. Nawet gdyby oboje małżonkowie harowali przez najbliższe kilkadziesiąt lat od świtu do zmroku. Po latach duchowej pustyni, bezradnego krzyku i uwielbienia w ciemno okazało się, że zmieniło się prawo, a ich dług można wykupić. Uczynił to ich przyjaciel. Wyłożył 10 tys. zł i wygrał tajną licytację. Kompletnie nie spodziewał się, że niebawem otrzyma w pracy nagrodę za jeden z projektów… 11 tys. zł. Okazało się, że koszta sądowe wyniosły tysiąc złotych.

Moi przyjaciele wiedzą, czym jest darowany dług. Wie to każdy, kto uwikłał się w grzech i tkwił w tym bagnie przez lata. Jaka to ulga, gdy człowiek ma świadomość, że ze względu na ofiarę Jezusa nie jest Bogu niczego winien. Poza miłością, za którą Bóg desperacko tęskni.

To nie waluta

Dobre uczynki nie są walutą. To odpowiedź na Bożą miłość. Widzę, jaki jest dobry, i chcę być jak On. Dorosłe warianty naszych dziecięcych notatek zapisywanych po Roratach: „Pomogłem mamusi, podlałem kwiatki, sprzątnąłem pokój” nie otworzą nam nieba. „Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił” – czytamy w Liście do Efezjan (2,8). Przypomnia o tym podpisana przed 20 laty Wspólna deklaracja w sprawie nauki o usprawiedliwieniu. Nie była ona, jak chce część protestantów, żadnym kopernikańskim przewrotem w łonie Kościoła katolickiego, a jedynie potwierdzeniem tego, czego nauczał od wieków i co mogliśmy przeczytać w Katechizmie. Pokazała, że o tych samych sprawach mówimy to samo, tylko innym językiem i inaczej stawiając akcenty. Kilkanaście lat przed podpisaniem dokumentu jeździłem na rekolekcje oazowe, gdzie rok w rok słyszałem o tym, że „łaską jesteśmy zbawieni”. Gdybyśmy byli zbawieni ze względu na czyny, Dobry Łotr nie miałby zbyt wielkich szans na doczekanie realizacji zapewnienia: „Dziś ze mną będziesz w raju”. Co ciekawe, był jedyną osobą w Ewangelii, która zwróciła się do Mesjasza… po imieniu.

Dokument, podpisany 31 października 1999 r. między Kościołem katolickim a Kościołami zrzeszonymi w Światowej Federacji Luterańskiej, był niezwykle ważnym krokiem na drodze pojednania. – Uczynki są potrzebne, ale nie jako zasługa czy zapłata za zbawienie, tylko jako owoc życia w Bogu, świadectwo, zaangażowanie woli, by trwać w łasce. W tym punkcie, po pięciu wiekach sporów, oficjalnie katolicy zgodzili się z luteranami, a potem reformowanymi, metodystami i anglikanami – wyjaśnia zaangażowany od lat w ekumenizm o. Adam Strojny.

To był dobry człowiek

Im człowiek starszy, tym wyraźniej widzi, jak prawdziwe są słowa: „Cóż masz, czego byś nie otrzymał?” (1 Kor 4,7). Apostoł Narodów nie bawił się w niepotrzebną dyplomację. Odpada opcja drukowania grubej jak książka telefoniczna listy dobrych uczynków na długo przed tym, zanim kapłan wypowie nad naszą trumną nieśmiertelne: „To był dobry człowiek”. – W katechizacji, nauczaniu, kazaniach przez wiele lat zbyt mocno akcentowano moralność – opowiada o. dr Wit Chlondowski, franciszkanin. – Tłumaczono nam, jak trzeba żyć, by być dobrym człowiekiem. Tymczasem, gdy patrzymy na apostołów, szczególnie na św. Pawła, widzimy, że nigdy nie zaczyna swych listów od wyliczanki, co trzeba zrobić, by zostać dobrym człowiekiem. Najpierw głosi Jezusa. To człowiek świadomy tego, że jest grzesznikiem, ale – uwaga! – grzesznikiem, który czuje się usprawiedliwiony. To ogromna różnica! To nie grzesznik, który samego siebie usprawiedliwia, spełniając dobre uczynki, ale usprawiedliwiony przez Boga.

