To nie jest pałac Buckingham

ks. Adam Pawlaszczyk; GN 43/2019

publikacja 24.11.2019 06:00

Narodziła się 125 lat temu. Choć to wiek nad wyraz sędziwy, wydaje się… coraz młodsza. Polska Misja Katolicka w Anglii i Walii miała i ma jedną twarz, ale setki tysięcy serc. Choć niektórzy twierdzą, że swoje serca zostawili gdzie indziej.

Kościół Matki Bożej Częstochowskiej w Londynie co niedzielę zapełnia się tłumem Polaków. Roman Koszowski /foto gość Kościół Matki Bożej Częstochowskiej w Londynie co niedzielę zapełnia się tłumem Polaków.

Kilka lat temu stanąłem wobec tłumu uczestników niedzielnej Eucharystii. Nie mogłem się pozbyć wrażenia, że coś w tym kościele jest jakby inaczej niż we wszystkich innych znanych mi kościołach. Nagle mnie olśniło: tu przecież większość stanowią młodzi! Zupełnie inaczej niż u nas! Bo to nie było „u nas”.

Historia ta miała miejsce w Londynie – mieście, które stało się symbolem nowej fali emigracji Polaków. Nie pierwsza to emigracja, bo początki wyjazdów Polaków na Wyspy sięgają rozbiorów i polskich ruchów narodowo-wyzwoleńczych. Po zakończeniu II wojny światowej wielu żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych zdecydowało się tu pozostać. A kiedy Polska wstąpiła do Unii Europejskiej, w poszukiwaniu lepszego życia przyjechała rzesza nowej, „młodej” emigracji.

Od początku emigrantom z Polski towarzyszyli duszpasterze. Co więcej, to właśnie katolickie duszpasterstwo odegrało pierwszoplanową rolę w kształtowaniu życia polonijnego. To wokół Kościoła gromadzili się Polacy, kroniki zaś wspominają przyjezdnych kapłanów, którzy przebywali tu czasowo. W 1894 r. ta duszpasterska opieka nad Polakami została ostatecznie sformalizowana. Kardynał Herbert Vaughne, (ówczesny arcybiskup Westminsteru), zatroskany o los i potrzeby religijne Polaków, zaprosił matkę Franciszkę Siedliską, fundatorkę Zgromadzenia Sióstr Nazaretanek, i ich ojca duchownego ks. Lecherta, aby założyli stałą misję polską i zaopiekowali się Polakami.

Duszpasterz na walizkach

Wracam do Polskiej Misji Katolickiej w Anglii i Walii po latach od chwili, kiedy to pierwszy raz zaszokowały mnie kościelne ławki i nawy pełne młodych ludzi. Było to jeszcze w okresie, gdy żył legendarny duszpasterz emigracji abp Szczepan Wesoły zwany „biskupem na walizkach”. Całe życie poświęcił Polakom przebywającym na emigracji. Trudno się zatem dziwić, że 27 października, w dzień obchodów 125-lecia istnienia Polskiej Misji Katolickiej, abp Stanisław Gądecki w najstarszym polskim kościele w Londynie święci tablicę poświęconą abp. Szczepanowi. Zapisano na niej słowa: „Oddany przyjaciel Polaków w Anglii i Walii”.

Królowa Polski w Anglii

Temu najstarszemu polskiemu kościołowi patronuje Matka Boża Częstochowska. Pałac Buckingham to nie jest, ale mieszka tu Królowa. W każdą niedzielę spotykają się tu tłumy Polaków, którzy przychodzą na Eucharystię. – Niedziela jest dla nas dniem bardzo intensywnym – opowiada proboszcz ks. Bogdan Kołodziej, który posługuje w niej od pięciu lat. – Spowiadamy po parę godzin – dodaje. Faktycznie, trudno przecisnąć się przez tłum, żeby przejść do zakrystii. Jest to nie tylko kościół parafialny, lecz również główny ośrodek Polskiej Misji. Jej rektor ks. prałat Stefan Wylężek opowiada: – W listopadzie 2009 r. otrzymałem propozycję, by objąć stanowisko rektora Polskiej Misji Katolickiej. Miałem pewne zastrzeżenia, bo nigdy nie pracowałem w Anglii. Zgodziłem się jednak i zostałem wikariuszem delegatem do spraw duszpasterstwa Polaków. – Czy zauważył ksiądz jakieś różnice międzypokoleniowe, napięcia pomiędzy starą i nową emigracją? – pytam. – Owszem, zauważyłem to na początku. Niekiedy starsi mówili: „Myśmy wybudowali domy polskie, kluby, kościoły, a nowi przychodzą do gotowego”. Moja odpowiedź jest zawsze taka: „A dla kogo wyście to wszystko budowali?”. Czy nie chodzi nam o to, żeby była kontynuacja?

