Wąwolnica - miejsce, gdzie dzieją się cuda

Agnieszka Gieroba

publikacja 23.07.2019 16:20

Wakacje sprzyjają pielgrzymowaniu, ale nie dlatego do sanktuarium Matki Bożej Kębelskiej przybywa tak dużo ludzi. Tutaj przez cały rok można wyprosić szczególne łaski. Przypominamy największe cuda Maryi z Wąwolnicy.

Ks. Jan Pęzioł, wieloletni kustosz sanktuarium, jest świadkiem wielu cudów. Justyna Jarosińska /Foto Gość Ks. Jan Pęzioł, wieloletni kustosz sanktuarium, jest świadkiem wielu cudów.

Księga łask i uzdrowień w sanktuarium w Wąwolnicy pęcznieje. Nie jest starym zeszytem, w którym zapiski skończyły się ileś lat temu, a dziś można tylko do nich wracać z sentymentem. Kolejne karty na bieżąco zapisywane są świadectwami cudów uproszonych u Matki Bożej Kębelskiej. Nic dziwnego, że nabożeństwa z modlitwą o wstawiennictwo Maryi gromadzą w Wąwolnicy tysiące ludzi. Przyjeżdżają z całej Polski. Modlą się, prosząc o to, czego w życiu potrzeba, a potem wracają dziękować. Doroczny odpust ku czci Matki Bożej Kębelskiej na początku września przyciąga pielgrzymów, którym niestraszny ani deszcz, ani upał. Wiedzą, po co tu są. Gdyby nie pomoc Maryi, niejednego z nich mogłoby już nie być, a sprawy, które wydawały się beznadziejne, mogłyby do dziś być niezałatwione.


Pana Jerzego z żoną przywiózł do Wąwolnicy ich proboszcz – ks. Stanisław Sapilewski. Wójt był postacią znaną, więc wieść o jego chorobie rozniosła się po okolicy szybko. Gdy wydawało się, że wszystko stracone, ksiądz Sapilewski powiedział: – Jedźmy do Wąwolnicy.

Przyjechali. Po Mszy św. przed cudowną figurką wrócili do domu. Tymczasem dzięki wstawiennictwu Maryi w niebie zapadła decyzja, że Jerzy ma jeszcze dużo do zrobienia. Zamiast umierać, wracał szybko do zdrowia, ku zdziwieniu lekarzy, którzy z niedowierzaniem kręcili głowami. 12 czerwca 2002 roku ks. Sapilewski przyjechał do Wąwolnicy raz jeszcze i dał świadectwo, że pan Jerzy po powrocie do domu bez żadnych leków wrócił do całkowitego zdrowia i dalej pełni urząd wójta.

Justyna Korczyńska zamieszkała w Lublinie. 26 lipca 2008 roku leżała umierająca w szpitalu. Cierpiała na ostrą białaczkę szpikową (99 proc. komórek rakowych). Wszystkie możliwości leczenia zostały wykorzystane. Rodzina się jednak nie poddawała. Postanowiła przyjechać do Wąwolnicy, by modlić się podczas comiesięcznego nabożeństwa z prośbą o łaski. Justyna nie wiedziała, że tego dnia jej bliscy pojechali po ratunek do Matki Bożej Kębelskiej. Była sobota około godz. 20.30. Nagle ustąpiła bezsilność, która do tej pory nie pozwalała jej nawet samodzielnie jeść, a co dopiero usiąść. Tymczasem bez problemu usiadła na łóżku, a parę godzin później sama poszła do łazienki. Badania nie wykazały żadnej komórki rakowej w jej organizmie. Dokładnie wtedy, gdy nastąpiła poprawa, jej rodzina modliła się o cud w Wąwolnicy.

Na razie to największy z cudów

W 1996 roku ks. Stanisław Kultys, kapłan archidiecezji lubelskiej, chorując od 40 lat na stwardnienie rozsiane, nie mógł już o własnych siłach wstać z łóżka. Poprosił, aby go przywieziono do Matki Bożej w Wąwolnicy. Do kaplicy trzeba go było wnieść, nawet siedzenie sprawiało mu problemy. Po modlitwie u Matki Bożej wrócił do domu. Kiedy na drugi dzień obudził się, poczuł, że jego ręce odzyskały władzę. Podparł się nimi i ucieszony o własnych siłach usiadł. Wtedy też uświadomił sobie, że jego nogi są sprawne. Powoli stanął jedną nogą na podłodze, potem drugą, czyniąc to przy samym łóżku na wypadek upadku. Stanął. Zrobił jeden krok, potem drugi i – nie wierząc sobie – zaczął chodzić po pokoju zupełnie sprawny i zdrowy. W tym czasie zadzwonił dzwonek przy drzwiach, poszedł i otworzył. Na progu rodzinnego domu księdza na terenie parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Lublinie stanął jego szkolny kolega, lekarz, który go leczył przez 40 lat. Kiedy go zobaczył, wykrzyknął zdumiony: – To ty chodzisz? Kazał ks. Stanisławowi położyć się i, po zbadaniu go, powiedział: – Ty jesteś zupełnie zdrowy! W kilka dni potem wypisał ks. Stanisławowi długą historię choroby i wysłał go do Warszawy. Lekarka, która go potem badała, napisała, że pacjent nigdy nie chorował na stwardnienie rozsiane. Do końca życia nigdy nie pojawiły się ślady tej choroby. 

