Wyspa wiary

Barbara Gruszka-Zych; GN 32/2019

publikacja 08.09.2019 06:00

Lipa, z której ma ciało Matka Boska w Róžancie, dobrze poddaje się dłutu. Tak jak Serbołużyczanie Panu Bogu. Ich ziemia to ostatnia wyspa wiary w zsekularyzowanych Niemczech – mówi łużycki poeta Benedikt Dyrlich.

Pierwsze wzmianki o cudownym miejscu pochodzą z XIV w. HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ Pierwsze wzmianki o cudownym miejscu pochodzą z XIV w.

Róžant, po niemiecku Rosenthal, to taka Jasna Góra Serbołużyczan – liczącego niecałe 60 tysięcy osób, trochę zapomnianego plemienia słowiańskiego, wciśniętego w kąt Saksonii. Zamieszkują wioski wśród żółtych rżysk i zieleni, 30 kilometrów od Czech, 50 od Polski, za Budyšinem, bardziej znanym jako Bautzen (tu wszystkie miejscowości mają nazwę łużycką i niemiecką). Przez ponad tysiąc lat tutejsi potrafili zachować samodzielność i nie zasymilowali się z sąsiadami. – Do naszego sanktuarium Matki Bożej z Lipy z każdego miejsca serbołużyckiej ziemi jest blisko – mówi Benedikt Dyrlich – poeta, pisarz. – To nie tylko teren nabożny, ale narodowy i poetycki, gdzie najważniejsza pieśń zaczyna się od słów: „Miłościwa Pani, Ty na nas patrz”.

Benedikt od 40 lat organizuje na Łużycach międzynarodowe święto poezji i odwiedziny Róžantu stanowią stały punkt programu. Maryja czeka w sanktuarium, a przed każdym łużyckim domem stoi krzyż z lipy z Jej cierpiącym Synem. – Gdybyś tutaj wyszła za mąż, musiałabyś się nim opiekować – Benedikt rozpoznaje bezbłędnie, który krzyż wyszedł spod ręki jego brata, rzeźbiarza Mikulosza i, już świętej pamięci, ojca Jakuba. Na unikatowym, bo całkowicie białym cmentarzu w pobliskich Ralbicach prawie wszystkie krzyże są ich dziełem. Biel w liturgii to symbol prawdy, czystości, zmartwychwstania. – Naród łużycki, którego znakiem jest krzyż, umie żyć tą nadzieją – mówi ks. Tomasz Dawidowski, którego odwiedzamy w Pančicy-Kukowie. Od 2005 r. jest tam wikariuszem proboszczowskim, posługuje też w Wotrowie, w którym przez rok przed jego przyjściem wierni modlili się o kapłana. Jak mówi, utożsamia się z Serbołużyczanami i świetnie porozumiewa się w ich języku.

Małe rzeczki

Benedikt urodził się niedaleko Róžanta w Nowej Wjesce położonej na dawnej trasie pielgrzymki do sanktuarium. – Nie byliśmy bogaci – jedna krowa, dwa hektary pola wśród falujących łąk – mówi. Pamięta, jak w dzieciństwie z trzema siostrami i dwoma braćmi wybiegali przed ich kapliczkę, żeby się napatrzeć, jak drogą za domem idzie maryjna procesja. Kaplicę wzniósł dziadek Mikulosz jako dziękczynienie za ocalenie Dyrlichowej ziemi od spalenia przez hitlerowców. Do Róžanta, brodząc w śniegu, chodził z mamą na Pasterkę. – Do studni po cudowną wodę też tu biegałem, kiedy zachorowała – wspomina. Potem wyjechał studiować teologię katolicką w Erfurcie i kolejno teatrologię w Lipsku. Został posłem do parlamentu Saksonii, wydał kilkanaście tomików wierszy, w których opisał małą ojczyznę. Przyznaje, że debiutował w 1967 r. właśnie pieśnią maryjną, dlatego z Róžantem łączy go wiele.

Razem jeździmy od wioski do wioski, poznając historię Benedikta i Serbołużyczan. „Morze nie byłoby wielkie bez małych rzeczek” – czyta głośno wiersz Jurija Brězana na grobie poety w Chrósćicy, gdzie w 1975 r. przyjechał kard. Karol Wojtyła. W ścianę kościoła wmurowano upamiętniającą wydarzenie tablicę, bo jako pierwszy papież pozdrawiał miasto i świat po łużycku, zwracając uwagę, że istnieje taki język. Tutejsi go kochają i są pewni, że będzie wiecznie żywy. – Słowianie nie byliby wielcy bez nas, małych Serbołużyczan – Benedikt interpretuje tekst Brězana. – Globalizm likwiduje to, co własne i indywidualne – jest pewien. – Kiedy kilka lat temu odkryto w pobliżu sanktuarium złoża kaolinu, od razu rzucono się, żeby prowadzić prace odkrywkowe. Zorganizowaliśmy akcję społeczną i drapieżny kapitalizm musiał się zatrzymać przed świętą ziemią i bujną przyrodą. Przetrwały łąki, na których gromadzą się pątnicy. W ciągu roku przybywa tu osiem pielgrzymek. Najsłynniejszą, we Wtorek Wielkanocny, przyjeżdżają podziwiać goście z całych Niemiec. 400 odświętnie ubranych mężczyzn na koniach jeździ wtedy od parafii do parafii, zwiastując zmartwychwstanie. Druga ważna piesza pielgrzymka przychodzi w poniedziałek po Zielonych Świątkach.

