Nieskasowane

Barbara Gruszka-Zych; GN 34/2019

publikacja 25.09.2019 06:00

– Opatrzność ma swoje scenariusze z dobrym zakończeniem – mówi s. Dominika Sokołowska, od 45 lat dominikanka klauzurowa, i dodaje: – W historii sanktuarium św. Anny posłużyła się nawet carem Mikołajem II.

Nieskasowane henryk przondziono /foto gość Siostry dominikanki opiekują się sanktuarium od 150 lat

Przeszło 150 lat temu rosyjscy zaborcy, chcąc ukarać Polaków za powstanie styczniowe, wyrzucili ze Świętej Anny ojców bernardynów, którzy zbudowali kościół oraz klasztor i przez 250 lat służyli pielgrzymom – opowiada s. Dominika. – 5 lat stacjonowało tu wojsko. 30 sierpnia 1869 r. do zrujnowanych zabudowań sprowadzono 18 sióstr dominikanek, które – też w ramach represji – usunięto z macierzystego klasztoru w Piotrkowie Trybunalskim. Skazano je na „wymarcie”, zabraniając przyjmowania kandydatek do zakonu. Wygnane przyjechały z tym, co miały pod ręką. Pomogła im wtedy przejęta stratą piotrkowska społeczność. Zmartwienie mieszkańców dotyczące tego, jak siostry poradzą sobie w nowym miejscu, stało się inspiracją do organizacji pielgrzymki do Częstochowy. Mieszkańcy załatwili przejście przez granicę, a będąc w drodze, zajechali do klasztoru z wozami pełnymi płodów rolnych. Stąd wzięła początek pielgrzymka piotrkowska, która chodzi tą trasą równe 150 lat. W Świętej Annie mają też przystanek inne pielgrzymki zdążające co roku na Jasną Górę. A wspólnota zakonna, wbrew planom zaborcy, nie umarła i dziś liczy 26 mniszek. – Najmłodsza z nas przygotowuje się do pierwszych ślubów, trochę od niej starsza – do ślubów wieczystych – mówi s. Dominika.

List

– Po zagospodarowaniu zniszczonego budynku siostry próbowały znaleźć sposób na przetrwanie – przypomina historię tutejszej wspólnoty s. Dominika. – Okoliczni mieszkańcy zaczęli przychodzić do klasztoru ze swoimi biedami, a kiedy zauważyli, że mniszki są bez środków do życia, wsparli je. One odwdzięczały się modlitwami, a dodatkowo, wykorzystując spore zasoby wiedzy zielarskiej, skutecznie pomagały ludziom w leczeniu różnych chorób. Do dziś zachowują tajemnicę receptury słynnego zielonego balsamu nazywanego imieniem św. Anny. Sekret jego skuteczności wynika z modlitwy i wiary sporządzającej go mniszki oraz tego, kto go z wiarą stosuje. Receptura z pokolenia na pokolenie jest przekazywana zawsze jednej siostrze.

– W XIX w. nie było nowicjatu, ale ponieważ zaczęły zgłaszać się kandydatki, tajnie przyjęły do wspólnoty kilka dziewcząt – opowiada. – W 1906 r. pierwszą legalną kandydatką została późniejsza s. Antonina Gacka. Była bardzo przedsiębiorcza. Napisała list do cara Mikołaja II, co przyniosło efekt, bo korespondencja mocno uderzała w jego najczulszy punkt. Siostra prosiła o pozwolenie wstąpienia do zakonu i argumentowała, że chce się modlić w intencji jego nowo narodzonego, upragnionego syna. Car się wzruszył i udzielił jej pozwolenia. Rok później wydał ukaz tolerancyjny pozwalający na otwarcie nowicjatów we wszystkich klasztorach na terenie Królestwa Polskiego, jednak w tamtym czasie to był wyjątek.