Hojnie obdarowani

16 marca 2000 r. ks. Jan Pęzioł, kustosz wąwolnickiego sanktuarium, otrzymał list od kolegi ks. Bolesława Lipczewskiego z Detroit. Kilkanaście miesięcy wcześniej ks. Bolesław prosił go o odprawienie Mszy św. o dar macierzyństwa dla pani Suzan z Kanady. W jej małżeństwie trwającym kilkanaście lat nie było dzieci. Małżonkowie poddali się licznym badaniom, a lekarze stwierdzili, że nie mogą mieć potomstwa. Ks. Jan Mszę św. odprawił. Po roku znowu przyszedł list z Detroit. Tym razem był on zawiadomieniem, że Suzan została mamą i wierzy, że jest to łaska wyproszona w Polsce w Wąwolnicy.

Macierzyństwo u Maryi wyprosili też Beata i Piotr. Oboje, będąc lekarzami, przez dwadzieścia lat małżeństwa nie mieli upragnionych dzieci. Jesienią 2002 roku przyjechali do Wąwolnicy na Mszę św. Za niecały rok urodzili się im synowie – bliźniacy.

Układy w niebie

Pięcioletni Jakub Skowronek mieszka w Wolicy. 6 maja 2000 r. wpadł pod samochód. Nieprzytomny został zawieziony do kliniki przy ul. Chodźki w Lublinie. 13 maja lekarze powiedzieli rodzicom, że zbliża się zgon, bo po tylu dniach mózg dziecka powinien funkcjonować, choć w części, a chory leży bez ruchu i świadomości. Rodzice przyjechali do Wąwolnicy i, płacząc, prosili o Mszę św. przed cudowną figurą. Msza św. została odprawiona 13 maja o 20.00. Matka Jakuba po powrocie do domu o 21.00 zadzwoniła do kliniki, a lekarz powiedział jej, że Jakub dosłownie przed chwilą otworzył oczy i jest zupełnie przytomny. Szybko wypisali go do domu, po urazie nie ma żadnych pozostałości, ani psychicznych, ani fizycznych.

Pani Ewa zamieszkała w Warszawie. Zachorowała na nowotwór jajnika z przerzutami na wątrobę, dwa guzy o średnicy 4 cm. Po operacji jajnika i zbadaniu, czy nowotwór jest złośliwy, lekarze w klinice na ul. Szaserów nie dawali pacjentce żadnych szans na wyzdrowienie. Gdy wzmocniła się po operacji, przyjechała do Wąwolnicy. Tu po spowiedzi i przyjęciu Komunii św. gorliwie modliła się o powrót do zdrowia. Była wiosna 2006 r. Zgodnie z zaleceniem profesora co miesiąc chodziła na kontrolę do kliniki. We wrześniu 2006 r. po gruntownych badaniach i tomografii okazało się, że guzy przerzutowe zginęły, jest zupełnie zdrowa i w organizmie nie ma żadnej komórki rakowej. Zdumiony profesor powiedział jej wtedy: „Musiałaś mieć układy w niebie, bo niemożliwe stało się możliwym”. 

Wie, Komu wszystko zawdzięcza

Anna Ceglarska mieszka w Poniatowej. W lipcu tamtego roku skończyła 43 lata. Pomyślała, że pójdzie na cytologię, bo już dawno tego nie robiła. Wynik miał być za dwa tygodnie. Telefon z przychodni przewrócił jej życie do góry nogami. – Zadzwonili, żebym przyszła, bo z moim wynikiem jest coś nie tak – opowiada. – Poszłam. Gdy weszłam do gabinetu lekarskiego, na biurku leżały przygotowane dla mnie skierowania na różne badania i informacje, jakie szpitale mam do wyboru. Byłam w szoku – wspomina. Wynik był jednoznaczny – nowotwór z początkami inwazji. – Patrzyłam na lekarza, który to mówił, i jakbym nie rozumiała do końca tego, co słyszę. Docierało do mnie, że mam mieć operację, a potem czeka mnie chemia. Nie wiedziałam, o co mam zapytać, w końcu wydusiłam z siebie: „Jakie są rokowania?”. Lekarz popatrzył na mnie, potem wyjął zza koszuli krzyżyk i powiedział: „Widzę, że pani też ma krzyżyk na szyi. Tu są najlepsze rokowania, a najlepiej udać się do Matki Bożej do Wąwolnicy”. Tak zrobiła. Pomodliła się i udała na operację. Jej wyniki miały zdecydować o rodzaju chemioterapii. Miała na nie czekać już w domu. Długo to trwało. W końcu sama zadzwoniła, by zapytać, czy coś wiadomo, ale lekarz powiedział, że nie ma jeszcze jednoznacznych wyników. Pomyślała, że musi być bardzo źle, skoro tak długo to trwa. W końcu zadzwoniła komórka. Lekarz powiedział, że tak długo czekali na wynik, bo powtarzano badanie 10 razy, by mieć pewność, że nie jest fałszywe. Nie stwierdzono żadnych zmian nowotworowych. Porównywano materiał z operacji z materiałem z biopsji, który zawierał nowotwór złośliwy, i ku zdumieniu wszystkich tym razem nie było żadnych komórek rakowych. „Pani wie, komu to zawdzięcza. Niech pani jedzie i dziękuje Matce Bożej, bo z punktu widzenia medycyny to cud”, powiedział lekarz.