Między pokoleniami

Faktycznie, pośród wielu ludzi, których spotykam, są i tacy, którzy w Polsce nigdy nie byli, jak i tacy, którzy pobyt na Wyspach traktują jedynie w kategoriach wyjazdu do pracy. „Za chlebem” – jak się to kiedyś mówiło. W polskiej parafii w Slough biorę udział w spotkaniu seniorów, w trakcie którego rozmawiam z… młodym posterunkowym. Krzysztof Krawczyk ma 39 lat i pochodzi z Piotrkowa. – Normalnie mówi się, że przyjechało się gdzieś „za chlebem”. A ja tutaj, do Slough, przyszedłem za tym chlebem, którego naprawdę potrzeba – czyli do kościoła. Jestem tu co niedziela. W Anglii sytuacja Kościoła jest inna niż w Polsce, mniej ludzi praktykuje. W Polskiej Misji Katolickiej spotyka się bardzo różnorodnych ludzi, z różnych pokoleń. I wyraźnie tu widać, jak te pokolenia ulegają zmianom – dodaje Krzysztof.

Agnieszka Karpuk opowiada mi o tym, jak w Slough troszczą się o to, by dzieci (które najczęściej porozumiewają się z rówieśnikami po angielsku) nie zatraciły znajomości języka polskiego. – 20 lat temu mamy z „play grupy” zaczęły się tu spotykać ze swoimi dziećmi i ta grupa przekształciła się w przedszkole. Naszym celem jest to, żeby dzieci między sobą mówiły po polsku. Bo w szkole i grupach rówieśniczych rozmawiają oczywiście po angielsku. Trzeba dać im poznać polskie zabawy, bajki, wierszyki… wszystko, co polskie – mówi. A ja dostrzegam, że w oczach ma błysk zapału do tej sprawy.

Że jest nasz

Chcąc dowiedzieć się więcej o tych zmianach i różnicach międzypokoleniowych, wsiąkam w atmosferę spotkania seniorów. Przy jednym ze stolików czwórka mężczyzn rozkłada karty, przy innym panie popijają kawę. Trwa loteria, co chwilę jedna z pań wywołuje kolejny wygrany numer.

Pani Melania Gąsiorowska, pochodząca ze Swarzędza, mieszka w Anglii od 1965 r. Jest związana z parafią w Slough i bardzo zaangażowana w życie parafialne. Ma 89 lat. – Z nazwiskami już mam kłopot, no i siły do pracy nie takie, jak kiedyś – śmieje się. – Ale pomagam, ile mogę, np. sprzątam w przedszkolu. Ja bardzo dużo tu pomagałam, bardzo dużo robiłam dla tego kościoła. Byłam kolektorem, pieniądze zbierałam, chodziłam po ludziach. – Czym różni się to życie dzisiaj od tamtego sprzed lat? – pytam. – Oj, bardzo się różni, bo przecież kiedyś tu nic nie było. Chodziliśmy do innych kościołów. Dzisiaj mamy swój kościół, nabożeństwa, procesje… A gdyby nie było nowych ludzi z Polski, to nas, tych starych, byłaby garstka.

