Strzelanina

Marcin Jakimowicz; GN 29/2019

publikacja 18.08.2019 06:00

Ciszaaaaa! Musimy się skupić! Odkładając pilota, staramy się zamienić świat Netflixa, Ligi Mistrzów i wyprzedaży na kwadrans z Panem Bogiem. Rozproszenia, jak na złość, rozpoczynają frontalny atak. Wychodzimy na ring i zamiast skupić się na Oblubieńcu, który cieszy się z tego, że do Niego przychodzimy, koncentrujemy się na zestrzeliwaniu przeciwności. Pif-paf!

Strzelanina HENRYK PRZONDZIONO /foto gość

Lubię przytaczać historię o świętym Bernardzie z Clairvaux – opowiadał abp Grzegorz Ryś. – Święty Bernard spotkał raz chłopa, który zapytał go, czym się zajmuje. Kiedy odpowiedział, że się modli, chłop prychnął: „Iiii, też mi praca!” i dodał, że on także umie się modlić. Wtedy święty zaproponował zakład o konia, że chłop zmówi „Ojcze nasz” bez roztargnienia. Chłop skuszony łatwym, jak mu się wydawało, sposobem pozyskania konia bardzo chętnie na zakład przystał i zaczął się modlić: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja… A siodło też dostanę?”. Piękne. I naprawdę nieistotne, czy świętym, który zaproponował tę zabawę, był Bernard czy Franciszek Salezy. Chodzi o siodło.

Myślę, że nasz Bóg nie obrazi się na taką formę urozmaiconej modlitwy. Dlaczego? Bo doskonale zna naszą kondycję, pamięta, że jesteśmy prochem i że myślimy nie tylko o chlebie naszym powszednim, ale również o siodle.

Wielka cisza

I cóż z tego, że pisałem już przed laty o rozproszeniach na modlitwie? Ilość mejli i komentarzy, które spływają do redakcji, świadczy o tym, że mamy z tym ogromny problem. To bardzo dobrze. Dlaczego? Bo jest dowodem na to, że się modlimy i zależy nam na pielęgnowaniu relacji z Najwyższym. Czy walczyć z rozproszeniami? A jeśli tak, to jak to robić?

Zerkam na biblijny opis Przemienienia, który kończy zdanie: „I nikogo już nie widzieli przy sobie, tylko samego Jezusa”. Widzieć jedynie Jezusa… Przecież to kwintesencja modlitwy! A jednak, jak czytam w Ewangelii, nawet sami wybrańcy (jednostka do zadań specjalnych, ścisła elita, dream team wybrany z grona samych apostołów) nie potrafili zachować się na Taborze, a spłoszony Piotr nieśmiało bąkał coś o namiotach…

Mamy tę cudowną zdolność, że nawet modlitwa może stać się dla nas bożkiem. Dlaczego? Bo zamiast skupić się na Tym, z Kim rozmawiamy, skupiamy się na tym, w jaki sposób należy z Nim rozmawiać. A znając Jego gusta (płacząca Hagar na pustyni, wrzeszczący wniebogłosy, uspokajany przez uczniów Bartymeusz, bezczelna Syrofenicjanka), widać, że forma wydaje się dla Niego sprawą drugorzędną. On po prostu cieszy się z tego, że do Niego przychodzimy. A że przychodzimy rozproszeni? A jacy mamy przychodzić?

Nic dziwnego, że wyobraźnia, którą Teresa z Ávila nazywała „wariatką domową”, szaleje. Sięgamy po pisane w absolutnej ciszy w twierdzy w Toledo mistyczne notatki Jana od Krzyża czy zamkniętej za kratami Karmelu Teresy i odkładając pilota, staramy się zamienić świat Netflixa, Ligi Mistrzów i wyprzedaży w marketach na kwadrans z Panem Bogiem. A ponieważ przez cały dzień jesteśmy bombardowani potężną ilością bodźców, zamiast skupić się na Oblubieńcu, koncentrujemy się na tym, co nam przeszkadza w tej rozmowie. Błędne koło.

Bóg doskonale zdaje sobie sprawę z tego, w jakich „okolicznościach przyrody” chcemy się z Nim spotkać i przez jaki medialny szum musimy się przebić. – Tomasz z Akwinu preferował styl stateczny, skupiony, bez rozproszeń, których doświadczają choćby moi studenci, ale też i my wszyscy – opowiadał mi z błyskiem w oku (i nutką zazdrości) znakomity mediewista o. Tomasz Gałuszka. – Nawet pisząc artykuł, co pięć minut sprawdzamy SMS, pocztę czy Facebooka. Takie doświadczenia były obce Tomaszowi. On żył w świecie, w którym nie było tylu bodźców. Pracował w bardzo skromnej celi. Już sama surowość i śluby zakonne sprawiały, że człowiek miał ogromny komfort pracy. Trzeba dodać, że nie było wtedy cel zakonnych, wszyscy zakonnicy spali w dormitoriach. Ale profesorowie, mistrzowie mieli takie swoje boksy, małe cele, w których były okienko, stolik, książka. To był świat, do którego dobiegały jakieś echa życia na zewnątrz klasztoru, ale nie było nieustającego szumu. Tomasz był cały czas zanurzony w ogromnej uważności. Panowała tam wielka cisza i ja osobiście strasznie mu tej ciszy zazdroszczę. Święty Tomasz przez całe swoje życie funkcjonował w świecie, w którym słyszał spadające krople czy chodzącego robaka.

