Dobro nie do zniszczenia

GN 33/2019

publikacja 16.09.2019 06:00

Ksiądz Mirosław Tosza opowiada o Włodku, wiecznym uczeniu się i małych świętych.

Dobro nie do zniszczenia henryk przondziono /foto gość Ks. Mirosław Tosza

Barbara Gruszka-Zych: Chyba jako pierwszy na świecie postawiłeś pomnik konkretnemu bezdomnemu – Włodkowi. Czym sobie na to zasłużył?

Ks. Mirosław Tosza: Sposobem, w jaki przepracował bezdomność. Mówimy we wspólnocie, że przedefiniował bycie na ulicy. Przez 7 lat wychodził na nią i z oddaniem zamiatał, a przede wszystkim rozmawiał z ludźmi, i tak stawał się naszym ambasadorem. Czasem przez godzinę zgarniał kupkę liści, a potem ktoś przejechał autem i ją rozwiał. Nie przejmował się tym, jakby wiedział, że nie chodzi o te liście, lecz o coś więcej.

Jak do Was trafił?

Paradoksalnie nieszczęścia spotykały go, dopóki mieszkał w swoim domu. Szczęście uśmiechnęło się do niego, kiedy mu się spalił. Sam kiedyś powiedział: „Dobrze, że spalił mi się dom, gdyby tak się nie stało, już bym nie żył”. Zaprószył ogień, trafił do szpitala, a stamtąd do nas. Miał wtedy 62 lata, był samotny. Pił. Gdzieś w tle szły za nim nieszczęśliwa miłość, śmierć rodziców, wypadek, w którym stracił nogę, kiedy pijany zasnął na torach.

Szybko przestał pić?

Według statystyk nie powinien sam sobie z tym poradzić, a jemu się udało.

Dzięki Wam?

Uważam, że doświadczył łaski.

Obecność Włodka w Waszej wspólnocie też była łaską?

Oczywiście. I choć „łaska” to bardzo kościelne słowo, wyjątkowo je lubię. Za każdym spotkaniem stoi dobro. Dla mnie niesamowitym doświadczeniem było patrzenie na tego gościa, który stracił wszystko i powinien opłakiwać swoje życie, a on zachował pogodę ducha, poczucie humoru, ogromną prostotę w przejściu w nowy etap życia. Po roku pojechaliśmy do jego domu, ale nie chciał tam wejść. Zabraliśmy stamtąd kilka spalonych desek na ikony.

We wspólnocie stale prowadzicie taki duchowy recykling.

Włodek czyścił potem te deski, choć widać było, że emocjonalnie to dla niego trudna praca. Cieszył się, kiedy zobaczył jej efekty, tak jak cieszył się ze zmiany swojego życia.

Przychodzący do Was niekiedy nie zachęcają do rozmowy.

Wszyscy potrzebujemy czasu. Fascynujące jest stopniowe odkrywanie w nich bogactwa, ale również darów, które nie są ani w tobie, ani we mnie, ale między nami…

Stworzyłeś wspólnotę, żeby ten dar się urzeczywistniał.

Przede wszystkim chciałem, żeby powstał dom dla tych, którzy go nie mają. Z czasem zdałem sobie sprawę, że „nasze” życie wspólnotowe nie jest ani „nasze”, ani tylko dla nas…Lubię słowo Boga do Izajasza: „To zbyt mało, że jesteś mi sługą tylko dla swoich z Izraela”. Bóg chce znacznie więcej, nie tylko Ewangelii dla ubogich. On pragnie posłać ubogich z Dobrą Nowiną do świata.

Co robisz, żeby nie było „zbyt mało”?

Staram się uwierzyć w światowy zasięg drobnych gestów i małych rzeczy robionych z miłością. Pamiętasz, jak Maria łzami obmyła stopy Jezusa i namaściła je olejkiem? Prywatny gest wdzięczności okazał się gestem proroczym – namaszczeniem na Jego pogrzeb. Inspiruje nas od 2 tysięcy lat.

