Zranione „ja”

W drodze

publikacja 23.08.2019 08:30

Fragment książki „Święte patrzenie. Kontemplacja, która uzdrawia”, autorstwa anglikanki Susan Pitchford.

Zranione „ja” Okładka książki

– Mówiono mi tyle kłamstw – stwierdził Mack, idąc w jego ślady. Jezus objął go ramieniem i uścisnął.
– Wiem, Mack, mnie również. Tylko że ja po prostu nie uwierzyłem w żadne.  

W roku 1253 św. Klara z Asyżu napisała list do św. Agnieszki z Pragi, kobiety, która – tak jak Klara – porzuciła bogactwa i przywileje, aby poświęcić się całkowicie Chrystusowi. W czwartym i ostatnim liście do Agnieszki Klara chwali „Tego, którego piękność podziwiają nieustannie wszystkie błogosławione zastępy niebieskie”. Nazywa Chrystusa wieloma imionami: „Król wszystkich wieków”, „Baranek niepokalany”, „Pan nieba i ziemi”. Ale najbardziej intrygującym tytułem, którym Klara obdarza Chrystusa w tym liście, jest „zwierciadło bez skazy”. „W to zwierciadło co dzień wpatruj się – napomina Agnieszkę – i ciągle w nim twarz swoją oglądaj”.

Co miała Agnieszka zobaczyć w tym lustrze? Klara zwraca jej uwagę na narodziny Chrystusa w biedzie i upokorzeniu, na Jego trudne życie i w końcu na „niewymowną miłość, z jaką chciał cierpieć na drzewie krzyża i umrzeć na nim śmiercią ze wszystkich najhaniebniejszą”. Gdy życie ubogiego Ukrzyżowanego ukazało się spojrzeniu Klary, święta zrozumiała, że krzyż jest znakiem nieprzeniknionej głębi Bożej miłości. Ogołocił samego siebie ze swych boskich praw i przyjął postać sługi, tak by posunąć się aż do śmierci na krzyżu. Był to akt niewypowiedzianej, niezgłębionej miłości. Agnieszka miała zrozumieć, że ta miłość była skierowana nie do świata, ale osobiście do niej.

Ale było coś jeszcze, co Klara chciała, by dostrzegła Agnieszka. „Wpatruj się w to zwierciadło codziennie, Królowo i Oblubienico Jezusa Chrystusa, i nie przestawaj przyglądać się twojej twarzy w nim”. Wpatrywanie się w lustro Bożej ofiary miało ukazać Agnieszce jej prawdziwą tożsamość: szlachectwo, godność królewską, cześć i umiłowanie. Ta młoda kobieta, która odmówiła ręki cesarzowi i skryła się w ubóstwie klasztornym, miała patrzeć w lustro-Chrystusa i odnaleźć w nim swoją własną twarz, swoje własne „ja”, objawione: przemienione, przeistoczone, jaśniejące niestworzonym Światłem w uderzającym i niepodważalnym pięknie. I nieważne, co świat i jej własne mroczne głosy mogły jej mówić o niej samej, bo tylko tamto było prawdą, to mogła wiedzieć na pewno. Mówiąc inaczej, Klara zapraszała Agnieszkę do kontemplacji.

Ja-lustro: jaźń odzwierciedlona

Jako socjolog wiem, że nie poznam własnego „ja” inaczej niż poznając swoje odbicie w lustrze. Dochodzę do poznania siebie, do tego, jaką jestem osobą, gdy inni odzwierciedlają moje „ja” wobec mnie. Jeśli inni interesują się moimi pomysłami, to znaczy że jestem inteligentny; jeśli śmieją się z moich dowcipów, zapewne jestem zabawny; a jeśli ustawiają się w kolejce, by mnie gdzieś zaprosić, mogę przypuszczać, że jestem atrakcyjny. I na odwrót to też jest prawda: reakcja ze strony innych może mi mówić, że jestem nieatrakcyjny, nudziarz i nieprzystosowany społecznie. Ponad sto lat temu socjolog Charles Horton Cooley pisał o „jaźni odzwierciedlonej”, idei, według której to, kim jesteśmy, odkrywamy dzięki naszym interakcjom z innymi, służącymi nam jako lustro:

Lustrem jest jeden dla drugiego,
Odbicie moje wraca do mnie przez niego.

I choć Cooley poetą był marnym, to jednak socjologiem był dobrym. W naszej dziedzinie przyjmuje się za oczywistość, że nasze „ja” jest konstruowane dzięki interakcjom. Jesteśmy z natury relacyjni: każdy z nas jest zanurzony w sieci relacji społecznych i nasze więzi z innymi w naszym otoczeniu kształtują nasze życie, nasze wybory i to, kim się stajemy.