Rozariana

– Podczas II wojny światowej siostry otworzyły klauzurę dla uchodźców z Warszawy – mówi. – Przechowało się wtedy u nas kilka rodzin. Wspierałyśmy innych, ale i nas stale wspierano. W naszej wspólnocie żyła wtedy siostra pochodzenia żydowskiego – legendarna Rozariana Margulies. Dużo pisał o niej o. Jan Góra. Ojciec Rozariany był rabinem w Warszawie. 15-letnia Rózia w tajemnicy przed rodziną przyjęła chrzest, a potem uciekła z domu. Trzy lata później wstąpiła do klasztoru w Świętej Annie. Matka odnalazła ją już ubraną w habit. W kronice zapisano, że przed spotkaniem z córką, w trakcie pokonywania odcinka między drzwiami a kratą rozmównicy, matka zemdlała aż 7 razy. Rodzice s. Rozariany zmarli w warszawskim getcie na tyfus. Według przekazów ich córka miała widzenie tych wydarzeń i zanim do klasztoru dotarła wiadomość o śmierci, siostra już to wiedziała. Całe swoje życie ofiarowała w intencji tego, żeby Izrael poznał Jezusa. Do takiej modlitwy zachęcała też innych. Gdy zaistniała możliwość wyjazdu do Ziemi Świętej, s. Rozariana odmówiła, podejmując wyrzeczenie ze względu na Izrael. Opowiadam to, żeby pokazać, jakiej klasy to była kobieta – mówi s. Dominika.

Bez rutyny

– Bycie mniszką kontemplacyjną to z jednej strony komfort – bo jest ono w pełni nastawione na modlitwę, ale z drugiej strony trudno je dobrze przeżyć – opowiada dominikanka. – Trudność polega między innymi na tym, że bardzo łatwo można wpaść w rutynę. Stale trzeba się pilnować, żeby rzeczywiście się modlić. Dbam, by nie było tak, że mówię pacierze, Różańce, a nie kontaktuję się z Bogiem. Nieustannie uczę się zostawiać myśli o pracy, którą wykonywałam, na przykład o pieleniu grządki czy pasiece, i wejść w myśl, którą mnie karmi Kościół w modlitwie brewiarzowej. Kiedy byłam nowicjuszką, łapałam się na tym, że między słowami modlitw planowałam sobie pranie… Nasz kościół i klasztor to ogromne budynki wymagające utrzymania, dlatego każda z sióstr ma swoją pracę – ogród, pranie, prasowanie, gotowanie. Zdarza się, że w tym wszystkim nagle słychać telefon, bo nieoczekiwanie przyjechali goście i stoją przy furcie. Czasem, kiedy wieczorem przychodzę do celi padnięta po całym dniu, nie mam już chęci na odmówienie brewiarza. Dziękuję jednak wtedy Bogu za zmęczenie i wszystkie sprawy, które udało mi się załatwić. To takie moje pięć minut z Nim. W kontroli nad tym, czy umiemy całkowicie oddać się modlitwie, pomaga nam południowy i wieczorny rachunek sumienia. Każdego ranka odprawiamy co najmniej półgodzinną medytację. Rozważamy wtedy fragment Pisma Świętego, mając świadomość, że Bóg posługuje się zamkniętym tam słowem. Czasem, czytając je, czuję się jak kawałek drewna. Kilka razy wracam do tekstu i nie trafia do mnie. Nagle coś błyśnie i wiem, że to nie jest ze mnie, bo sama bym na to nie wpadła.

Bliźni

W oczy rzuca się obrączka znajdująca się na dłoni siostry. – Noszę ją z dumą, bo to znak, że należę do Kogoś – mówi. – Przyszłam do zakonu nie ze względu na ludzi, ale na Boga. Według starej tradycji otrzymujemy obrączkę w dniu ślubów wieczystych – tłumaczy. – Oblubieńca siostry nie można dotknąć i sprawdzić, czy jest – drążę. – Ale ja ślubowałam Bogu i Kościołowi, który jest bardzo dotykalny w moich siostrach – odpowiada. Przyznaje, że nieustannie ćwiczy się w udoskonaleniu wzajemnych relacji, uważając, aby nie reagować złością na siostrę, która ją zdenerwuje. – Przecież jestem napełniona Bogiem, ona też, a ścinamy się na powierzchni naszych nerwów. Warto się wtedy zatrzymać i pomodlić. Niewątpliwie łatwiej kochać dalekich nieprzyjaciół niż swego bliźniego, który jest obok. W klasztorze nie mogę praktykować miłości nieprzyjaciół, bo ich tu nie mam. Stale staram się pamiętać o bardzo wymagających słowach Chrystusa: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili”. Jezus wcielił się dwa tysiące lat temu i nadal poprzez bliźnich jest wśród nas.