Nasze życzliwe gesty wobec innych ludzi mogą stać się takim „namaszczeniem” ich człowieczeństwa.

To prawda. W każdej bez wyjątku chwili życia.

Twierdzisz, że każdy przychodzący do Was ma w sobie niezniszczalne dobro pochodzące od Boga. Jak je odkrywasz?

Niekiedy zobaczenie dobra w drugim wymaga trudu takiego, jaki towarzyszy aktowi wiary w dostrzeżenie obecności Chrystusa w Eucharystii. No bo widzisz chleb, a to ciało Boga. Tu często widzisz człowieka, który ma pretensje, bywa złośliwy, odpychający…

A Ty wiesz, że nosi w sobie dobro?

Nie za każdym… Stale się muszę nawracać i wierzyć, że je ma. Są takie momenty, kiedy ogrania mnie złość, zwłaszcza kiedy ktoś kolejny raz zawiedzie. Jeden z naszych mieszkańców 13 razy przechodził terapię. Aktualnie wyprowadził się od nas i pije. W takiej chwili przychodzi myśl, że z niego już nic nie będzie, żeby dać sobie spokój. Ale właśnie wtedy staram się go zobaczyć z dystansu, że cierpi na poważną chorobę, ma skazę charakteru, a my byśmy chcieli go mieć zdrowego i odfajkować trudny przypadek. Stale staram się pamiętać, że człowiek może upadać i podnosić się do samego końca i niekoniecznie trzeba to traktować jako porażkę.

A jak?

Jako walkę, którą każdy prowadzi całe życie. Alkoholizm jest widoczny, poziom alkoholu można zmierzyć w organizmie alkomatem. Ale jak zmierzyć konsekwencje samotności, zdrady, kłamstwa, które niszczą ludzi i relacje? Oglądałem ostatnio film „Legenda o świętym pijaku”. Jego bohater – alkoholik – wciąż próbuje dotrzeć do kościoła, by wypełnić złożony ślub. Nie udaje mu się, umiera pijany, ale w drodze dostępuje tylu Bożych łask. Nietypowy happy end.

Widać, że najważniejsza była jego droga do Kościoła. Mirku, Ty miałeś szczęście, bo szybko do niego doszedłeś, choć Twoi rodzice nie byli za bardzo praktykujący. Miałeś dziewczynę...

Nie jestem w tym wyjątkiem. Mało kto, idąc do seminarium, nie rozstał się z dziewczyną. (śmiech) Tata nie chodził do kościoła, a mama sporadycznie, więc też nie robiłem tego zbyt często. Lubiłem grać w piłkę nożną, więc myślałem o AWF-ie, a potem o założeniu rodziny.

Jednak zmieniłeś plany.

Dzięki łasce niespodziewanego spotkania. Żydzi stawiali kamienne stele w miejscach, gdzie doświadczyli Bożej interwencji. Taki kamień powinienem postawić na środku ulicy, na której zatrzymał mnie kolega. Zapytał, czy nie chcę w wakacje pojechać na obóz z niepełnosprawnymi. Ta rozmowa stała się początkiem spotkania z niepełnosprawnymi umysłowo, ich opiekunami ze Wspólnoty „Wiara i Światło” Jeana Vaniera. Wszedłem w środowisko ludzi głęboko wierzących, którzy byli otwarci, mieli poczucie humoru, byli koleżeńscy, oddani. Wielu to, co kościelne, wydaje się odklejone od życia, bo nie przeżyli doświadczenia spotkania z Bogiem w żywej wspólnocie.

Święta Tereska z Lisieux, patronka wspólnoty Betlejem, zapisała: „Oddałam wszystko, biegnę swobodnie”. Ty też oddałeś wszystko. 20 lat temu zamieszkałeś z bezdomnymi w zrujnowanej szkole.

