Ja tylko nacinam sykomory

GN 27/2019

publikacja 07.08.2019 06:00

O tym, jak reagować na głośne kapłańskie odejścia i o proroku, który nie wie, że jest prorokiem, opowiada ks. Tomasz Horak.

Ja tylko nacinam sykomory roman koszowski /foto gość

Marcin Jakimowicz: Kolejny kapłan zawiesił sutannę na haku. Jak Ksiądz reaguje?

Ks. Tomasz Horak: Któryś z kapłańskich autorytetów powiedział dawno temu, że niedobry to ksiądz, który się czemuś/komuś dziwi. Zatem się nie dziwię. Tym bardziej że łatwiej z tym hakiem dzisiaj niż 50 lat temu. Stwierdzenie to jest przesycone głębokim żalem – zresztą nie tylko w kontekście odchodzących z kapłaństwa księży…

Gdy nie było mediów społecznościowych, człowiek był jakiś spokojniejszy. Nie słyszeliśmy o odejściach, samobójstwach na kilka chwil po ich dokonaniu, nie było lawiny komentarzy, sądów wszystkowiedzących hejterów…

To prawda. Świat stał się wszechogarniającym bazarem, na którym kupczy się wszystkim. Dobrze wiemy, jaki to towar. Obaj mamy problem z maksymą „dobry news to żaden news”. Na szczęście nasz wspólny szef nie wyznaje tej zasady. Ale dobre newsy sprzedają się gorzej i taniej.

Czy serce Jezusa ranią kapłańskie odejścia? Przecież On doskonale wiedział, jak bardzo ryzykuje, oddając się w nasze ręce.

Ranią i to bardzo. Bo ja mogę się nie dziwić, ale czasem trudno się po takich doniesieniach pozbierać. Ale, ale... Kto pierwszy miał problem? Czy nie sam Jezus? I ze zdradą Judasza, i z zaparciem się Piotra. Wiedział od początku świata, jako wszechmocny miał narzędzia. Nie użył ich. Tysiące razy ich nie użył. Wpuszcza nas w maliny? To nie pasuje przecież do Tego, który jest Prawdą. Obstawia jak w ruletce? Ależ Jemu ruletka niepotrzebna. Ile byśmy wymyślili hipotez, tyle razy kulą w płot. Po prostu stajemy wobec jednej z tajemnic Boga. Nie wypada grzebać w ludzkich tajemnicach, uszanujmy i Boże.

Co pomagało, gdy ks. Horak przeżywał kryzys duchowy?

A przeżywał? Jasne, przeżywał. Nie wiem, ale to chyba nie przypadek – zawsze był ktoś w pobliżu. Nie o metry chodzi, a o duchową więź. Raz była to mała Iwonka, która dziecinnie prostym pytaniem rozwaliła moją misternie splecioną intrygę wobec samego siebie. Innym razem gospodyni (odeszła do Pana kilka tygodni temu, mądry z niej był człowiek), która rzeczowo powiedziała „Nie widzisz? Trzeba psa wyprowadzić, tylko nie mścij się na nim”.

Konkret…

Czekasz pewnie na wielkie słowa o modlitwie, sięgnięciu do Biblii, pójściu do spowiedzi... Tak, to wszystko było. Ale najpierw musiało być przekłucie balonika.

Bolało?

Bywało, że kląłem jak szewc. Ale też było tak, że funkcjonowałem na zasadzie automatu z wyłączoną wiarą. Kilka długich tygodni. Aż zdarzył się drobny gest pierwszokomunijnego dziecka – w szkole, w czasie przerwy. Po to, bym pojął, że jestem temu dziecku potrzebny. Kubeł zimnej wody, pokój. Potem zewnętrznie to samo, ale w środku, zamiast pustki, była już dusza. Ktoś mnie obdarował. Ale takich prawdziwych kryzysów duchowych, jak to czyta się w literaturze, Bóg mi oszczędził.

