Jest pięknie

GN 28/2019

publikacja 14.08.2019 06:00

O końcu świata i instrukcji budowania mostów mówi Wojciech Bonowicz.

Jest pięknie roman koszowski /foto gość

Marcin Jakimowicz: „Świat jest straszny, ale ja postanowiłem, że jest piękny”. Jak to się robi?

Wojciech Bonowicz: Oj, zaczynamy z grubej rury. (śmiech) Chodzi o to, żeby odkryć w sobie taki przełącznik, który pozwala nam przestawić się z odbioru świata na „nie” na odbiór świata na „tak”. Cytowane przez ciebie słowa przypisywane są Bohumilowi Hrabalowi. Bardzo je lubię, bo uświadamiają nam, jak wielką siłę mamy w sobie – my, ludzie. Wiem, wiem: każdego dnia przygniatają nas przygnębiające wydarzenia, skłaniające raczej do myślenia katastroficznego. Świat pokazuje nam swe straszne oblicze, widzisz to na przykład wtedy, gdy cała masa bliskich ci osób zaczyna zmagać się z czymś trudnym. Wydaje się, że nie ma jak złapać oddechu, a jednak w tym wszystkim przystajesz i postanawiasz: naciskam palcem na ten wewnętrzny przełącznik i ustawiam pozycję na „tak”. Przyjmuję ten świat takim, jakim jest. Jest straszny, ale jest też piękny.

Jak wiele zależy od naszej decyzji! Uwielbienie nie jest emocją, ale decyzją. Młodzieńcy w piecu czy Paweł z Sylasem zamknięci o północy w więzieniu postanawiają na przekór tym okolicznościom przyrody, że będą oddawali Bogu chwałę…

To kwestia wewnętrznego nastawienia, które trzeba pielęgnować. W jednym z wierszy Tomasa Tranströmera, opisującym świat dotknięty biedą i cierpieniem, pojawia się takie zdanie: „Jest ktoś dobry. Jest ktoś, kto widzi wszystko bez nienawiści”. Wiersz sugeruje, że to może być Bóg. Ale może to też być człowiek, który podjął takie wyzwanie.

Media społecznościowe nie ułatwiają takiej narracji. Klikasz i lądujesz na polu walki, w sercu jatki. Po kilku sekundach dowiadujesz się, co sądzą na twój temat hejterzy.

Rzeczywiście dociera do nas mnóstwo informacji, które odbierają nam nadzieję. A forma, w jakiej docierają, jest dodatkowo przygnębiająca. Mamy niewiarygodnie szybki dostęp do ludzkiego nieszczęścia, do katastrof, do rozmaitych końców świata. I nie bardzo wiemy, co z tym zrobić. Komentować? Bardzo rzadko śledzę rozmowy, które toczą się w internecie. Zwykle nic dobrego z nich nie wynika. Mam wrażenie, że ci, którzy zabierają głos, często wcale nie chcą się spotkać, dowiedzieć się czegoś, szukać jakiegoś wspólnego rozwiązania. Ale są i pozytywy, na przykład wszelkiego rodzaju zbiórki internetowe. Można szybko zmobilizować ludzi do konkretnego dobra. Natomiast „zbiórki słowne” są raczej przygnębiające.

Tyle że z tych pyskówek wyłania się obraz podzielonego Kościoła. Dwa tygodnie temu Benedykt XVI przypomniał: „Jedność Kościoła była zagrożona od wieków, ale ostatecznie zawsze przebijała się świadomość, że Kościół jest zjednoczony i tak musi pozostać”.

To od nas zależy, czy skupimy się na podziałach, czy będziemy starali się budować mosty. W „Dzienniku końca świata” opisuję obrazek, który znalazłem w internecie. Przy biurku otoczony książkami mężczyzna notuje coś na kartkach. „Co robisz?” – pyta żona. „Przygotowuję się do świątecznej kłótni na tematy polityczne. Tym razem będzie pozamiatane”. Zobacz, jak wiele to o nas mówi! Wielu ludzi lubi to słowo: pozamiatane. A ono przecież oznacza, że nie chcemy się z drugim porozumieć, tylko chcemy sprawić, żeby zniknął, żeby nie został po nim najmniejszy ślad. Tak jakby nie miał nawet odrobiny racji. Posprzątane i już.

