Władcy dusz

Marcin Jakimowicz; GN 27/2019

publikacja 06.08.2019 06:00

Obserwowałem upadek kilku znanych kapłanów. Początkowo jako duszpasterze trzymali dystans, ale pokolenie sierot spragnione duchowych autorytetów nie odpuszczało. Zobaczyło w nich ojców, a nawet duchowych herosów, zawisło na ich szyjach i w konsekwencji zadusiło. Ci księża nie byli w stanie zejść z pomników, które im postawiono.

Władcy dusz ks. Zbigniew Niemirski /Foto Gość

Pokolenie duchowych sierot desperacko szuka autorytetów. Nie jest to niczyja wina, ale naturalna tęsknota mająca socjologiczne zakorzenienie. Nieprzypadkowo socjologowie i psychologowie nazywają tę generację najbardziej samotną w historii oraz pokoleniem bez ojców.

Znam kierowników duchowych, którzy naprawdę początkowo szukali pokory, dystansu, dbali o duchową higienę (to znaczy o znajdywanie oddechu, czasu dla siebie), a jednak przez lata byli bombardowani tak intensywnym „uwielbieniem”, „ochami” i „achami” i wszelkimi możliwymi objawami kultu jednostki, że choć uciekali od tego, w końcu uwierzyli we własne siły. I, co gorsza, choć przez lata głosili znakomite konferencje o posłuszeństwie, ostatecznie zaczęli przedkładać własne zdanie, przekonania, intuicje i rozeznania nad oficjalne nauczanie Kościoła i polecenia przełożonych.

Stoisz? Tylko ci się zdaje

Wierzę w ich pierwotną duchową uczciwość: nie chcieli wchodzić na piedestał, podium, często stali z tyłu sceny, po drugiej stronie reflektora. Piszę ten tekst, bo obawiam się (są ku temu przesłanki), że niebawem czekają nas bardzo bolesne, spektakularne odejścia, tąpnięcia i publiczne deklaracje nieposłuszeństwa Kościołowi (zazwyczaj reprezentowanego przez przełożonych zakonnych). Niestety, ci, którzy odejdą, będą się starali, jak to zwykle bywa, pociągnąć za sobą zapatrzone w nich ślepo owieczki.

Nihil novi sub sole – zawoła ktoś. To prawda, ale łatwiej dowiadywać się o rozdarciach w epoce Girolama Savonaroli niż o kapłanach, którzy mieli wpływ na życie duchowe bliskich mi osób. Łatwiej czyta się o XV-wiecznej Florencji niż o konkretnych świątyniach czy zakonnych rozmównicach nad Wisłą. Ostatecznie zawsze staniemy przed dylematem: zawierzyć indywidualnym intuicjom „władców dusz” czy rozeznaniu Kościoła?

Wielokrotnie widziałem, jak wielkie autorytety duchowe wieszały sutanny na haku. Jak znani, cenieni, rozchwytywani rekolekcjoniści szli w długą. Dlatego od kilku lat jestem niezwykle wyczulony na fankluby. Są niepokojącym zjawiskiem. Powstają wokół znanych, charyzmatycznych osobowości. Przyznam, sam kiedyś należałem do jednego z nich („Fajnie, że papież tak powiedział, ale lepiej, żeby ojciec X to potwierdził”). Do pionu postawiły mnie słowa: „Przeklęty mąż, który pokłada ufność w człowieku” i prawdziwa do bólu obserwacja św. Pawła przypominającego Koryntianom: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł”. Jedynie zdaje się nam, że stoimy.

Kult jednostki

Jean Vanier, który żył wedle dewizy „słabość jest moją siłą”, w książce „Wspólnota” zanotował genialną intuicję: „Niebezpieczni są ludzie uznawani za proroków lub sami uważający się za proroków. Osoby obdarzone proroctwem żyją i działają nieświadome tego”. Słowa te brzmią mocno i jednoznacznie w kontekście ostatnich odejść kapłańskich. Przyczyną tych pęknięć były często zdiagnozowane (lub nie) depresje, kryzysy, w jakich znaleźli się ci duchowni, ale punktem zwrotnym w ich decyzji było zawsze indywidualne rozeznanie wyniesione ponad rozeznanie wspólnoty Kościoła.