Cooley byłby też zapewne dobrym teologiem. Oczywiście, nie wiem, czy istotnie wierzył w Boga. Ale ci, którzy wierzą i spędzili mnóstwo czasu, starając się opisać przymioty Boga, także mówią nam, że nasze „ja” jest z natury relacyjne. Wiemy z Księgi Rodzaju, że zostaliśmy stworzeni na obraz Boga, to znaczy że w głębi naszej natury jesteśmy do Nie go podobni.  Nauczanie dotyczące Trójcy Świętej mówi nam o tym, że natura Boga to relacja miłości. „Bóg jest miłością”, czytamy w liście św. Jana, a dwunastowieczny mistyk Ryszard z opactwa św. Wiktora pozostawił bardzo pomocne objaśnienie stron tej „relacji”: Bóg, który istnieje odwiecznie i który jest jednością, nie może być „miłością”, ponieważ nie ma nikogo, kto mógłby otrzymać tę miłość. I nawet ludzie, gdy zostali stworzeni, nie byliby zdolni do przyjęcia pełni Bożej doskonałej miłości. Bóg w dwóch osobach ma Innego, by Go kochać, jednakże głęboka miłość między dwiema osobami może być wyłączna, skupiona na sobie, może być zamkniętym systemem. Gdy doda się trzecią osobę, argumentował Ryszard, miłość staje się otwarta, staje się kręgiem, który zaprasza innych do siebie. Triada jest relacją, w której najtrudniej utrzymać równowagę, co być może niejeden już wypróbował. Myślę jednak, że jest o wiele mniej dramatyzmu i trudnych uczuć, gdy masz naturę boską i twoją najgłębszą istotą jest miłość.

Chrześcijaństwo naucza, że ludzie są stworzeni na obraz trójjedynego Boga, a jednym ze sposobów, w jaki odzwierciedlamy tę „potrójność”, jest trojaki rodzaj miłosnych relacji: kochamy Boga, kochamy naszego bliźniego i kochamy samych siebie. To jest nasza tożsamość i dlatego nasza natura i cel naszego istnienia, nasze idealne życie mogą istnieć – w skrócie – w dwóch wielkich przykazaniach: kochaj Boga wszystkim, co posiadasz, i wszystkim, kim jesteś, oraz kochaj bliźniego jak siebie samego. Oto, jak powiedział Jezus, cała istota naszej egzystencji, „całe Prawo i Prorocy”. Oto kim naprawdę jesteśmy i cały instruktarz dany nam, by poprowadzić nas do pełni naszego „ja”.

Być może zauważyłeś, że tu pojawia się problem. Nie musisz być teologiem, żeby zdać sobie sprawę, że ludzie kochają Boga z widocznie mniejszym zaangażowaniem niż całym swoim sercem, całą duszą i całą swoją mocą, a bliźniego przeważnie kochamy tak samo kiepsko jak samych siebie. Nasza tradycja wyjaśnia nam także i to. Niezależnie od tego, czy wolisz mówić o „pierwotnej winie”, czy – za Julianą z Norwich – o „pierwotnym zranieniu”, w naszej naturze głęboko osadzone jest skrzywienie. Coś poszło naprawdę źle i za św. Pawłem możemy powiedzieć, że wciąż błądzimy, bo nie czynimy tego, co chcemy, ale to, czego nienawidzimy. Możesz się nie zgodzić z diagnozą Thomasa Crammera, że „nie ma w nas zdrowia”. Trudno jednak dowieść, że nie ma miejsca na poprawę.

Fałszywe „ja”

Nasza niezdolność do kochania w sposób, w jaki powinniśmy to czynić, ma wiele różnych konsekwencji, o których – jestem przekonana – dowiemy się w pełni pewnego dnia. Z pewnością przyjdzie czas, kiedy będziemy musieli w końcu dorosnąć i zmierzyć się z rzeczywistością naszego życia i naszych wyborów. Tymczasem jednak jedną z najbardziej katastrofalnych konsekwencji naszego braku miłości jest nasza własna tożsamość. Ściśle rzecz ujmując, ponieważ nie chcemy dorosnąć i wyjść z kręgu skupienia na nas samych, jesteśmy zmuszeni przetrwać jako dzieci, budujemy więc fałszywe „ja”, które trapista i nauczyciel modlitwy głębi (centering prayer), Thomas Keating, nazywa „pierwszą przyczyną ludzkiego cierpienia”. Fałszywe „ja” rodzi się wtedy, gdy nie potrafimy porzucić etapu, w którym dziecko wierzy, że jest centrum wszechświata. Od czwartego roku naszego życia, mówi Keating, budujemy programy szczęścia, które identyfikowane jest z symbolami kultury wyrażającymi bezpieczeństwo, siłę, uczucie i uznanie. Gdy tu doznajemy frustracji (...), ujawniają się bolesne emocje: wstyd, upokorzenie, żal, smutek, brak pewności siebie, lęk. Te emocje mogą być tak bolesne, że spychamy część z nich do podświadomości, gdzie zbiera się energia stająca na przeszkodzie swobodnemu przepływowi mocy natury i mocy łaski. Święty Paweł nazywał ten etap „starym człowiekiem”.