„Może i masz rację, ale jakie z tego dobro?” – to Tischner?

Tak, to zdanie Tischnera. Zobacz, jak ono idealnie trafia w to, o czym rozmawiamy. „Jakie z tego wyniknie dobro?” – tak powinno brzmieć pierwsze pytanie, jakie sobie zadajemy, ilekroć zabieramy głos w jakiejś sprawie. Wiem, że zło sprzedaje się w mediach lepiej, ale wierzę, że tej negatywności można przeciwstawić się, odwołując się do ludzkich tęsknot. Widzę to po reakcjach na moją książkę: w ludziach jest ogromna tęsknota za tym, żeby ktoś im powiedział: „Twój wysiłek ma sens. Świat zmienia się, kiedy się starasz, kiedy jesteś uważniejszy, bardziej cierpliwy”. Chodzi za mną jeszcze jeden cytat z Tischnera: „Największym problemem nie jest to, że ludzie dopuszczają się czasem takiego czy innego zła, ale to, że boją się być dobrzy”.

Znajomi, którzy ugrzęźli na lata w kibolskich, chuligańskich klimatach, opowiadali o tym, jak pomagali staruszkom zanieść zakupy na czwarte piętro i spłoszeni rozglądali się wokół, drżąc, by nikt tego nie zauważył.

Oglądałem film dokumentalny o młodym człowieku, który trafił do więzienia i w ramach resocjalizacji zaczął odwiedzać chłopaków z głębokimi upośledzeniami. Spędzali ze sobą sporo czasu, a on stopniowo odkrywał w sobie innego człowieka, który jest wrażliwy, który niekoniecznie musi być twardzielem. To problem współczesnej kultury: musimy udawać, pilnować się, by się nie odsłonić, nie pokazać od tej słabszej strony. Jest mnóstwo udawania, ale ile można udawać?

Na czym polega opisywany przez Ciebie tytułowy koniec świata?

Chyba przede wszystkim na tym, że ludzie przestają szukać porozumienia. Okopali się, powiedzieli sobie: „Spotkanie nie jest możliwe, nie ma sensu budowanie mostów, to się nie uda”. Życie dostarcza im setek argumentów uzasadniających taką postawę. Tylko że w ten sposób świat jeszcze bardziej się rozklei. Zawsze znajdą się jakieś kolejne powody do podziału.

Przed kilkoma tygodniami byłem z niepełnosprawnymi z teatru Exit w Cisnej. Kończył się Bieg Rzeźnika. Z jednej strony uwalani błotem, traktowani jak superbohaterowie z komiksów Marvela herosi, którzy przebiegli 80 kilometrów, z drugiej – osoby, które trzeba karmić. Zderzenie światów. Przy którym stanąłby Wojciech Bonowicz?

Od ponad trzydziestu lat jestem we wspólnocie z niepełnosprawnymi umysłowo przyjaciółmi. Właśnie jedziemy na kolejny obóz. W „Dzienniku” opisuję pewne zdarzenie. W Święto Niepodległości odbywa się akademia w jednej z podhalańskich szkół. Na sali są też uczniowie ze szkoły specjalnej. Nagle jeden z nich wychodzi na scenę i zaczyna śpiewać. Nie, nie „Pierwszą Brygadę”. Śpiewa hymn o miłości do swojej wychowawczyni: „Misiu moja, Misiu”. Sala jest zdezorientowana. A on śpiewa o tym, co jest jego niepodległością.

Niezręczna cisza?

Potworna konsternacja. Co robić? Ludzie nie są przyzwyczajeni do tego, by wyrażać to, co naprawdę w nich siedzi. Moi przyjaciele to potrafią. Osoby z niepełnosprawnościami są takim „społecznym klejem”: uczą nas kleić się do siebie. Dzięki nim zaczynamy widzieć naszą własną niepełnosprawność: uczuciową, duchową.