Problem pojawia się wówczas, gdy „cenione moralne autorytety” zaczynają głosić treści sprzeczne z oficjalnym nauczaniem Kościoła (łatwo takie nagrania znaleźć w sieci). Ba, często sypią jak z rękawa nazwiskami konkretnych biskupów. Cóż z tego, że z daleka pachnie to nieposłuszeństwem? Członkowie „fanklubów” ich usprawiedliwią, twierdząc, że ich mistrzowie mogą sobie pozwolić na takie osobiste wycieczki, bo jako prorocy widzą więcej, dalej, głębiej. Otóż nie mogą! Jaką mamy gwarancję, że nie zbłądzili? Fakt, że Bóg posługiwał się kimś z mocą przez kilkadziesiąt lat, nie świadczy o tym, że będzie tak robił do jego ostatniego tchnienia. Wystarczy zerknąć do Biblii na przykłady pogubionych, zniechęconych proroków. Pamiętacie, jak skończył Gedeon, przy którym wrogowie padali jak muchy, a którego historia rozpoczęła się z cepem w ręku? Uwierzył w to, że jest „mężem opatrznościowym”. Niestety, mam wrażenie, że sami hodujemy w Kościele superbohaterów. To efekt zranień i naszej choroby sierocej.

Jak rozpoznać takie niepokojące zjawiska? Zaczyna się od tego, że takich osób nie można konstruktywnie krytykować, a często nawet napomnieć (niestety, nie ułatwia tego relacja mistrz–adept, w której jedna osoba naucza, a druga jedynie słucha). Gdy ktoś ośmieli się takiemu człowiekowi zwrócić uwagę na nieścisłości teologiczne (nie jest to żaden atak, a jedynie braterskie upomnienie), jego reakcją jest okopanie się w swoim przysiółku. Zazwyczaj pada wówczas mocny argument o „ataku na Kościół”, a nawet o „interwencji samego szatana”. Doprawdy trudno przebić ten argument z piekła rodem. Za każdym razem jak bumerang wraca śpiewka: „Zobaczcie, jak on jest prześladowany”, a histeryczne wiadomości opisują sytuację jak na ringu: biedny mistyk kontra bezduszna machina Kościoła. Zaraz potem rusza internetowa lista poparcia dla „prześladowanego kapłana”. Zauważyliście, że w warstwie emocjonalnej w setkach komentarzy zawsze „mylą się przełożeni”? To oni wedle zatroskanych internautów „nie mają racji”.

Ciemno, czyli jasno

Hm, że też Jan od Krzyża nie skorzystał z takiego „łańcuszka życzliwych”! W jakim momencie karmelita najlepiej rozjaśnił temat duchowych ciemności? Gdy pobożni bracia zamknęli go w lochach twierdzy w Toledo (1577 r.). Usłyszał wówczas mocne zarzuty, że rozbija zakon. Siedział w karcerze przez dziewięć miesięcy. Symboliczne. Tak jakby był to czas potrzebny mu do nowych narodzin. Czas dojrzewania „Nocy ciemnej” – perły XVI-wiecznej literatury duchowej.

Indywidualne intuicje namaszczonych mistrzów ponad nauczanie Kościoła? Nie kupuję takiej retoryki. Kilka razy na własnej skórze przekonałem się, że intuicje, które wydawały mi się dobre i od niego, okazywały się zgubne. Bolało. Prorokiem się nie jest. Prorokiem się bywa. To Bóg powołuje do proroctwa i On ma prawo powiedzieć „stop”.

