Na zaufanie trzeba tu sobie zasłużyć

ks. Przemysław Pojasek; Gość świdnicki 31/2019

publikacja 31.08.2019 06:00

Miesiąc temu pochodząca ze Świebodzic Magdalena Kubińska wraz z koleżanką już po raz drugi wyjechała do Mongolii. Powrót okazał się dużo trudniejszy, niż myślała.

Chłopcy budujący wieżowce z klocków w przyszłości chcieliby zostać budowlańcami. Salezjański Wolontariat Misyjny Chłopcy budujący wieżowce z klocków w przyszłości chcieliby zostać budowlańcami.

Stał się dotkliwą lekcją pokory. Już po przyjeździe okazało się bowiem, że „holly- woodzkie” zapędy wielkich działań i ogromny entuzjazm zostały przygaszone. – Miałyśmy za zadanie prowadzić zajęcia z języka angielskiego i muzyki, więc pełne mobilizacji obmyślałyśmy bardzo ambitne plany, co by tu zrobić – mówi Beata Cieślikowska.

Jak przekonać do siebie Mongołów?

– Tymczasem po pierwszym tygodniu zajęć wprowadzono tygodniową przerwę w obozie przed świętem narodowym. Dość mocno nas to zdezorientowało. Kompletnie nie wiedziałyśmy, co mamy robić. Okazało się jednak, że nasze lęki były zbędne. Mimo braku regularnych zajęć dzieci i tak przychodziły na parafię w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca do zabawy. Z nauczycielek stałyśmy się opiekunkami i to dopiero w tej roli dzieci nas zaakceptowały. Zrozumiałyśmy, że mamy nie tylko nauczać, ale być dla dzieci wsparciem, wzorem przyjaźni z Jezusem mimo naszych wad – dodaje i wspomina sytuację, w której wyszła na chwilę po herbatę, a dzieci to zauważyły i pobiegły po nią. Zaangażowanie podopiecznych nie jest jednak w Mongolii oczywiste. – Tu życie toczy się po swojemu. Wielokrotnie widziałam zdjęcia z Afryki, gdzie misjonarze są oblegani przez tłumy dzieci. Tutaj tego nie doświadczysz. Możesz wyjść do ludzi, ale to od nich zależy, czy będą chcieli do ciebie podejść. Mongolia to kraj zamknięty, niewalczący o swoje, wręcz leniwy. Widać to bardzo dobrze na płaszczyźnie religijnej. Mongołowie nie znają Boga, a jeśli już coś ktoś o Nim słyszał, to utożsamia Go z Kościołem protestanckim. Ludzie wyrażają chęć chrztu, twierdzą jednak, że jeśli jedynym pożytkiem z tego ma być możliwość przyjęcia Chrystusa, to dochodzą do wniosku, że nie opłaca im się praktykować. Przychodzą na placówkę misyjną głównie po wodę lub kiedy im czegoś potrzeba – zauważa Magdalena.

Trzeba się dostosować

Zajęcia wakacyjne, które prowadziły wolontariuszki z Dolnego Śląska, były skierowane zarówno do dzieci z rodzin katolickich, jak i do pozostałych wyznań. W trakcie zajęć nie można było zapraszać uczestników na Eucharystię, uczyć piosenek religijnych czy się modlić. Lekcje katechezy, nazywane humanity lessons, stanowiły bardziej formę etyki niż katechezy.

– W tym roku prowadziłam zajęcia z muzyki. Przygotowałam się na zajęcia gitarowe, ale okazało się, że jest większe zapotrzebowanie na naukę gry na pianinie. Gitara została więc ograniczona do jednej godziny, a lekcje drugiego instrumentu zajmowały trzy godziny dziennie. Po zajęciach mieliśmy wspólną Mszę św., na której zostawała może jedna trzecia osób, a potem była agapa – wymienia kolejne punkty dnia młoda misjonarka. Podczas weekendu lekcje się nie odbywały. Zamiast tego w ramach oratorium młodsi uczestnicy jeździli na rowerze, bawili się klockami, układali puzzle. Starsi woleli gry zespołowe: koszykówkę, siatkówkę, piłkę nożną czy szachy.