Nie ma chyba słowa, które drażniłoby współczesny świat bardziej niż „posłuszeństwo”. Kobiety reklamujące „Wysokie Obcasy” przedstawiały się jako: „Nieposłuszne nikomu”.

Zaraz, zaraz! Czy to znaczy, że wąż z rajskiego ogrodu w spółce z Ewą i wciągniętym w sprawę Adamem są protoplastami „Wysokich Obcasów”? Pewnie tak. Ale wiem, o co chodzi. O posłuszeństwo, które w czasie święceń kapłańskich przyrzekają neoprezbiterzy. Słowo jedno – odmian wiele. Bo są sprawy zasadnicze i są marginesowe. Jest oczywista materia posłuszeństwa, ale jeszcze częściej jest materia, którą wydedukować można i trzeba. I ważne, żeby nie utknąć na zewnętrznych ogólnikach, ale dotrzeć do istoty jakiejś tam sprawy. Innymi słowy – nigdy mnie nie przekonywały opowiastki o mnichu, który sadził pietruszkę zielonym na dół, bo tak mu kazał przeor. A że czasem bywało ciasno? Bywało. I bywa. I wcale nie w jakichś osobiście uwierających sprawach, a w sprawach duszpasterstwa, działania struktur Kościoła, akomodacji starych reguł do nowych czasów. A także niewczesnych pomysłów strukturalnej megalomanii obecnej w Kościele od wieków.

Już widzę, jak czytelniczki „Wysokich Obcasów” wychowują swe dzieci w duchu totalnego nieposłuszeństwa i łamania wszelkich możliwych zasad. Czerwone światło na drodze? To jedynie sugestia – śmiało wal przed siebie z hasłem pokolenia „break the rules” (łam zasady) i rób swoje.

Od „Wysokich Obcasów” musimy się różnić. Świat – także ten fizykalno-biologiczny – zawisł na „posłuszeństwie” wszystkim regułom odkrywanym z wielkim mozołem przez naukę. I tylko w takiej mierze ten świat funkcjonuje, w jakiej odzwierciedla w sobie zamysł Pierwszej Przyczyny. Byle tylko ci, którzy są „przyczynami wtórnymi”, nie psuli wszystkiego…

„Córko moja, wiedz, że większą chwałę oddajesz mi przez jeden akt posłuszeństwa, niżeli przez długie modlitwy i umartwienia” – usłyszała od samego Jezusa s. Faustyna. Mawia się, że „posłuszny zawsze wygrywa”. To prawda?

Pytanie zdaje mi się nie całkiem na temat. Bo niby co ma wygrywać posłuszny? Optyka wygrany–przegrany tu nie pasuje. Jezusowi chodzi raczej o „gatunkowy ciężar” tradycyjnych aktów religijnych z jednej strony, a wewnętrznego przełamania oporów istniejących w człowieku z drugiej.

No dobrze, a jeśli przeczuwam (a nawet wiem!), że przełożony się myli? Mam wiedzieć swoje, przyjmując, że z tej pomyłki Pan Bóg wyprowadzi dla mnie jakieś dobro?

Na taką sytuację mam inną radę. Owszem, muszę swoje wiedzieć, ale powinienem z przełożonym podzielić się tą wiedzą. Tylko na froncie, w warunkach bojowych rację bytu ma hasło: „Wykonać albo kula w łeb!”. Błądzących, choćby byli przełożonymi, należy z błędu wyprowadzić. Czyż to nie jest jeden z uczynków miłosiernych? A może powinienem powiedzieć nie „choćby” tylko „właśnie dlatego”?

Przeżył Ksiądz takie sytuacje, na które początkowo reagował buntem, tupaniem nogami, a które ostatecznie okazały się błogosławieństwem?

Tak. Dzisiaj odczytuję to jako stopniowe odsłanianie przez Boga planu dalszego i szerszego, niż mogło to początkowo wyglądać.