Jakbym oddał wszystko, to musiałbym już nie żyć. Mam jeszcze do oddania własne życie. Stale pamiętam o przestrodze św. Pawła: „Uważaj, żebyś po rozpoczęciu duchem nie skończył ciałem”. Wszyscy, którzy ofiarowali swoje życie Chrystusowi, nie mają gwarancji, że ich jednorazowy akt oddania będzie skutkował do końca. Każdy nawet w najświętszym miejscu może stać się łotrem. Ktoś może mieszkać z bezdomnymi, i na zewnątrz to nawet ładnie wygląda, ale pozostaje egoistą, który tak się ustawił, że ma wygodne życie. To dotyczy też księży. Każdy z nas powinien pamiętać, że cały czas musi się uczyć bycia księdzem.

Uczysz się od bezdomnych?

Dopóki się uczę, nie jest źle. Ale nie zawsze mam ochotę. Tak jak w szkole – jedną lekcję lubisz, innej nie. Czasem idę na wagary. Mam takich bezdomnych, z którymi się dogaduję, ale są tacy, którzy mnie irytują.

Do kogo chodzisz na korepetycje?

Jako ksiądz od 25 lat jestem przekonany, że jest jeden najlepszy korepetytor. Pamiętam o Nim, nawet jeśli te korepetycje pobieram u kogoś, kto mi stawia niższe wymagania, czyli u samego siebie. Mam poczucie, że jeśli to, co robię, ma mieć sens, musi mieć odniesienie do Chrystusa.

Na pewno nieraz doświadczałeś Jego obecności.

Tak! Najlepsze są te momenty, kiedy zdumiony Bożą reżyserką masz ochotę krzyknąć: „To działa Pan!”. Czujesz, że znalazłeś się na terenie, gdzie trzeba zdjąć sandały, bo to ziemia święta. Kiedy Boża obecność pod postacią obłoku zstąpiła na Namiot Spotkania, Mojżesz bał się tam wejść. Bojaźń i dyskrecja są niezbędne. Uważam też, że warto mieć swoje tajemnice z Panem Bogiem.

To jak intymne relacje męża i żony?

No właśnie, trzeba wejść do izdebki i przeżyć to w ciszy, a nie rozgłaszać wkoło. Ale mam też historie do opowiedzenia: na początku istnienia naszej wspólnoty musieliśmy przeprowadzić remont kapitalny kuchni. Zastanawialiśmy się, gdzie będziemy gotować obiady dla 10 osób. W czwartek modliliśmy się na adoracji w tej intencji, a w piątek rano przyjechała pani z MOPS-u, oferując nam darmowe obiady. O remoncie naszej kuchni nie wiedziała… I przykład sprzed kilku miesięcy – prowadziłem rekolekcje w małej wiosce, gdzie nie było ani jednego ministranta. Na koniec pojawił się, a ja pomyślałem, że to dziewczynka z długimi blond włosami. Ale to był 8-letni chłopak. Nie bardzo mi się ta długość włosów spodobała i kiedy po Mszy spotkałem jego mamę, spytałem, czy synowi z nimi wygodnie. Odpowiedziała, że jeszcze 5 centymetrów i je zetną. Jako pięciolatek dowiedział się, że można oddać włosy na perukę chorym po chemii, i postanowił je dla nich zapuścić. Mówiłem wtedy w homilii, że Bóg patrzy na nas nie tak jak człowiek i nagle otrzymałem znak, który był potwierdzeniem, że nie można osądzać drugiego. Pan Bóg dał mi pstryczka w nos. Piękny cud. Dziś, kiedy wielu wieszczy koniec Kościoła, musimy upatrywać w zapowiadanej apokalipsie nadzieję, którą przynoszą ubodzy i mali „święci z sąsiedztwa”, jak mówi papież Franciszek.

Ks. Mirosław Tosza - założyciel i duszpasterz Wspólnoty Betlejem w Jaworznie dla osób bezdomnych i uzależnionych. Mieszka z nimi od 20 lat. Rekolekcjonista, laureat Nagrody im. ks. J. Tischnera.