Głos na pustyni

Jacek Dziedzina; GN 34/2019

publikacja 21.09.2019 06:00

Takie miejsca zawstydzają, zwłaszcza tych, którzy niczego się po nich nie spodziewali. Bo co dobrego i ciekawego może dziać się na pograniczu niemiecko‑holenderskim, prawda?

Kaplica Cudownego Obrazu zbudowana przez kupca Busmana jest centralnym punktem sanktuarium. KRZYSZTOF BŁAŻYCA /FOTO GOŚĆ Kaplica Cudownego Obrazu zbudowana przez kupca Busmana jest centralnym punktem sanktuarium.

To chyba powszechne skojarzenia, jakie mamy z tą częścią świata: sam środek zlaicyzowanej Europy, duchowa pustynia, obszar zbiorowej, dobrowolnej i radosnej apostazji Starego Kontynentu. A przynajmniej jego zachodniej części. I jest w tym spontanicznym skojarzeniu zarówno trochę autentycznego smutku, wynikającego ze zwykłej obserwacji, jak i – przyznajmy – polsko-katolickiego poczucia wyższości. A co, jeśli właśnie w tym miejscu już po 9 rano główną uliczką handlowo-gastronomiczną zmierza kilkudziesięciu lub nawet kilkuset pątników w kierunku górującej nad miastem bazyliki? Co, jeśli za nimi przez cały dzień dobijają kolejne grupy pielgrzymów, rocznie osiągając w sumie wynik blisko miliona osób? Co, jeśli na niedzielnej Mszy św. Polak z zachwytem, ale i pewną zazdrością słucha, jak ok. 500 Niemców dość sprawnie i głośno śpiewa części stałe z VIII Mszy gregoriańskiej Missa de Angelis? To aby na pewno niemiecko-holenderskie pogranicze? „Czy może być co dobrego z Nazaretu?” – Czy może być co dobrego z Kevelaer? Ta historia to kolejny dowód na to, że Bóg nigdy nie zostawia nas sierotami. Nawet na pustyni.

Jest prośba

Tu na razie jest ściernisko. A dokładnie wrzosowisko. Tak blisko 400 lat temu mogli śpiewać mieszkańcy okolicznych wiosek. W miejscu, w którym dzisiaj znajduje się niemały, choć wcale nie przytłaczający (San Francisco to nie jest) kompleks sanktuaryjny, nie było dosłownie nic. Tylko pola wrzosowe i przydrożny krzyż. Niemi świadkowie historycznych zawirowań, w tym szalejącej wówczas wojny trzydziestoletniej. Tędy też przebiegał stary szlak handlowy łączący Kolonię z Amsterdamem. Wielu podróżujących, w tym kupców, zatrzymywało się przy krzyżu. – Wśród nich był Hendrick Bus­man, który w okresie Bożego Narodzenia 1641 roku przechodził tą drogą i odpoczywał przy krucyfiksie. I to on właśnie na tym pustkowiu usłyszał głos: „Zbuduj mi w tym miejscu kapliczkę” – opowiada nam Marianne Heutgens, urodzona i mieszkająca w Kevelaer od 75 lat, a od ponad 40 lat towarzysząca pielgrzymom.

Busman usłyszał ten głos i dokładnie to samo wezwanie trzy razy w odstępie kilku dni. – Za pierwszym razem poszedł dalej, tłumacząc sobie, że jest zmęczony, głodny i ma przywidzenia – ciągnie opowieść pani Heutgens. – W końcu opowiedział o tym swojej żonie Mechel. A ona powiedziała mu, że przyszli do niej żołnierze z Belgii (wówczas hiszpańskich Niderlandów). To był już koniec wojny trzydziestoletniej. Prosili o jedzenie w zamian m.in. za obrazek Matki Bożej z Luksemburga, który mieli przy sobie. Kobieta jednak odesłała ich. Jakiś czas później w nocy miała wizję: zobaczyła w niej kapliczkę z obrazkiem dokładnie takim, jaki widziała u żołnierzy. Wtedy małżonkowie uznali, że najwidoczniej to znak od Boga i że kapliczka musi w tym miejscu stanąć. Zwrócili się do proboszcza w Geldern, kapucyna o. Jana Schinka, który powiedział im tylko, że jeśli jest to wolą Bożą, to kapliczka powstanie. Małżeństwu udało się odnaleźć żołnierza i odkupić od niego obrazek. Busman wybudował kapliczkę według wizji, jaką miała jego żona, a 1 czerwca 1642 roku w uroczystej pielgrzymce z Geldern do Kevelaer obrazek Matki Bożej Pocieszycielki Strapionych z Luksemburga z udziałem proboszcza został przeniesiony i umieszczony w kapliczce – dodaje Marianne.