„Słabość jest moją siłą” – powtarzał Vanier…

…i niektórzy oskarżali go o promowanie kultu słabości. Trzeba jednak dobrze zrozumieć Jeana. On proponował: zobacz słabego w sobie. Wtedy naprawdę poczujesz, jak ważne są relacje. Ja po każdym spotkaniu z moimi przyjaciółmi czuję się obdarowany.

Od kogo usłyszysz: „Pana Boga rozbolał brzuch z głodu miłości”?

Nie piękne? (śmiech) To tekst chłopaka z zespołem Downa. Kiedy jestem wśród moich przyjaciół ze wspólnoty, to wiem, że oni nie oczekują ode mnie niczego innego, tylko tego, żebym był. Nie poprawiają mnie, nie upominają, nie czekają, aż im coś kupię czy zorganizuję. Najczystsza relacja z możliwych.

Mój przyjaciel Adam Szewczyk usłyszał od niepełnosprawnego chłopaka: „Boże, jaki ty jesteś piękny!”. Nie wiem, czy słyszy takie rzeczy od żony. (śmiech)

Bardzo uzdrawiające! Ludzie szukają magicznych formuł, rozwiązań, wertują książki „Jak poprawić swoje życie”, a wszystko, co potrzebne, mają w zasięgu ręki. Bardzo ważną postacią w mojej książce jest ktoś, kogo nazywam „człowiekiem wewnętrznym”. Często nie uświadamiamy sobie, że pomiędzy nami są ludzie, którzy nie mają potrzeby, żeby pokazać się na zewnątrz, zabłysnąć, opowiedzieć o swoich osiągnięciach, a wykonują niesamowitą wewnętrzną pracę. Tacy ludzie mnie zawstydzają. Myślę na przykład o moich babciach. O wszystkich, którzy swoim cichym, cierpliwym, wiernym trwaniem utrzymują ten świat w równowadze. Bez nich byłby on nie do wytrzymania.

W książce wspominasz świetny dialog z Wiesławem Myśliwskim. „Siedzę nad książką. Zmieniam, poszerzam, wyrzucam, przywracam i strasznie się przy tym męczę” – zacząłeś mu tłumaczyć. „To dobrze – skwitował – trzeba się męczyć”.

Nie ma drogi na skróty. Na spotkaniach z młodzieżą mówię: „Mam dla was jedną, może przygnębiającą, ale prawdziwą wiadomość: wszystkie sukcesy przychodzą jako rezultat ciężkiej pracy”. Czasami oponują: „Nieprawda! Ważne są znajomości”. „Nawet nad znajomościami trzeba się napracować” – odpowiadam. (śmiech)

Podobnie jak Ty czytałem mnóstwo razy „Dzieci z Bullerbyn”. Wiesz, co pamiętam? Oczekiwanie Lisy na Wigilię. Młode pokolenie nie potrafi czekać. Ma wszystko na kliknięcie. Ogląda w necie filmy przed ich premierą. Jak przekonać młodych, że życie to długi dystans, a nie sprint?

To nie dotyka tylko młodego pokolenia… Jest w nas pewien rodzaj łapczywości. Żyjemy na targu. Nieustannie ktoś nam coś usiłuje sprzedać: rzeczy, sposoby życia, idee. A my latamy z wywalonym jęzorem od stoiska do stoiska, kupując i gromadząc, bo wydaje się nam, że właśnie na tym polega wolne, spełnione życie. Ta łapczywość, niecierpliwość, nieumiejętność czekania jest w każdym z nas. To przez nią tracimy z oczu to, co naprawdę ważne. Taka scena: naleśnikarnia w Opolu, siedzę z córką przy stoliku. Obok nas przepiękna kilkuletnia dziewczynka i jej wgapiony w komórkę ojciec. Dziecko stara się go sobą zainteresować, zaczepia, gładzi po ręce. Cały ten teatr jest niezwykle piękny i niezwykle smutny. Widać, że ten człowiek marnuje szansę, by spotkać się z autentycznym, żywym pięknem, i wybiera ekranik. Nie jest szorstki, niemiły. Nie. Ale nie widzi, że właśnie coś najważniejszego przecieka mu między palcami.

Wojciech Bonowicz - (ur. 1967), poeta, publicysta, dziennikarz, ostatnio opublikował „Dziennik końca świata” (Znak). Mieszka w Krakowie.