Fałszywe „ja” nie zna stanów pośrednich: albo to ja jestem centrum wszechświata, albo – jeśli odebrałem alternatywny przekaz – jestem w centrum tego wszechświata śmieciem. Albo jestem naprawdę dobrym człowiekiem, za którym inni powinni podążać i go naśladować, albo jestem „najgorszym grzesznikiem” i nikt nigdy nie rozczarował Boga tak dotkliwie jak ja. Tak przejawia się albo pycha, albo poniżanie siebie, które, jak już wspomniałam, jest tylko inną stroną pychy. Tym z nas, których największą winą jest poniżanie siebie, towarzyszą reakcje afektywne, które już znamy: wstyd, brak pewności siebie oraz głębokie poczucie grzeszności i niedoskonałości. Jakąkolwiek formę przyjmie fałszywe „ja”, jest iluzją; to kłamstwo.

Jezus ze współczuciem i uczciwie powiedział nam, że to nasze fałszywe „ja” musi umrzeć, jeśli chcemy żyć prawdziwie. To tajemnica paschalna: aby żyć wiecznie, trzeba najpierw umrzeć. Doskonałość możemy osiągnąć tylko wówczas, gdy staniemy się dojrzali i zmierzymy się z rzeczywistością naszego życia i z naszymi wyborami, zaś nasze fałszywe „ja” oznacza ucieczkę od rzeczywistości i przedłużanie naszego duchowego infantylizmu. To iluzja autonomii, samowystarczalności i ułudy bycia w centrum, i nieważne, czy czujemy się z tym dobrze, czy źle. Iluzje mogą być wygodne albo opresyjne, ale tylko prawda może nas wyzwolić.

Oto dlaczego Jezus nauczał, że musimy narodzić się na nowo. Jak powiedział Thomas Merton: „Narodzić się na nowo nie oznacza stać się kimś innym, ale stać się sobą”. Fałszywe „ja” to kłamca; wykrzywia to, kim jesteśmy. Obiecuje, że szczęście i spełnienie leży w rozpoznaniu naszych talentów, rozwijaniu naszych planów i w ciągłym poszerzaniu zainteresowań. Większość ludzi nie ma możliwości sprawdzenia w pełni tych obietnic, ponieważ życie nie daje im okazji, by dowiedzieć się, co znaczy „mieć to wszystko”. A przecież w mediach dzień po dniu oglądamy spektakl autodestrukcji tzw. ludzi sukcesu, którzy rzekomo wszystko osiągnęli, aż w końcu odkrywają, że ich fałszywe „ja” jest notorycznym kłamcą.

„Ja” zaatakowane

Pociechą dla tych z nas, którzy nie są sławni i bogaci, jest fakt, że na szczęście nasz pogrążony w emocjonalnym rozpadzie wizerunek nie znajdzie się na okładce poczytnego magazynu. Nie spowoduje to jednak, że frustracja związana z naszym „ja” i powiązane z nią poczucie wstydu, wyobcowania i załamania nie staną się mniej rzeczywiste. Spójrzmy, czym skutkuje wizerunek bardzo szczupłej (i dla większości z nas nieosiągalnej) sylwetki, funkcjonujący w społeczeństwie jako pożądany. Badania socjolożki Melissy Milkie pokazały, że nawet jeśli odrzucamy takie wizerunki jako nierealistyczne i traktujemy je jako nieistotne dla nas, to nadal oddziałują one na nas z ogromną siłą, jeśli wiemy, że inne ważne dla nas osoby im ulegają. Z tego powodu percepcja samych siebie przez niektóre osoby jest tak wypaczona, że nie są one w stanie zobaczyć w lustrze swojego realistycznego odbicia. Zjawisko to nazywa się to cielesnym zaburzeniem dysmorficznym (body dysmorphic disorder) i powoduje, że odsetek samobójstw wśród ludzi nim dotkniętych jest czterdzieści pięć razy wyższy niż w całej populacji. Podobny odsetek samobójstw odnotowuje się z powodu zaburzeń odżywiania, dotyczy to również zgonów w wyniku powikłań związanych z zabiegami chirurgii estetycznej.

Nasza tożsamość jest atakowana z każdej strony. Zaskoczyła mnie liczba młodych ludzi, nierzadko nastolatków, którzy popełnili samobójstwo w rezultacie mobbingu ze strony rówieśników, przeważnie dlatego, że byli określani jako w jakiś sposób „inni”. Na przykład Ryan Halligan, który miał trudności w nauce, był dręczony przez grupę rówieśników przez wiele lat, od piątej klasy szkoły podstawowej do gimnazjum. W ostatnim z wielu takich epizodów został podstępnie skłoniony do zwierzeń wobec dziewczynki, którą lubił, ona zaś publicznie nazwała go nieudacznikiem (loser). Ryan popełnił samobójstwo w wieku lat trzynastu. Podobnym przypadkiem jest historia Megan Meier, dziewczynki cierpiącej na zaburzenie koncentracji uwagi (attention deficit disorder), depresję i autoagresję z powodu nadwagi. Stała się ona obiektem cybermobbingu ze strony byłej przyjaciółki i jej matki, która utworzyła fałszywe konto na portalu MySpace pod nazwiskiem „Josh Evans”. Megan zaufała „Joshowi” i zamieściła swoje zwierzenia na jego koncie, a kobieta razem ze swoją córką użyły tych wiadomości, aby publicznie upokorzyć byłą przyjaciółkę. Megan powiesiła się tuż przed swoimi czternastymi urodzinami.