Pani Halina Chruścik jest w Anglii od 1948 r. – Myśmy byli wywiezieni na Syberię, kiedy bolszewicy weszli na wschodnie ziemie – opowiada. – Moja rodzina została wywieziona za Ural. Kiedy generał Anders zaczął tworzyć Armię Polską, wszyscy pojechali na południe, gdzie armia się organizowała. Przez Uzbekistan przejechaliśmy do Persji. Stamtąd pojechaliśmy do Teheranu, następnie do Indii. Tam załadowali nas na okręt do wschodniej Afryki. Trafiliśmy do Ugandy, a po wojnie wraz z mamą do Anglii. Mieszkam tu od tamtego czasu. – Czym różni się dzisiaj życie parafialne w Polskiej Misji od tego z powojennych czasów? – pytam. – Dzisiaj jest o wiele łatwiej – odpowiada pani Halina. – W tamtym okresie musieliśmy wszystko robić sami, budować życie od początku. – A co się pani najbardziej podoba w tym polskim kościele? – Najbardziej mi się podoba, że to myśmy go wybudowali własnymi rękami. Że… jest nasz.

Polski czy angielski

Polska Misja Katolicka w Anglii i Walii obejmuje blisko 70 parafii i ponad 200 miejscowości, w których regularnie odprawiana jest Msza św. Ponad 100 kapłanów sprawuje w niej posługę duszpasterską. Ale koordynacja działań duszpasterskich, która jest zadaniem rektora, oznacza nie tylko pracę w parafiach. W Misji organizowane są uroczystości i spotkania na większą skalę, w tym: Święto Rodziny, czy tzw. Wesoły Dzień Dziecka. – Po raz pierwszy w tym roku zrobiliśmy również Dni Młodzieży – opowiada ks. Stefan. Młodzież parafii przyszła do mnie, mówiąc, że skoro jest dzień dziecka i dzień rodzin, to trzeba coś zrobić. Ucieszyłem się, pomyślałem, że takie dni młodzieży powinny być dla osób, które przygotowują się albo już przyjęły sakrament bierzmowania. Wzięło w tym udział 120 uczestników i ponad 80 wolontariuszy. Cel był taki, żeby młodym dać smak zaangażowania i radości wiary we wspólnocie Kościoła – dodaje.

W Święto Rodziny spotykają się rodziny z dziećmi. Rektorowi bardzo zależy, żeby było to święto naładowania się pozytywnymi emocjami, ale i bycia razem. W ubiegłym roku uczestniczyło w nim około 1,5 tysiąca osób. – Ludzie potrzebują takiego spotkania, potrzebują formacji. Bardzo ważne jest też, że uczestnicy integrują się między sobą – podkreśla.

Zażyłość, która pomaga przetrwać

Choć „integracja” wydaje się dzisiaj nadużywanym pojęciem, rozumiem, o co chodzi. Człowiek na obczyźnie potrzebuje swoich. – Chciałbym tym ludziom dać doświadczenie domu – zwierza się ks. Leszek Buba, proboszcz parafii w Slough. I dodaje: – Domu, w którym możemy się wszyscy spotkać. A jednym z głównych aspektów życia w domu jest budowanie relacji. Zależy mi na tym, żeby między mną a ludźmi była relacja bliskości. Człowiek tu, na emigracji, często jest sam… dlatego potrzebuje wspólnoty. – Dlaczego tu jesteś? – pytam. – Odczułem zaproszenie Pana Jezusa, żeby tu przyjechać i służyć Polakom. Rozpocząłem od dużej parafii, było tam pełno młodych ludzi. Moje pierwsze wrażenie było właśnie takie, że miejsce to tętni młodością. Odbieram to jak takie… źródło na pustyni miasta. Obecnie jestem proboszczem w Slough. Mamy około 30 ministrantów, przygotowanie do bierzmowania przeżywa około 50 osób, 150 dzieci w zeszłym roku przystąpiło do I Komunii św. – Jak da się pogodzić odmienne przyzwyczajenia tych ludzi, którzy pochodzą przecież z różnych stron Polski? – dopytuję. – Wiara tych ludzi nie zaczyna się ode mnie, przede mną w ich życiu było wielu kapłanów i to w ich tradycję wchodzę – odpowiada proboszcz. – Największym wyzwaniem jest chyba… doprowadzenie do tego, żeby człowiek mógł wejść z Panem Bogiem w głęboką zażyłość. Tylko zażyłość z Panem Bogiem może im pomóc przejść przez trudną sytuację życia na emigracji.