Czym są w takim razie dobre uczynki? – Gdy jesteśmy skoncentrowani na Bogu, który jest Abba, naszym kochanym Tatą, chcemy żyć w Jego świetle, spełniać „w Nim” wszystkie uczynki – wyjaśnia franciszkanin. – Wiara wyraża się w czynie – naucza Paweł. „Jesteśmy (…) stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili” (Ef 2,10). Dobre uczynki są niezwykle ważne! „Bez wiary nie można podobać się Bogu” – przypominał Apostoł Narodów – a „wiara bez uczynków jest martwa”. Paweł przytaczał cytaty, którymi wyśmiewano jego nauczanie. „Czy więc mamy czynić zło, aby wynikło dobro?” (Rz 3,8); „Czy powinniśmy trwać w grzechu, by łaska się upowszechniła?” (Rz 6,1) „Czy mamy grzeszyć, bo nie podlegamy już Prawu, lecz łasce?”. Pokazują one, jak ogromny ferment, kontrowersje wywoływało nauczanie o zbawieniu z łaski.

Róbta, co chceta?

„Usprawiedliwienie staje się naszym udziałem przez Chrystusa Jezusa, którego Bóg ustanowił jako ofiarę przebłagalną przez krew Jego, skuteczną przez wiarę. Wszystko to pochodzi wyłącznie od Boga ze względu na Chrystusa z łaski przez wiarę w Ewangelię o Synu Bożym” – czytamy w podpisanej przed dwoma dekadami deklaracji. „Wspólnie wyznajemy: tylko z łaski i w wierze w zbawcze działanie Chrystusa, a nie na podstawie naszych zasług zostajemy przyjęci przez Boga i otrzymujemy Ducha Świętego, który odnawia nasze serca”.

Jakże istotne było doprecyzowanie pojęć, które dzieliły przez wieki pęknięte chrześcijaństwo Zachodu. „Gdy katolicy mówią, że człowiek »współdziała« podczas przygotowania usprawiedliwienia, to widzą w takiej personalnej akceptacji działanie łaski, a nie czyn człowieka wypływający z własnych sił” – czytamy w dokumencie. „Usprawiedliwiony musi prosić Boga codziennie o przebaczenie, jest nieustannie wzywany do nawrócenia i pokuty (…) Dobre uczynki – życie chrześcijańskie w wierze, nadziei i miłości – wynikają z usprawiedliwienia i są jego owocami. Gdy usprawiedliwiony żyje w Chrystusie, przynosi dobry owoc. Dla chrześcijanina, o ile walczy przez całe życie z grzechem, ten skutek usprawiedliwienia jest zarazem zobowiązaniem, które ma wypełnić”. A w innym miejscu: „Gdy katolicy trzymają się dobrych uczynków rozumianych jako »zasługa«, to pragną oni podkreślić odpowiedzialność człowieka za jego działanie, lecz przez to nie chcą zakwestionować charakteru dobrych uczynków jako daru (…) Wezwanie do czynienia dobrych uczynków jest wezwaniem do pielęgnowania wiary”.

W tej dyskusji niezwykle łatwo o dwie skrajne postawy: przeakcentowanie znaczenia moralności, roli dobrych czynów i zlekceważenia uświęconego życia czy nawet samego grzechu, za który i tak przecież zapłacił krwią Mesjasz (to pierwszy krok do duchowego „Niebo jest otwarte: róbta, co chceta”). – Nie trzymamy się fałszywej doktryny „raz zbawiony, na zawsze zbawiony” – wyjaśnia Scott Hahn, pastor, który przed laty przeżył głośną konwersję na katolicyzm. – Ta teoria jest pułapką i może doprowadzić do lekceważenia grzechu.

Wielkie zasługi

Czy możemy zasłużyć na niebo? I tak, i nie. Wszystko zależy od doprecyzowania pojęcia „zasługi”. W genialny w swej prostocie sposób opisał to znany teolog o. prof. Stanisław Celestyn Napiórkowski OFM Conv, który nazwał deklarację o usprawiedliwieniu „ekumenicznym arcydziełem”. Gorzko wspominał, że za czasów jego studiów: 

„Formacja »kandydata na oficera w Kościele katolickim« nie zalecała pochwał dla przeciwnika. Ustawiało się go tak, by uderzyć skutecznie, by się już nie podniósł. Ukazano mi protestantów, przypisując im hasło: »Wierz i rób, co chcesz« – co miało oznaczać, że reformacyjna zasada »tylko wiara« znosi moralne hamulce… Po latach było mi wstyd za taką narrację. Była to szpetna metoda polemiczna, która nie buduje wspólnoty, a wprost przeciwnie – umacnia podziały. (…) Protestanckie pisanie o katolikach było jeszcze gorsze od pisania katolików o protestantach. Jedni o drugich pisali ćwierćprawdy, półprawdy i nieprawdy.