A oto kolejny przykład, że dostęp do nowoczesnych technik komunikacji dostarcza nam nowych sposobów niszczenia innych i siebie. Osiemnastoletnia Jesse Logan i trzynastoletnia Hope Witsell zabiły się po tym, jak ich zdjęcia zawierające treści związane z seksualnością, które wysłały swoim chłopakom, zostały upublicznione. Wyzywana miesiącami od „dziwek” i „kurew” Hope przywiązała różowy szalik do baldachimu nad swoim łóżkiem i powiesiła się. Różowy szalik i baldachim nad łóżkiem – czy coś mogłoby powiedzieć „niewinna dziewczęcość” bardziej wyraziście? To ich użyła dziewczynka o imieniu Hope [po angielsku „nadzieja” – przyp. tłum.], aby uciec od zdewastowanej tożsamości, która według niej była już nie do naprawienia.

To są niezwykle dramatyczne przypadki, ale ilu z nas codziennie zmaga się z obciążającym poczuciem, że nie są dość atrakcyjni, dość bystrzy, dość efektywni, dość opanowani i stanowczy, by czuć się dobrze we własnej skórze? Takie wątpliwości bolą, tym bardziej że podkopują niejednokrotnie mocne przecież poczucie własnej wartości i czujemy się jakbyśmy znienacka „rąbnęli grzywką o beton”. Bóg wie, że wielu moich kolegów akademików zostało obdarowanych obfitością tego, co możemy życzliwie określić jako poczucie własnej wartości. Wiem też jednak, że wielu z nich trawi skrywany lęk, iż pewnego dnia zostaną zdemaskowani jako oszuści, którym brak wiedzy, jakiej należałoby się po nich spodziewać. Czasami przybiera to zabawne formy, na przykład snu, w którym ktoś wykazuje ci, że z jakichś formalnych powodów nigdy nie ukończyłeś piątej klasy podstawówki, co oznacza przecież, że wszystkie późniejsze stopnie naukowe – włączając w to doktorat – są nieważne i musisz opuścić uniwersytet, zwrócić wszystkie granty i zatrudnić się w McDonald’s.

Bardzo poważnej presji poddani są też studenci odnoszący sukcesy w nauce, muszą się bowiem dodatkowo mierzyć ze stereotypem tych, którzy nie ponoszą porażek. Zmagają się więc nie tylko z wykreowanym przez siebie fałszywym „ja” (które przecież kreujemy sobie wszyscy), ale także z „kolektywnie fałszywym ja”, wytworzonym przez wrogą im i dyskredytującą ich kulturę. Psycholog społeczny Claude Steele wykazał w swoim badaniu, że te negatywne grupowe obrazy oraz związane z nimi oczekiwania i niepokój mogą doprowadzić do samospełniającej się przepowiedni, w której inteligentni i utalentowani ludzie nie wykorzystują swojego potencjału. Takie powtarzające się często sytuacje mogą prowadzić do tego, że znajdująca się w nich osoba nabiera przekonania, że uniwersytet nie jest bezpiecznym miejscem, w którym warto inwestować swoją energię, ponieważ ten wysiłek nie zostanie właściwie wynagrodzony. Prowadzi to ostatecznie do braku zaangażowania w naukę i w konsekwencji do pożegnania się z widokami na obiecującą karierę.

Socjologia badająca przestępczość i zachowania dewiacyjne wyróżnia inny sposób, w jaki procesy społeczne mogą prowadzić do atakowania naszej tożsamości. Zgodnie z teorią naznaczania społecznego czy inaczej teorią etykietowania (labeling theory) istnieją dwa rodzaje zachowań dewiacyjnych: dewiacja pierwotna i dewiacja wtórna. W dewiacji pierwotnej dochodzi do drobnych przekroczeń prawa, których od czasu do czasu dopuszczamy się wszyscy: przekroczenie prędkości, spożywanie alkoholu przez nieletnich albo ubranie się nieodpowiednio do okoliczności. Większość z nas przechodzi nad tym do porządku dziennego i nie narusza to zbytnio naszej tożsamości.

Zdarza się jednak, że nasza tożsamość ucierpi. Są czasami sytuacje, w których inni ludzie reagują tak negatywnie na zachowanie jakiejś osoby, że zostaje ona publicznie naznaczona jako „dewiant”: alkoholik, zboczeniec, kryminalista. Taka etykietka zaczyna kształtować tożsamość tej osoby, stając się samospełniającą się przepowiednią: skoro już przylgnęła do mnie etykieta „przestępcy”, zamiast temu zaprzeczyć, mogę pomyśleć, że nie mam nic do stracenia, i zacząć się z tym identyfikować i być jak inni przestępcy. Właśnie tego typu zachowania przestępcze, wynikające ze społecznego naznaczenia, tworzą wtórną dewiację.