Piękna Pani

Wiernych do Róžanta przyciąga zaledwie 22-centymetrowa Matka Boża z Lipy. Na lewym ręku trzyma nagiego Jezuska z jabłkiem. Pod koroną z XIX w. ukrywa długie włosy przystrojone różami. Pierwszy raz wspomniano o cudownym miejscu w dokumentach z 1350 r., kiedy opactwo cysterek St. Marienstern kupiło część tej wsi. Wzmianka o kaplicy z niezwykłą figurką pochodzi z 1480 r. Według podań podczas wojen Karola Wielkiego z pogańskimi Saksończykami i wspomagającymi ich Łużyczanami na terenie obozu, gdzie stacjonowali walczący, zaczęła się pojawiać Piękna Pani. Po odejściu żołnierzy spostrzegł Ją szlachcic łużycki Łucjan von Sernan i szedł Jej śladem, dopóki nie zniknęła w jednej z lip. Kiedy otrząsnął się z wrażenia, na tym właśnie drzewie ujrzał czczoną dziś figurkę.

Młodzież przychodzi do sanktuarium, żeby pomodlić się również za wstawiennictwem błogosławionego Łużyczanina – Alojsa Andrickiego, 28-latka zamęczonego w Dachau. – Podczas II wojny przeszedł tu front i zostały po nim wypalone mury dwóch kościołów – opowiada proboszcz ks. Šćěpan Delan. Od trzech lat w Ralbicach posługuje 1900 katolikom z dwudziestu okolicznych wiosek i ma pod opieką sanktuarium w Róžancie. – Jego wujek, poeta Josef Nowak, też pięknie pisał o Matce Najświętszej – mówi Benedikt.

Proboszcz wie, że dzięki Maryi dzieją się cuda, a jednym z nich jest tutejsza religijność. Pokazuje wydaną przez łużyckiego jezuitę w 1692 r. książkę „Cuda w Róžancie”, będącą dowodem na płynące stąd łaski. Maryja przez lata pozostawała pod opieką ojców cystersów mieszkających w klasztorze przy kościele. Niestety, od 1996 r. już ich nie ma. W każdą sobotę robi się tu gwarno, kiedy miejscowi zjeżdżają na Mszę św. sprawowaną za kraj i łużycki naród. W tygodniu, zamiast ludzkich głosów, kołyszą się nad klombami języki róż. Do Ralbic przyjeżdżają dzieci z okolicy, bo tu znajduje się łużycka szkoła podstawowa i średnia. – 90 procent okolicznych wiosek zamieszkują katolicy – mówi proboszcz Delan. – Niemcy nie są tak pobożni, poddali się sekularyzacji i nie podchodzą emocjonalnie do wiary i tradycji. Czasem zwierzają mu się, że przychodzą na odprawiane po łużycku Msze św., bo bardziej je przeżywają, choć nie znają języka. – Łużyczanie nie dają się zgermanizować, a podtrzymuje ich w tym wiara – uważa ks. Dawidowski. – Bywają uparci, ale może dlatego przetrwali. Niemcy wokół są często niewierzący, a im nie odpowiada taki styl.

Krzyże zostaną

„Ojciec rzeźbi biczuje kłodę i siebie” – napisał w wierszu Benedikt. Kiedy Jakub Dyrlich w 1947 r. wrócił z wojny, najpierw wziął się za odbudowę swojego warsztatu. W 1956 r., kiedy babcia przed śmiercią poprosiła go o Chrystusa na swój grób, porzucił stolarkę i zajął się rzeźbieniem. – Bał się, że ludzie przyjdą i powiedzą, że to nie jest Jezus – wspomina. – Zamknął się na dwa tygodnie i uspokoił dopiero po odwiedzinach proboszcza, który potwierdził, że to Jezus. W pracowni Mikulosza Dyrlicha pośród dziesiątków krucyfiksów wisi jeden z obliczem jak z cudownego snu, będący dziełem ojca. – Kiedy uwalniam Jezusa z kawałka lipy, wiem, że cierpiąc, przyniósł nam zbawienie i o tym ma przypominać – opowiada Mikulosz.