Nie udawaj, przyznaj się

Myślę, że pierwszym krokiem jest przyznanie się w czasie modlitwy: „Panie Boże, jestem rozproszony”. On i tak o tym wie, ale dobrze przed samym sobą nazwać rzecz po imieniu. Przecież punktem wyjścia wielkich mistyków, których dzienniki duchowe połykamy z wypiekami na twarzy, było pokorne stwierdzenie: „Nie umiem się modlić”.

Brat Wawrzyniec od Zmartwychwstania (przez lata paryscy karmelici nie domyślali się, że ten kucharz i szewc nosił w sobie bezcenną tajemnicę – zmywał naczynia, będąc zanurzonym w Bożej obecności) pierwsze lata za klauzurą przeżył jako bolesny sprawdzian swej duchowej kondycji. Czuł, że nie potrafi sprostać radom mistrzów zakonnego życia: „Często zdarzało mu się spędzić całą modlitwę na odrzucaniu myśli i ponownym w nie wpadaniu. Nigdy nie mógł odprawić należycie modlitwy jak inni” – wspominali mnisi. A sam mistyk opowiadał: „Poznawszy w wielu książkach różne metody kroczenia do Boga i rozmaite praktyki życia duchowego uznałem, że służyły raczej zakłopotaniu mojego ducha, a nie ułatwieniu tego, do czego dążyłem”. Poczucie ogromnej słabości, bezsilności i upadków towarzyszyło również Teresie z Lisieux, która bez owijania w bawełnę stwierdziła: „Sama z siebie nic zdziałać nie mogę”. W jej ustach „nic” oznaczało „nic”.

Dziś ty, jutro ja

„Nie szukajmy życia duchowego, szukajmy relacji z Tym, który nas bezgranicznie kocha!” – słowa franciszkanina o. Rafała Koguta zapamiętam do końca życia. Podobnie jak stwierdzenie s. Bogny Młynarz: „Modlitwa nie jest ćwiczeniem duchowym, które trzeba odrobić, a naszym celem nie jest idealne skupienie, lecz spotkanie. Wydaje mi się, że przyczyną wielu roztargnień jest właśnie to zafiksowanie na własnej modlitwie, na swoim stanie, na szukaniu potwierdzenia, że »dobrze się modlę«. A to wszystko jest tak naprawdę mało ważne! Im bardziej szukamy skupienia, tym bardziej oddalamy się od Boga”.

– Stara zasada św. Benedykta: „Przychodzące do serca złe myśli natychmiast rozbijaj o Chrystusa jak o skałę” – wyjaśnia trapista Michał Zioło. – Najważniejsze to nie udawać, że mnie to nie dotyczy, bo jestem nie wia­domo jak odważny i czysty, wszystko jest we mnie pięknie poukładane, bez cienia zastrzeżeń. Mnisi to pokorne myślenie o sobie zawarli w starożytnym powiedzeniu: „Dziś upadłeś ty, jutro upadnę ja”. Dlatego wszystkie nasze obsesje i lęki, które wwiercają się nam w głowę, trzeba traktować z dystansem, autoironią i humorem, bo inaczej zwariujemy.

Nie oburzaj się!

– Modlitwa przypomina kamerę, która dokładnie rejestruje, co dzieje się w naszym życiu – opowiada dr Johannes Hartl, teolog z Domu Modlitwy w Augsburgu. – W zmaganiach z codziennością mogę łatwo ukryć swoje zabieganie, smutek czy zazdrość. Jednak w ciszy modlitwy te wszystkie emocje wypływają na powierzchnię. Tu pojawia się pokusa zniechęcenia. Zniechęcenia wielością rozproszeń na modlitwie. Oburzenia na samego siebie za pojawiające się nieszlachetne myśli i rodzące się w sercu złe skłonności. Tam – w moim sercu, którym chcę kochać Boga i drugiego człowieka – odkrywam nagle tyle zła. Modlitwa – podobnie jak obieranie cebuli z kolejnych warstw – konfrontuje mnie najpierw z różnymi poziomami mojego wewnętrznego świata, które najchętniej bym w sobie stłumił. Wyciszane w ten sposób negatywne emocje zyskują nad nami inną, subtelniejszą władzę. Możemy temu przeciwdziałać, przyznając się na modlitwie do własnych słabości. Mamy wówczas szansę w pokorze spojrzeć w oczy naszej kruchości i podatności na zło. Szansę, by odkryć, że Bóg kocha nas mimo to – nie z powodu naszej dobroci. On już teraz wie dobrze, co kryje się w środku mojej cebuli. Cierpliwe znoszenie własnej słabości. Tak, miłosierna postawa względem siebie samego chroni nas przed popadnięciem w rozpacz na modlitwie.