Teoretycy naznaczania społecznego utrzymują, że nie wszyscy jesteśmy jednakowo podatni na procesy etykietowania, podobnie nie wszyscy jesteśmy tak samo skłonni etykietować innych. To kwestia wewnętrznej siły. Przykładowo sędziowie zajmujący się sprawami kryminalnymi dysponują potężną siłą etykietowania zarówno małoletnich, jak i dorosłych, a kolorowi czy ubodzy mają niewielką szansę, by się spod niego wyzwolić. Ktoś, czyje cechy czy zachowania są silnie odrzucane przez innych, jest stygmatyzowany; w terminologii Ervinga Goffmana tożsamość takiej osoby została „zraniona” (spoiled).

Jak widać, „ja” niektórych z nas są bardziej podatne na zranienia niż innych, podobnie niektórzy z nas zdrowieją szybciej niż inni. Każdy jednak nosi ślady ran po tej walce, choć mogą być one skrzętnie ukrywane. Zdarza się więc, że odczuwamy smutek, bo się starzejemy, lub też pogrążamy się w żałobie po tych, którym nigdy nie będzie dane dorosnąć. Smutkiem napawa nas lęk przed utratą dobrej sylwetki i atrakcyjności dla partnera spowodowaną wydaniem dziecka na świat, lub też powodem smutku jest fakt, że nie możemy mieć dzieci. Być może nasza kariera nie potoczyła się tak, jak zamierzaliśmy, lub też owszem, wszystko poszło zgodnie z planem, ale zastanawiamy, czy to właściwie to. Chcieliśmy przecież zmienić świat, a zamiast tego wiedziemy życie w cichej desperacji albo mdłej przyzwoitości. Albo też mamy wszystko, o czym marzyliśmy, ale towarzyszy nam świadomość, że wystarczy po prostu diagnoza lekarska albo mały błąd na autostradzie i wszystko przybierze inny obrót.

Nie są to stwierdzenia nowe ani odkrywcze. Ludzka natura i kondycja nie zmieniają się tak bardzo i zawsze istnieli ludzie, którzy budowali własne „ja”, pomniejszając innych. Przypowieść Jezusa o faryzeuszu i celniku mówi nam, że ten schemat trwa co najmniej od dwóch tysięcy lat. Faryzeusz dziękuje Bogu, że jest lepszy niż ten wyrzutek, ten zaś z kolei nie śmie podnieść wzroku ku niebu, lecz spuszcza głowę i błaga Boga o miłosierdzie. Jednak to on właśnie modlił się uczciwie; gdyby pozwolił zwyciężyć swojemu fałszywemu „ja”, uznałby zapewne, że nie jest godny miłosierdzia i poddałby się jak Judasz. Podobnie opowieść o rywalizacji między Sarą, żoną Abrahama, a jego nałożnicą Hagar pokazuje, że zazdrość i zabieganie o różne dobra też istnieją od ponad dwóch tysięcy lat. Możemy założyć, że prawdopodobnie towarzyszą nam od zarania.

Zmiany społeczne i poszukiwanie własnego „ja”

Pewne rzeczy jednak się zmieniły. Jak już wcześniej pisałam, technologia i mass media umożliwiają szybkie i szerokie rozpowszechnianie wysokich standardów, w które wpasowujemy ludzi, jak również porażek, przez pryzmat których potem ich oceniamy. Na dodatek odejście od homogenicznych, zżytych ze sobą, tradycyjnych społeczności do multikulturowych, miejskich, industrialnych i postindustrialnych społeczeństw (które socjologowie opisują jako przejście od gemeinschaft do gesellschaft) spowodowało wytworzenie postawy skrajnego indywidualizmu. Nasze tożsamości, definiowane kiedyś przez przynależność plemienną, teraz konstruujemy sami i gdy upadamy, idziemy na dno samotnie.

Te same czynniki oddziaływały także w czasach św. Klary: urbanizacja, rosnąca klasa średnia, która zastępowała starą szlachtę (z której pochodziła sama Klara) i pogłębiająca się przepaść między posiadaczami i tymi, którzy nie posiadają, powodowały wiele niepokojów w tamtym okresie. Znajdowało to swój wyraz w nowych ruchach religijnych. Niektóre, jak katarzy, zostały uznane za heretyckie; inne, jak beginki i begardzi, były w istocie ortodoksyjne, ale postrzegano je jako podejrzane; jeszcze inne, jak zakony żebracze (dominikanie, franciszkanie) były ściśle ortodoksyjne – tak ściśle, że w późniejszym czasie wywodzili się z nich przełożeni Świętej Inkwizycji. Cóż, nikt nie jest doskonały.