„Szatan może się okrywać nawet płaszczem pokory, ale płaszcza posłuszeństwa nie umie na siebie naciągnąć” – czytam w „Dzienniczku”.

Racja. Sprawdza się to także wśród ludzi. Pokorę można grać jak dobry aktor. Posłuszeństwa zagrać się w życiu nie da. Mam na myśli posłuszeństwo, z którego wynikają konkretne postawy, spełniane zadania – nie tylko jakieś zdawkowe: „dobrze”.

Znam kierowników duchowych, którzy po latach duszpasterzowania uwierzyli we własne siły i zaczęli przedkładać własne intuicje i rozeznania nad oficjalne nauczanie Kościoła czy polecenia przełożonych. Jak prowadzić duszpasterstwo, by nie uzależniać ludzi od siebie?

Nie bardzo wiem, jak to jest z tymi „kierownikami duchowymi”. Nie miałem szczęścia mieć w życiu kierownika duchowego. Owszem – przewodników miałem: proboszczowie moich pierwszych parafii, sługa Boży ks. Blachnicki, bez wątpienia moja stryjenka Fulla Horak z siostrą Zofią. I inni. Także młodsi ode mnie. Choćby całe swoje krótkie i chore życia Asia − parafianka z dawnych czasów – przez chorobę skazana na życie w łóżeczku. Mądra, ze śliczną buzią i zawsze pogodna mimo trudnego życia. Przyszedłem do niej kiedyś – miała wtedy z 12 lat – w nastroju raczej nieciekawym. Tylko wszedłem i zobaczyłem: uważne spojrzenie, paluszkiem mi nakiwała. „Proszę księdza, tak nie wolno!” Kubeł zimnej wody – i równocześnie radość. To było wiele lat temu, a wciąż mam tę scenę przed oczyma… Z obserwacji wiem, że niełatwo być kierownikiem duchowym. Musi to być szalenie pokorny człowiek, który do swej roli nie pretenduje, ale jakby mimo woli spełnia zadania powierzone mu przez Boga. Mocne słowa... Wiem. Przez Boga powierzone. Nie pytam, w jaki sposób – bo to może być z woli przełożonego, a może też z tak zwanego zbiegu okoliczności. Dla Boga bez różnicy. Jak nie uzależniać ludzi od siebie? Jeśli jestem duchowym ojcem – a to optyka zawsze w Kościele obecna − to czyż ktoś może być ojcem bez relacji zależności? Nie chodzi więc o to, czy „uzależniać”, lecz jak to czynić. Jak przygotowywać do samodzielności swoje duchowe dzieci, a nie zagarniać je dla siebie…

Jean Vanier pisał w swej znakomitej książce „Wspólnota”: „Niebezpieczni są ludzie uznawani za proroków lub sami uważający się za proroków. Osoby obdarzone proroctwem żyją i działają nieświadome tego”. Dotknęły mnie te słowa w kontekście ostatnich odejść kapłańskich…

Muszę przyznać, że było to również jedno z moich pierwszych skojarzeń. Dlatego bardziej od prorokopodobnych metod cenię zwyczajne, codzienne, czasem szare duszpasterstwo. Ono nie jest gorsze, ono nie jest bardziej zacofane. A że na jego tle – jeśli jest solidne, oparte na wierze i więzi z Jezusem – będą wyrastały epizody profetyczne? Zgoda. Profetyzm, zarówno w Biblii, jak i w historii Kościoła, nie był i nie jest nurtem ciągłym. I jako taki właśnie – raczej epizodyczny – jest potrzebny. Prorocy często wołają jak Amos: „Nie jestem ja prorokiem, ani uczniem proroków, ja tylko nacinam sykomory”. Takich niewielu mamy. Ale Bóg ich posyła. I bada ich „serca i nerki”.

Ks. Tomasz Horak - kapłan diecezji opolskiej, doktor teologii biblijnej, proboszcz parafii w Nowym Świętowie, felietonista portalu wiara.pl oraz współpracownik Opolskiego „Gościa”.