Zadzwonić do cioci. Teraz!

– Kiedy rozpoczynamy modlitwę, zaglądamy jakby do wnętrza swojej głowy i odkrywamy wszystko, co nagromadziło się tam w ciągu dnia – dopowiada Hartl. – Znajdziemy tam po pierwsze zwykłe, codzienne sprawy. Muszę jeszcze wymienić opony. Nie zadzwoniłem do cioci Anny. Dopiero teraz, gdy siadam do modlitwy, przypomina mi się to wszystko. Do cioci Anny nie dzwoniłem może od lat, ale nagle jawi mi się to jako coś niezwykle pilnego. W sercu słyszę jeszcze echa kłótni, w której dzisiaj uczestniczyłem. Nasuwają mi się pełne troski myśli o jutrze. Oprócz spraw dnia codziennego uciekamy w jeszcze inne rozproszenia wypełniające nasze myśli. Wiadomości ze świata, globalny kryzys ludzkości, informacje z portali społecznościowych, muzyka, która praktycznie dniem i nocą rozbrzmiewa wszędzie wokół nas, reklamy, obrazy z filmów, gazet, gier komputerowych i tak dalej. Ten ogrom wrażeń nie musi być z definicji zły ani niedopuszczalny. Ma on jednak wpływ na nasze serce.

Jak więc powinniśmy radzić sobie z rozproszeniami? Jednym z rozwiązań mogłoby być aktywne „wyłączanie” myśli. Ilekroć pojawia się rozpraszający impuls – odsuwamy go od siebie. Problem polega jednak na tym, że stosując tę metodę, i tak nieustannie zajmujemy się rozproszeniami. Czas modlitwy spędzony w ten sposób może nieco przypominać grę komputerową „Kurka wodna”. Osoba modląca się nieustannie wypatruje nadlatujących rozproszeń, aby w porę zestrzelić je swoją mentalną śrutówką. Ta metoda nie jest zbyt skuteczna, ponieważ myśli tak czy inaczej przepływają nam przez głowę. Im więcej uwagi przeznaczamy na ich zwalczanie, tym więcej uwagi im oddajemy.

Istnieje inna metoda, którą wyjaśnię za pomocą prostego obrazu. Wyobraź sobie, że siedzisz nad brzegiem rzeki. Rzeką płyną małe i duże statki. Każdy z nich ma nazwę odpowiadającą twojemu rozproszeniu. Na horyzoncie świadomości pojawia się żaglowiec z napisem „lista zakupów na jutro” albo „izolacja dachu”. Mamy w sobie naturalną tendencję, aby natychmiast wskoczyć na taki statek i zacząć aktywnie myśleć o danej sprawie, a więc choćby przejrzeć w głowie listę zakupów, upewnić się, czy czegoś nie zapomnieliśmy, lub zastanowić się, jak poradzić sobie z nieszczelnym dachem. Kiedy już znajdziemy się na statku, opuszczenie pokładu wymaga od nas wiele czasu i wysiłku. Ani się obejrzymy, jak stracimy dziesięć minut na takiej czy innej refleksji, a czasem zamyślimy się tak bardzo, że z obecnym tu i teraz Jezusem zupełnie nie zdołamy się spotkać. Z przepływającymi statkami można jednak postąpić inaczej. Nie musisz ich zwalczać. Pozwól im spokojnie przypływać i odpływać. Niech cię po prostu mijają. Nie musisz na nie wskakiwać. Siedzisz spokojnie na brzegu, a Jezus obok ciebie. Kiedy skończysz modlitwę, będziesz miał dość czasu, aby przemyśleć wszystkie inne sprawy.

Jakie ja mam znaczenie?

Genialny w swej prostocie John Chapman, benedyktyński mistrz (1865–1933), puentował: „Jakie ma znaczenie, czy przeżywam modlitwę czy Mszę z radością, czy czuję się roztargniony lub znudzony? Jakie znaczenie mają moje uczucia? Przyszedłem tu dla Boga, nie dla siebie. Jakie ja mam znaczenie? Tylko Bóg się liczy. Cały świat nic nie znaczy. Chwała Boża – oto sedno wszystkiego. I będziesz patrzeć na swą duszę z pewnym rozbawieniem i litością, jak na małego zwijającego się robaczka, który nie może pozostać w pokoju”.

Nie znalazłem lepszego podsumowania naszych zmagań z rozproszeniami i duchowej gry w „Kurkę wodną” niż sentencja Abrahama Joshuy Heschela: „W modlitwie nie chodzi o modlitwę. W modlitwie chodzi o Boga”.