Niepokoje społeczne rzeczywiście generują nowe ruchy religijne i nie inaczej działo się zarówno w trzynastowiecznej Europie, jak i w latach sześćdziesiątych XX w. w Ameryce46. W niepewnych czasach wydaje się, że stare odpowiedzi już nie przystają do rzeczywistości i ludzie szukają nowych. Gdy więc Klara wyruszyła, by znaleźć swoje odpowiedzi, przyłączyła się do Franciszka z Asyżu, aby wspólnie budować ruch franciszkański. Kościół był wtedy, jaki był: Franciszek niemal natychmiast otrzymał zgodę na swoją nową drogę życia, podczas gdy Klara musiała walczyć do ostatniego tchu o Regułę, którą opracowała dla swojej wspólnoty. Kościół przez lata starał się uczynić z Klary benedyktynkę: oznaczało to raczej utrzymywanie wspólnego majątku niż życie według głoszonego przez nią „przywileju ubóstwa” zmuszającego jej wspólnotę do codziennego powierzania się jedynie wsparciu Boga.

Klara żyła w czasach społecznych niepokojów, musiała więc postawić fundamentalne pytanie o swoją własną tożsamość. Kim ma być i jakie jest jej miejsce w świecie? Kościół nalegał, by przyjęła stare odpowiedzi i podążyła starą drogą życia, z tychże odpowiedzi wynikającą. Droga benedyktyńska jest dobrym duktem, a jej wartości – umiar i równowaga – powodują, że lepiej sprawdza się w dłuższej perspektywie niż ekstremalna ścieżka wybrana pierwotnie przez Franciszka i Klarę. Lecz Klara nie chciała nią podążać, głęboko przekonana co do tego, kim jest i do czego została wezwana; dla niej być oblubienicą Chrystusa oznaczało, że jest poświęcona jednemu Małżonkowi i nie zamierza przyjmować darów od Jego rywali. To właśnie przekonanie sprawiło, że była w stanie sama przeciwstawić się Rzymowi i ustanowić zupełnie nową drogę dla pobożnych kobiet. To właśnie lustro-Ukrzyżowany ukazało Klarze dokładnie, kim jest i do Kogo należy.

Franciszek także zmagał się z tymi pytaniami. Wcześnie musiał zdecydować o swoim życiu: czy chce być jednym z majores, pnących się po szczeblach kariery klasy kupieckiej, ku której przeznaczył go jego odnoszący sukcesy ojciec. Nie bardzo jednak zainteresowany kupiectwem Franciszek próbował swoich sił jako żołnierz, myśląc, że stan „rycerski” będzie tożsamością, którą przyjmie z przyjemnością. W końcu nawrócenie poprowadziło go i jego towarzyszy do przyjęcia tożsamości minores, tych niższych, tych małych, braci wędrownych. Intryguje mnie jednak, że Franciszek na tym nie poprzestał, wciąż stawiał pytania o tożsamość w najważniejszych momentach swego intensywnego życia duchowego. Zgodnie z tradycyjnym przekazem dwa lata przed śmiercią Franciszek modlił się w pustelni na górze Alwernii. Miał się mu tam ukazać serafin o sześciu skrzydłach, który na jego ciele odcisnął rany Chrystusowej męki. Franciszek modlił się: „Ktoś Ty jest, najsłodszy Boże mój? I którzem ja, najpodlejszy robak i bezużyteczny sługa Twój?”.

 Kim jestem? Franciszek porzucił bogactwo i przywileje, stracił rodzinę i poważanie i założył prężnie rozwijający się nowy zakon, ale i to stracił. Uznany świętym przez publiczną aklamację, lider odrzucony przez własną wspólnotę, ze zrujnowanym zdrowiem, dawno wyzbyty światowych ambicji, w duchowym kryzysie, Franciszek pyta: kim jestem? Stygmaty są Bożą odpowiedzią: „Jesteś alter Christus, «innym Chrystusem», tak blisko złączonym z Moim Synem, że twoje ciało jest zjednoczone z Jego męką”. Co zobaczył Franciszek w lustrze-Ukrzyżowanym: nie fałszywe „ja”, nie wyolbrzymione winy, nie napuszoną cnotliwość, ale po prostu uderzającą prawdę o swoim zjednoczeniu z Chrystusem.

W lustrze

A co z nami? Co my zobaczymy w lustrze? Prawdopodobnie mamy jakieś pojęcie o tym, jak świat odpowiada na nasze pytanie: „Kim jestem?”. Widzimy jego odpowiedź odzwierciedloną w innych osobach, z którymi współdziałamy, i w społecznie zdefiniowanych oczekiwaniach przekazywanych nam przez media i inne kanały komunikacji. Znamy też nasz zasób odpowiedzi, z którego możemy czerpać na różne sposoby w zależności od tego, co niesie dzień. Jednak fakt, że fraza: „Czy to nie pogrubia mojego tyłka?” stała się powszechnym kulturowym konceptem, zdradza naszą zasadniczą niepewność co do tego, jak widzą nas inni i czy przystajemy do norm społecznych. Wiemy, że „piękno leży w oku patrzącego”. Po prostu nie jesteśmy pewni, czyim oczom możemy zaufać.