Strefa pod ochroną

Małżonkowie byli przesłuchiwani, każde osobno, przez synod w Venlo. Biskupi nie mogli oprzeć się autentyczności ich opowieści i już w 1647 roku uznali oficjalnie Kevelaer za miejsce pielgrzymkowe. Dlaczego właśnie tutaj Bóg chciał, by oddawano cześć Matce Jego Syna? – To miejsce przy krzyżu było już omodlone, bo kupiec Busman wiele razy zatrzymywał się tutaj na odpoczynek i dziękował Bogu, mimo zawirowań wojny, za wszystko, co ma: za życie, dach nad głową, jedzenie – mówi Sabina Suchecki, od 27 lat mieszkająca z mężem Januszem w Kevelaer. Podobnie jak Marianne towarzyszy pielgrzymom w odkrywaniu tego miejsca. Nie bez znaczenia jest chyba fakt, że sanktuarium powstało dosłownie na skrzyżowaniu szlaków handlowych i na pograniczu między skłóconymi narodami. A patrząc z dzisiejszej perspektywy – w samym środku zlaicyzowanej Europy.

– Tak, Kevelaer to jest oaza na pustyni – przyznaje pani Sabina. – Nie tylko jeśli chodzi o wiarę, o wierność papieżowi, ale też o różne kataklizmy, powodzie, których tutejsi mieszkańcy uniknęli. Maryja na obrazku ma bardzo szeroki płaszcz. I wierzymy, że Ona tym płaszczem okrywa Kevelaer – dodaje. Mąż potwierdza: – Kevelaer jest bardziej tradycyjne, konserwatywne i propapieskie niż inne części Niemiec. Inne jest też nastawienie do rodziny. Gdy tu przyjechaliśmy, czuliśmy się pod tym względem niemal jak w Polsce: pełne kościoły, 7–8 Mszy w niedzielę, rodziny uczestniczące wspólnie w liturgii. A już 20 km dalej wygląda to zupełnie inaczej – dodaje Janusz Suchecki, na co dzień dyrektor techniczny w jednej z niemieckich korporacji, przy sanktuarium członek bractwa Consolatrix Afflictorum (Pocieszycielki Strapionych). – Jestem pierwszym nie-Niemcem, który został wybrany na członka tego gremium i to w głosowaniu tajnym – przyznaje z dumą i zarazem uznaniem dla swoich niemieckich współbraci.

Ta polsko-niemiecka współpraca jest tu zresztą widoczna na każdym kroku. Pan Janusz od paru lat kieruje studiem transmisyjnym przy sanktuarium, rejestrującym wszystkie pielgrzymki. Przejął kierownictwo od Niemca, Hansa-Jürgena Schmitza, który rejestrował wszystkie pielgrzymki od 1975 roku. Transmisje z Kevelaer prowadzone są dla Radia Horeb, portali katholisch.de, wallfahrt-keveler.de oraz telewizji EWTN Niemcy, a od niedawna także dla EWTN Polska. Tygodniowo obraz dociera do kilkuset tysięcy osób. – Największym wyzwaniem była pielgrzymka papieża Jana Pawła II w 1987 roku. Najgorsze jednak jest to, że całe nagranie z tamtego czasu przepadło w jakichś dziwnych okolicznościach – mówi nam pan Schmitz.