Każdy niesie jakiś krzyżyk, który ma sens. Bracia wspominają, jak za minionego ustroju komuniści usuwali krzyże ze szkół. W 1958 r. w szkole w Worklecy partyjni zdjęli je ze ścian, ale nocą ich ojciec i dozorca znów je powiesili i są tam nadal. – Wszystko się zmieni, tylko krzyże pozostaną – zamyśla się Benedikt.

Mikulosz przyznaje, że jego praca jest swoistym wyznaniem wiary. Kiedy rzeźbi, nieraz rozmawia z Bogiem. – Nasz ojciec nie chciał być wielkim Witem Stwoszem, ale służył wierze – mówi. – Też jestem służącym Pana Boga.

– Jako Kaszub rozumiem Serbołużyczan – opowiada ks. Dawidowski. – Być może myślą po niemiecku i w tym języku robią interesy, ale odczuwają, modlą się, czasem przeklinają – choć nie znam tutejszego przekleństwa – po łużycku. Dla mnie dzisiejszy łużycki to renesansowy czy średniowieczny polski. „Rejować” znaczy tańczyć, a „kniez” to starosłowiański „pan proboszcz”. To Matka Boża łączy nas we wspólnotę żyjącą wartościami – mówi. Kiedy przyszedł na parafię, od razu 8 września poszedł z pielgrzymką świętować narodziny Maryi Panny. – Wszyscy wiedzą, że Łużyczanie to katolicy żyjący według rytmu kalendarza astronomicznego i liturgicznego. Niepowtarzalna enklawa ludzi, którzy odkryli, co najważniejsze, i starają się według tego żyć.

Wstążki

– Wiara daje im kulturę życia, cenią rodzinę, dom, ogród, rzemiosło i rzadko szukają szczęścia w dalekim świecie – mówi ks. Dawidowski. Proboszcz Delan cieszy się, że w jego parafii są młode rodziny, które po kilku latach za granicą wróciły na ojcowiznę i już rozpoczęła się dla nich budowa nowego osiedla. Zresztą przyrost naturalny też jest coraz większy. W zeszłym roku ochrzcił 28 dzieci, a odprawił 24 pogrzeby. W pozostałej części Saksonii normą jest jedno dziecko, u nich minimum to trójka. Tworzą rodziny wielopokoleniowe, zwykle zachowując w domach dwie kuchnie – dla młodszej i starszej gospodyni. – To jedyne na świecie miejsce, gdzie każdy się z każdym zna – podkreśla ks. Dawidowski. – Znamy się na przestrzeni 40 km, nikt nie prowadzi podwójnego życia. Do południa na ulicach wsi nie widać mieszkańców, ale pod wieczór życie towarzyskie kwitnie. – Tutejsi kilka razy w miesiącu świętują w domach jubileusze, urodziny – opowiada Benedikt. – Wszystko jest na wielką skalę, srebrne wesele przypomina weselisko. Zwykle przygotowują tradycyjne menu – kiełbaski, sałatkę z kartofli; mężczyźni piją piwo, kobiety likiery jajeczne. Według uznania podają jedno z piętnastu rodzajów ciasta pieczonego na blasze. Mój brat narzeka, że biesiadowanie zabiera mu czas na rzeźbienie. Każdej uroczystości towarzyszą śpiewy.

– Jeśli ktoś nie śpiewa, chyba jest chory – uważa ks. Dawidowski. Sam ma siedmiu organistów i twierdzi, że Serbołużyczanie są bardziej muzykalni niż inne narody. – Śpiewają pieśni pochodzące z XVI-wiecznego śpiewnika, z głębokim przesłaniem teologicznym – opowiada. Chwali, że w obojętnych religijnie Niemczech stworzyli kulturę umierania. Już małe dzieci są konfrontowane ze śmiercią bliskich. Czuwają przy ciele w tzw. pusty wieczór przed pogrzebem. Cmentarz w Ralbicach to dowód na świadomość Łużyczan, że każdy wobec śmierci jest równy. Zmarli są chowani według dat odejścia. Bywa, że najwięksi wrogowie leżą obok siebie. Tablice na nazwiska są małe, żeby nie pisać długich życiorysów, bo to ziemska iluzja. Ale mieszczą się na nich słowa: „Najmilszej żonie” i „Śpij w pokoju”. – Jaką rolę ma do odegrania ten naród? – zastanawia się ks. Dawidowski. – Może przeniesie wiarę w nowe czasy? Nasze dziedzictwo jest małe, ale własne, nie chińskie. I nie mamy kompleksów. Starsze mieszkanki Wotrowa przychodzą na wieczorną Mszę św. elegancko ubrane w czarne spódnice i żakiety. Z tyłu nakryć głowy widać rozwiewające się na wietrze wstążki, z daleka przypominające skrzydła ptaków, unoszących ich tajemnice i marzenia.