Wszyscy potrzebujemy kogoś, kto widzi jasno i powie nam prawdę z miłością. Klara wiedziała, gdzie to odnaleźć: „Patrz w zwierciadło każdego dnia (...) i nie przestawaj przyglądać się swojej twarzy w nim”. Jeśli, jak mówią nam socjologowie, dowiadujemy się, kim jesteśmy, poprzez interakcję z innymi, musimy spędzać wiele czasu w interakcji z Tym Jedynym, z Tym, który widzi nas w pełnej jasności i doskonałym miłosierdziu, i oddał sam siebie, by nas przemienić w Jego wierny, niezniszczalny obraz.

Dlatego właśnie patrzenie jest takie ważne. Jeśli chcę uzyskać prawdziwą odpowiedź na pytanie: „Kim jestem?”, muszę przestać patrzeć na tych, którzy dają mi fałszywe odpowiedzi. Świat wokół nas i fałszywe „ja” w nas to gabinet krzywych luster, w których widać tylko zniekształcony obraz. Musimy się wyrwać z kręgu tych obrazów – fascynujących, bo i takie potrafią być – i przenieść się w spokojne miejsce, gdzie możemy wpatrywać się w prawdziwe Lustro bez przeszkód i bez rozproszenia. Franciszek znalazł swoją odpowiedź w samotności na górze Alwernii; Klara swoją w odcięciu się od świata w klasztorze. Zapraszała Agnieszkę do kontemplacji, bo to właśnie kontemplacyjne wpatrywanie się w twarz Chrystusa daje nam najprawdziwszą wiedzę o nas samych i najgłębsze uzdrowienie.

Może upłynąć sporo czasu, zanim to przyjmiemy, ale im bardziej poświęcimy się temu świętemu patrzeniu, tym pełniej nasze autentyczne „ja” będzie zastępować to fałszywe „ja” i tym lepiej nasze prawdziwe „ja” będzie przekształcać się w obraz Bożego umiłowanego Syna. To jest prawda, która nas wyzwoli z fałszywych programów samospełnienia opartych na zaspokajaniu swojego ego. I właśnie w ten sposób odnajdziemy głęboki, odporny na okoliczności zewnętrzne, tajemniczy pokój, który obiecał nam Jezus.

Na dalszych stronach tej książki odkryjemy uzdrawiającą moc kontemplacyjnego patrzenia oraz otrzymamy kilka praktycznych wskazówek, jak rozpocząć modlitwę kontemplacyjną i odnaleźć w niej uzdrowienie. Z nauczania Jezusa, z Jego posługi uzdrawiania i z Jego męki jasno wynika, że On głęboko pragnie naszego odrodzenia ku pełni. Jest wiele środków, które do tego prowadzą, od terapii po służbę wobec najuboższych członków ludzkiej rodziny, ale kontemplacja oblicza Chrystusa jest chyba najprostszą i najintensywniejszą formą prowadzącą do uzdrowienia. Ponadto, jak wspomniałam w innej swojej pracy, wpatrywanie się w Chrystusa motywuje do służenia innym, ponieważ gdy raz już zacznie się patrzeć w takie światło, widzi się je i kocha potem wszędzie, gdzie się spojrzy.

Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci zbliżyć się do pokoju, wolności i pełni, których Bóg pragnie dla ciebie. Praktykowanie duchowej dyscypliny, by odnaleźć własne „ja”, może wydawać się samopobłażaniem, przypominającym nieco ekscesy narcystycznej Me generation (pokolenia „ja”). Ale to kolejne kłamstwo; idziemy tu za św. Klarą, nie za Narcyzem. Pełnia własnego „ja” to nie cel sam w sobie, ponieważ „ja” jest relacyjne. Szukamy uzdrowienia nas samych, aby uzdrowić nasze relacje, zarówno te oparte na współpracy, jak i te hierarchiczne, a nawet – każdy z nas na swój skromny sposób – aby uzdrowić świat. Próbować służyć innym z głębi swojego fałszywego „ja” to jak budować na piasku i Jezus nas przed tym przestrzegał. Pozwólmy Mu wskazać nam doskonalszą drogę.

 

***

O autorce

Susan R. Pitchford wykłada socjologię na University of Washington; jest członkiem Trzeciego Zakonu anglikańskiego Towarzystwa Świętego Franciszka. Napisała Bóg w ciemnościach. Cierpienie i pragnienie w życiu duchowym (W drodze, 2015). Wraz z mężem mieszka w Seattle. Dzięki temu, że jest anglikanką, inaczej rozumie Eucharystię i nie zna adoracji Najświętszego Sakramentu. Potrafi i odkrywa jednak kontemplację, która katolikom kojarzy się głównie z adoracją. Chociaż protestanci z dystansem traktują kult świętych, Pitchford poprzez swoją przynależność do Trzeciego Zakonu św. Franciszka, nawiązuje do jego tradycji (przypomnienie Henryk VIII - król, który zapoczątkował reformę kościoła w Anglii i oderwał go od Rzymu zwalczając zwalczał zakony) i pokazuje, że święci są dla niej ważni.