Francuz święci Niemca

Marianne Heutgens jest przekonana, że Kevelaer promieniuje na Niemcy i sąsiednią Holandię. – W świadomości Niemców jest ono coraz bardziej obecne, zwłaszcza po wizycie Jana Pawła II i parę miesięcy po nim Matki Teresy z Kalkuty. A w ubiegłym roku byliśmy pierwszym sanktuarium, do którego przybyły relikwie św. Bernadety. Niemcy słyszą więc ciągle o Kevelaer i zaczynają się nim interesować. Po rejestracjach samochodów, zwłaszcza w weekend, widać też, że ogromną część pielgrzymów stanowią osoby z Holandii i Belgii – dodaje pani Heutgens. Liczną grupę stanowią też Polacy, którzy mają swoją Mszę św. niedzielną o godz. 16. Tydzień po naszym pobycie do Kevelaer przybywa najliczniejsza jednorazowa pielgrzymka narodowościowa (ok. 10 tys. osób). To Tamilowie ze Sri Lanki, w tym również diaspora żyjąca w Europie.

Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że obok pocieszenia i wyciszenia, jakiego szukają tutaj pielgrzymi, to miejsce miało i nadal ma również swoje znaczenie dla pojednania między narodami. W pobliżu Kevelaer urodził się i do sanktuarium pielgrzymował późniejszy męczennik, bł. Karl Leisner, który już jako diakon znalazł się w obozie koncentracyjnym w Dachau. I to tam właśnie przyjął święcenia kapłańskie z rąk francuskiego bp. Gabriela Pigueta z Clermont-Ferrand. W samym środku wojny, w samym środku nieludzkiej rzeczywistości obozowej i żywej nienawiści niemiecko-francuskiej, Niemiec przyjmuje święcenia z rąk Francuza. Kolejny dowód na to, że chrześcijaństwo zawsze przekracza wszelkie ideologie i nacjonalizmy. To nie przypadek, że już w 1949 roku do Kevelaer przyjechał francuski biskup z Lourdes z „pocałunkiem przebaczenia i pokoju”.

Apokalipsa

Scena ze święceń w Dachau została przedstawiona przez artystę na drzwiach prowadzących do zakrystii przy sanktuarium. Autorem rzeźby jest żyjący do dziś Bert Gerresheim z Düsseldorfu. Ten sam, którego największe dzieło, płaskorzeźba z brązu zatytułowana „Apokalipsa”, zdobi front bazyliki Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Kevelaer, głównej świątyni dla pielgrzymów w kompleksie sanktuaryjnym. Oprócz anioła, trzymającego księgę z siedmioma pieczęciami, oprócz Maryi znajdującej się w połowie drogi między światami i Chrystusem zapraszającym ludzkość, jest również ponad 200 postaci, w tym znanych z życia Kościoła i polityki. Można dostrzec zarówno twarz ks. Jerzego Popiełuszki czy wspomnianego męczennika z Dachau, jak i Marcina Lutra. Płaskorzeźba Gerresheima to zupełnie zaskakujące jak na współczesne Niemcy dzieło ze względu na inny element. Oto bowiem oprócz licznych świętych w górnej części twórca pokazuje w dole również grono potępionych lub po prostu „strefę zła”, oddalenia od Boga. To znaczące w kraju, w którym wielu teologów wyrzuciło ze swoich słowników takie pojęcia jak piekło, szatan, potępienie. I pod tym względem płaskorzeźba ma charakter katechetyczny dla zachodniej Europy.

Mam tylko jeden problem z tym dziełem: postaci potępionych mają również konkretne, rozpoznawalne twarze, wśród nich jest Hitler, Stalin, Mussolini… W czym problem? Czy szaleństwa i diaboliczny charakter stworzonych przez nich systemów wymagają jakiegoś komentarza? Problem polega na tym, że Kościół nigdy o nikim oficjalnie nie orzekł, że z całą pewnością został potępiony. Artysta zapewne o tym wie. A mimo to odważył się nadać „strefie zła” tak konkretny rys, konkretne twarze. Może to tylko radykalny głos, krzyk ostrzeżenia w odpowiedzi na równie radykalne odrzucenie przez Zachód prawdy o ostatecznym powołaniu człowieka?