Święta Anna

Od średniowiecza św. Anna jest czczona w tym miejscu objawień jako babcia Pana Jezusa, wysłuchująca zanoszonych modlitw. – Według przekazów jeden z pierwszych cudów dotyczył siedmiolatka, który utonął w tutejszych bagnach – opowiada. – Znalezionego po trzech dniach martwego chłopca jego babcia położyła przed figurą św. Anny, a wtedy odzyskał życie. Takie mniej lub bardziej głośne cuda zdarzają się tu nieustannie. Same jesteśmy przekonane, że to św. Anna nas tu przyjęła i cudownie się nami opiekuje. O jej życiu wiemy niewiele i tylko z apokryfów. Razem z mężem Joachimem w późnym wieku doczekali się upragnionego dziecka – córki, której nadali imię Maria. Poznajemy ich, patrząc na owoce ich życia. Widać, że musieli być świetnymi rodzicami i dziadkami – mówi.

– Pochodząca z XVI w. późnogotycka figura św. Anny Samotrzeciej, otoczona czcią w naszym kościele, została wykonana z jednego pnia lipy. Pan Jezusek siedzący na kolanach świętej babci jest roześmiany i rozbrykany, jak na szczęśliwego wnuka przystało. Święta Anna późno została matką, dlatego dobrze rozumie, jak trudne jest oczekiwanie na potomstwo. Zdarzyło się, że starający się o dzieci od 18 lat małżonkowie doznali tu łaski rodzicielstwa. Nieraz przypominam pątnikom, że babcie powinny się tu modlić za wnuki, a wnuki za babcie. Babciom nie trzeba o tym przypominać, ale wnukom – warto – uśmiecha się.

Wysłuchujący zięć

W tym niezwykłym miejscu dzieją się i inne cuda. – W ostatnim czasie doświadczyłyśmy niezwykłego wsparcia finansowego podczas renowacji głównego ołtarza w sanktuarium – mówi siostra. – Kiedy brakowało środków, przełożona zdecydowała się napisać list do św. Józefa i wsunęła go pod jego figurkę. Następnego dnia jedna z sióstr poszła do kruchty, otworzyła skarbonkę i zdębiała, widząc 20 tys. zł w pojedynczych papierkach. Ofiarodawca był nieznany, uznałyśmy więc za dobroczyńcę św. Józefa, zięcia św. Anny.

Siostra Dominika przed wstąpieniem do zakonu pracowała na uczelni, była asystentką na Wydziale Fizyki Politechniki Gliwickiej. – Wstąpiłam do zakonu, kiedy miałam 32 lata. Zaczęło się od tego, że na wykładzie z fizyki jądrowej zachwyciłam się genialnością budowy jądra atomowego. Zobaczyłam powiązanie między siłami, które w nim działają, a tym, co dzieje się w kosmosie. Przerwałam absorbujące notowanie matematycznych wzorów i zaczęłam spontanicznie się modlić. Kilka lat później wstąpiłam do klasztoru w Świętej Annie. W 1989 r. zaczęłam tu pełnić służbę przeoryszy, a potem na nowej fundacji w Radoniach. Przez kolejne trzy lata przewodniczyłam wspólnocie w Wilnie. Po powrocie do Świętej Anny trzeba było znowu podjąć przełożeństwo – opowiada.

– Na zewnątrz może wydawać się, że to prestiż, jednak w szarym życiu oznacza to mozolne podejmowanie decyzji, nad którymi zastanawiamy się wspólnie. Dzisiaj dziękuję Panu Bogu, że mi zaufał, powierzając taką służbę. Doświadczyłam ogromnej dobroci Bożej Opatrzności, która wszystkim kieruje. Niektórzy myślą, że jeśli ktoś jest w zakonie klauzurowym, to już do śmierci ma zaklepaną wiarę. Stale trzeba pamiętać, że ona, tak jak miłość i nadzieja, nieustannie w nas dojrzewa – tłumaczy s. Dominika.