O książce:

Jak żyć w świecie uzależnionym od pośpiechu? Jak sprzeciwić się uwiedzeniu przez kulturę, która zaprasza nas do definiowania siebie przez to, co konsumujemy? Wydaje się, że prędzej czy później nie sposób będzie uciec od „wiary” – jako zbioru przekonań, z którymi podchodzimy do życia, interpretując je według własnego rozumu  –  Jak zatem się w tym wszystkim odnaleźć? O tym właśnie jest książka Święte patrzenie. Kontemplacja, która uzdrawia (Wydawnictwo W drodze), autorstwa anglikanki Susan Pitchford*.

To niezwykle rzetelny i wnikliwy „przewodnik dla zagubionych”, który łączy w sobie trafne spostrzeżenia psychologiczne z dawną mądrością duchowej tradycji chrześcijańskiej. Autorka koncentruje się w nim głównie na aspekcie psychologicznym i zmysłowym. Przedstawia kolejne etapy prowadzące do Boga: oczyszczenie, oświecenie, zjednoczenie i uzdrowienie. Podkreśla wagę poznania swojego typu osobowości i konieczność zdekonstruowania kłamstw i wyobrażeń, w które uwierzyliśmy. Tłumaczy, jak korzystać ze zmysłów podczas modlitwy. Dzięki jej podpowiedziom, odkryjemy swoją indywidualność oraz pogłębimy relację z Bogiem.
Według Pitchford kontemplacja Chrystusa i świata stworzonego przez Boga ma przemieniającą i uzdrawiającą nas moc – uświęca nasze patrzenie. Potwierdza to Alan Jones, Katedra Łaski Bożej, San Francisco, który w przedmowie książki napisał –Tajemnicą życia duchowego dostępną wszystkim jest fakt, że kontemplacja znajduje się w centrum prawdziwego zrozumienia człowieczeństwa. Ktoś kiedyś nazwał kontemplację „długim kochającym wejrzeniem w rzeczywistość”. A to wymaga czasu. Kontemplacja nie jest drogą jednokierunkową. Nie tylko kontemplujemy, ale jesteśmy też obiektem kontemplacji. Dosięga nas miłosne spojrzenie. W oparciu zarówno o naukową wiedzę socjologiczną, jak i pracę z duchowością oraz na podstawie własnego doświadczenia, radzi, jak pozbyć się fałszywego wyobrażenia o sobie i odnaleźć własne „ja”.

Sama autorka natomiast tak pisze o sile płynącej z kontemplacji – Bożego działania nie da się przewidzieć. Ale mogę powiedzieć jedno: gdy patrzę w lustro-Chrystusa, wówczas to, co widzę, jest radykalnie różne od tego „ja”, o którym myślałam, że je znam. Być świadkiem własnego przemienienia i słyszeć, że jest się kochanym, to mocne doświadczenie. Nie sugeruję w tej książce, że sama kontemplacja może wszystko uleczyć – gdy chorujesz fizycznie czy mentalnie, poddaj się leczeniu, którego potrzebujesz. Ale mocno wierzę, że choć „patrzenie” może oznaczać różne rzeczy dla różnych ludzi (…), to, co nazywam „świętym patrzeniem”, jest potencjalnym źródłem uzdrowienia. Zapraszam cię do odkrywania tego ze mną i poproszenia Boga, który cię kocha nawet bardziej niż tego pragniesz, aby pokazał ci, kim naprawdę jesteś. Jestem pewna, że blask, który ujrzysz w tym lustrze, sprawi, że mocno zmrużysz oczy.

Pitchford  podkreśla jednak wyraźnie, że kontemplacyjne patrzenie nie stanowi pełnej odpowiedzi na problem rozbitego wewnętrznie „ja”. Sugeruje więc, aby praktykować tę modlitwę w kontekście innych duchowych czynności: sakramentów, studiowania pism, przewodnictwa duchowego, służby innym i tak dalej. Podkreśla również wagę dbałości o psychikę i fizyczność, rozwój intelektualny i dojrzałość emocjonalną.

I podsumowuje – Jednakże skupione patrzenie na Boga jest niezwykle ważne, ponieważ jest wiele innych rzeczy, które domagają się naszej uwagi i dopóki pozwalamy im nas rozpraszać, dopóty ciężko nam będzie stawiać im opór, by nie wierzyć w „ja”, które one odbijają w sobie. Tak długo jak będziemy zwodzeni przez te fałszywe obrazy, tak długo będzie nam trudno kochać Boga i bliźniego, ponieważ będziemy wciąż tkwić w pułapce służenia naszemu własnemu ego.