»Wspólna deklaracja o usprawiedliwieniu« przyniosła zasadnicze uzgodnienie. Pokazała między innymi, jak inaczej rozumiemy słowo »zasługiwanie«. Protestant pilnie słucha katolika, czy, broń Boże, nie mówi on o jego zasłudze przed Bogiem, zasługiwaniu na niebo. W ewangelickich uszach brzmi to jak zamach na prawdę o absolutnej suwerenności Boga. Kto mówi o swojej zasłudze w stosunku do Boga, ten – w przekonaniu protestanta – kwestionuje prawdę, że wszystko, co dobre, płynie z Bożej łaski, jest darem darmo danym. Katolik równie dobrze wie, że wszystko jest łaską, że bez łaski niepodobna podobać się Bogu, że nauka o możliwości samozbawienia jest herezją, że poza Jezusem Chrystusem nie ma zbawienia. Niemniej jednak mówi o współpracy z Bogiem i Jego łaską; co więcej – odważa się mówić o zasłudze na niebo, w czym również kryje się przekonanie, że w jakimś sensie można zasługiwać (pracować) na usprawiedliwienie (jego wzrost). Listy św. Pawła mówią i o współpracy z Bogiem, i o zasłudze na niebo, i o usprawiedliwieniu darmo, bez naszych zasług.

Na własny użytek przywołuję najpiękniejszą wioskę świata, czyli Małe Mroczki nad Gawrońcem, gdzie się urodziłem” – wspomina franciszkanin. „Ojciec młócił zboże cepami. Kiedy miałem może dziesięć lat i bardzo chciałem również młócić, ojciec zrobił mi małe cepy, w sam raz na mój niewielki wzrost i słabe ręce. Pozwalał mi niekiedy młócić razem z sobą. Należało chwycić właściwy rytm uderzenia na zmianę: grzmotnięcie cepów ojca i muśnięcie mojego bijaka. Prawdopodobnie więcej ojcu przeszkadzałem niż pomagałem, ale ojciec pozwalał mi na frajdę młocki. Wchodząc do domu, wołał: »Matka, twój syn zarobił na dobry obiad«. W podwórku była studnia z żurawiem. Mama ciągnęła wodę i dźwigała wiadra. »Pomogę ci!« – wołałem i chwytałem wiadro z boku. Szliśmy tak razem, mocując się. Mama z wiadrem i z moją osobą, która zwiększała jego ciężar. W końcu mama stawiała wiadro, brała mnie na ręce i całując, wołała: »Ach, ty mój mały pomocniku, cóż ja bym bez ciebie zrobiła!«. Czy tamta dziecięca współpraca pomniejszała wielkość mamy i ojca? Czy kwestionowała ich suwerenność? Ich dojrzałość sprawiała moje dojrzewanie, także moją radość, która była ich radością”.

Znakomite! Całe nasze zasługiwanie na niebo można streścić w tym jednym okrzyku: „Ach, ty mój mały pomocniku, cóż ja bym bez ciebie zrobiła!”.

„Gdybyś nawet bez reszty poświęcił życie służbie Bogu, nie mógłbyś Mu dać niczego, co i tak w jakimś sensie nie należałoby już do Niego” – wyjaśniał w „Chrześcijaństwie po prostu” C.S. Lewis. „Dlatego powiem ci, jak to jest, gdy mówimy, że ktoś »uczynił coś dla Boga« czy też coś Bogu »oddał«. To tak, jakby dziecko podeszło do ojca i powiedziało: »Tato, daj mi sześć pensów na prezent urodzinowy dla ciebie«. Oczywiście ojciec daje sześć pensów i cieszy się z prezentu dziecka. Cała ta sytuacja jest szalenie miła i właściwa, jednak tylko głupiec uznałby, że ojciec zarabia na takiej transakcji sześć pensów”.