Misjonarki mogły również sprawdzić swoje umiejętności w kuchni. Każda z nich pełniła dyżur polegający na przygotowaniu kolacji. Dzięki wspomnianym świętom narodowym dziewczyny mogły lepiej poznać kraj, jego kulturę i tradycje.

Nomadowie kontra mieszczuchy

– W Mongolii liczą się tak naprawdę trzy miasta, które zaliczane są do wielkich: Ułan Bator, Erdenet i Darkhan, a mieszkańcy kraju dzielą się na nomadów, mieszczuchów i tych pomiędzy, czyli zamieszkujących wioski liczące po kilka tysięcy mieszkańców, którzy dojeżdżają do pracy do pobliskich miast lub w miejscu zamieszkania zajmują się hodowlą zwierząt. Mieszczuchy w wielkich aglomeracjach pracują w sklepach, bankach, urzędach lub kierują ruchem drogowym. Można by rzec, że wygląda to podobnie jak u nas, ale nie jest to jednak to samo. Bardziej widać różnicę klas społecznych. Niektórzy żyją w blokach, inni w wieżowcach, a jeszcze inni w jurtach, które na obrzeżach miasta stanowią sporą część zabudowań. Choć w Mongolii jest obowiązek edukacji, w praktyce nie jest on przestrzegany. Rodzice często nawet nie wiedzą, co robią ich dzieci – opowiada Magdalena.

Opisując nomadów, podkreśla ich koczowniczy tryb życia. – W drodze do miasta Karakorum, dawnej stolicy Mongolii, z daleka mogłyśmy zobaczyć pojedyncze jurty, a przy nich jeden samochód i ogromne stada zwierząt. Nomadowie przynajmniej dwa razy w roku zmieniają swoje położenie. Latem osiadają w miejscach, gdzie zwierzęta mają dostęp do trawy i przestrzeń do wypasu, zimą sprzedają większość stada i zamieszkują tereny przy wzgórzach, aby chroniły ich od zimna i wiatru. Ich dzieci często nie chodzą do szkoły, bo nikt tego nie sprawdzi. Uczą się w domu od rodziców i przeważnie są to lekcje życia. Jest to dosyć powszechne zjawisko – opowiada.

Są jeszcze mieszkańcy półwiosek (półmiasteczek). – Ich życie toczy się powoli, jak to bywa na wsi. Połacie zieleni, tereny zalewowe i dwa sklepy, które są centrum życia towarzyskiego. Tam przeważnie wieczorami sąsiedzi schodzą się na ławeczkę i przy trunku spędzają czas. W ciągu dnia takie wioski świecą pustkami, są niczym wymarłe miejsca. Wielu mieszkańców dojeżdża po 50–60 km do pracy – opisuje ostatnią z grup. Zauważa, że ludzie w Mongolii pilnują tego, co im się należy. Nie pozwalają też za bardzo angażować się misjonarzom, zwłaszcza gdy sprawa dotyczy uprawy warzyw czy innych roślin.

Związane ręce

Problem jest też z głoszeniem Dobrej Nowiny. – Nie tylko w czasie zajęć nie można mówić o Bogu i Kościele. Państwo bardzo mocno blokuje rozwój wiary. Każdy z misjonarzy ma obowiązek zatrudniać trzy osoby, którym musi zapewnić wypłatę, składki ubezpieczeniowe itp. To oczywiście generuje niesamowite koszty, nie przynosząc jednocześnie zbyt dużych efektów. Poza tym obserwuje się tu wszechobecny szamanizm. Ludzie zbierają się wokół totemów i posągów, aby oddawać cześć duchom i siłom nadprzyrodzonym w podzięce za deszcz czy słońce. Kraj, który nie wydaje się biedny, jest naprawdę biedny z powodu braku obecności Chrystusa wśród ludzi. To, co cieszy, to obecność w kościele dzieci, które w ubiegłym roku brały udział w zajęciach – kończy Magda, prosząc o wsparcie misji nie tylko przy okazji zorganizowanych akcji, ale i w ciągu roku – poprzez modlitwy i ofiary.