Biję się w piersi. Kapłańskie odejścia i deklaracje nieposłuszeństwa przełożonym to również moja (nasza) wina. Nie mamy świadomości, że duchowni stoją pod nieustannym ostrzałem, na pierwszej linii ognia. Nie bierzemy sobie do serca słów Teresy z Lisieux, która po przekroczeniu progu Karmelu zadeklarowała: „Przybyłam tutaj, aby zbawiać dusze, a nade wszystko modlić się za kapłanów”. Chcemy widzieć w nich kogoś, kim nie są. Nie dopuszczamy myśli o ich kruchości, słabości, depresji, zaburzeniach emocjonalnych czy nawet chorobie psychicznej. Stawiamy im pomniki, z których nie są w stanie zejść.

Znam ojców duchownych, którzy spowiadali i przyjmowali duchowe owieczki (przychodzące z problemami ciężkiego kalibru) od świtu do zmroku. Widziałem, w jakim stanie (duchowym i psychicznym) wracali do domów. Jak bardzo byli podatni na zranienie. W liście do bliskiego mi Michała Misiaka (odwiedziłem go w szpitalu po udarze i byłem zdumiony, jak szybko wrócił na najwyższych obrotach do duszpasterstwa) napisałem, że w filmach, w których próbował wyjaśnić swą decyzję ponownego chrztu, ujrzałem człowieka rozbitego, który po doświadczeniu potężnego kryzysu opowiada o tym, że chcąc zrezygnować dla Boga ze wszystkiego i stać się żebrakiem zdanym jedynie na Niego, do tego pakietu wrzucił również kapłaństwo. Indywidualne rozeznanie postawił ponad rozeznanie Kościoła.

Jezus był zadowolony

W „Dzienniczku” siostry Faustyny znalazłem zaskakujący dialog, kompletnie niezrozumiały dla świata promującego na każdym kroku indywidualizm i reagującego na słowo „posłuszeństwo” histerią. Gdy podczas spowiedzi kwartalnej Faustyna opowiedziała spowiednikowi o swych doświadczeniach, ojciec Bukowski zareagował niezwykle szorstko i stanowczo: „»Siostro, to jest złudzenie, tego Pan Jezus żądać nie może. Siostra ma śluby wieczyste, to wszystko jest złuda. Siostra jakąś herezję opowiada. Jeżeli ci Pan Jezus coś znowu powie, proszę mi powiedzieć, a siostrze tego czynić nie wolno«. Odpowiedziałam: »Dobrze, będę się starała być posłuszna. Nie wiem, skąd się Ojcu wzięła taka surowość«”.

Znakomita jest dalsza część tej opowieści: „Ujrzałam Pana Jezusa w takiej postaci, jak jest namalowany na obrazie, i powiedział mi: »Powiedz spowiednikowi, że dzieło to Moim jest, a ciebie używam jako nędznego narzędzia«. I powiedziałam: »Jezu, ja nie mogę nic czynić, co mi każesz, bo mi spowiednik powiedział, że to wszystko jest złudzeniem i nie wolno mi słuchać Twojego żadnego rozkazu, ja nic nie będę czynić, co mi teraz będziesz polecał. Przepraszam Cię, Panie, mnie nic nie wolno, ja muszę być posłuszna spowiednikowi. Jezu, przepraszam Cię najmocniej, Ty wiesz, co cierpię z tego powodu, ale trudno, Jezu, mnie spowiednik nie pozwolił iść za rozkazami Twoimi«. Jezus słuchał z łaskawością i zadowoleniem tych moich wywodów i żalów. Ja myślałam, że to bardzo obrazi Pana Jezusa, a tymczasem przeciwnie, Jezus był zadowolony i rzekł do mnie łaskawie: »O wszystkim mów zawsze spowiednikowi, co Ja ci polecam i co mówię do ciebie, a czyń tylko to, na co otrzymasz pozwolenie, nie trwóż się i nie lękaj niczego«”.

„Co znaczą słowa Chrystusa o zaparciu się samego siebie? Myślę, że chodzi o mechanizm: odnajduję w sobie intuicje, rozeznania, odczucia i… nie idę za nimi. Ufam Kościołowi, którego głową jest Chrystus” – podsumowuje jezuita o. Remigiusz Recław. „Na tym polega ewangeliczne tracenie życia. Po to, by potem je odzyskać” – dodaje.